111117
Ze środkowego Komarna na
Ulinę, następnie przełęcz Widok, Krzyżowa, Gackowa, przecięcie doliny z
Podgórkami, stokami Maślaka i Ogiera na drugą stronę masywu, zejście do Komarna
przez Trzmielową Dolinę.
Im dłuższa jest przerwa w
moich wędrówkach, tym większego znaczenia nabiera wybór butów. Już parę dni
przed wyjazdem otwieram szafę i biorąc kolejne buty zastanawiam się nad ich
wyborem. Zawsze przy tej okazji nie mogę się ich doliczyć i szukając, szperam
po zakamarkach za tymi, których nie widzę. Analizuję wady i zalety butów,
próbuję przewidzieć warunki na szlaku, rozpatruję wszystkie za i przeciw, ale
tak naprawdę chodzi o przyjemność ich oglądania i dotykania, o gaszenie
tęsknoty, a wybór bywa daleki od racjonalności. Na ten wyjazd wybrałem masywne,
przeznaczone na najcięższe warunki, wysokie i ciężkie buciory tłumacząc przed
sobą tę decyzję spodziewanym błotem, ale czułem, że właściwy powód był inny: to
pierwsze kupione buty, a że nogi czują ich wagę, rzadko je wybieram. No i gdy
je zobaczyłem, wspomniałem historię ich zakup, parę dokonanych udoskonaleń, i
szkoda mi się ich zrobiło. Stoją w ciemnej szafie używane ledwie parę razy w
roku, a ja wybieram inne…
Buty po przeróbkach są bardzo
wygodne, a zmęczenie nóg może nie jest z powodu ich ciężaru, a moich lat? –
tłumaczyłem się przed sobą. Wkładki założyłem zimowe, z filcu zrobionego z
owczej wełny, oczywiście czerwone sznurówki, a gdy w piątkowe popołudnie
założyłem je, zdjąłem dopiero przed położeniem się spać; to prawda, siedziałem
w fotelu z górskimi butami na nogach. Lubię chodzić w nich po pokoju i słuchać
skrzypienia skóry. Rozkoszny dźwięk.
Nie zawiodły mnie, mimo iż
niemal całe dwa dni szedłem albo po błocie, albo po mokrych trawach. Mając
takie buty na nogach i kałuże przed sobą, czasami odzywa się we mnie dzieciak
udający, że nie słyszy matki zakazującej chodzenia po wodzie. Tak, bywa, że
chodzę po kałużach i sprawia mi to przyjemność.
Oglądałem mapę próbując
ustalić trasę, a czynność ta potrafi się znacznie przedłużać nie tylko z powodu
praktycznej niemożliwości wyboru trasy nieznanej w tych górach. Niemal każde
miejsce które zobaczę na mapie budzi wspomnienia, a z nimi chęć odwiedzenia
tych miejsc; w rezultacie skaczę wzrokiem z miejsca na miejsce nie mogąc się
zdecydować. W sobotę pomogła mi Gackowa, góra, którą poznałem dopiero rok temu.
Wspomniałem urok jej zboczy, wielkiego buka pod szczytem, drogę pnącą się
skrajem lasu, i może pobiegłbym dalej za wzrokiem, gdyby nie wspomnienie pewnej
opuszczonej drogi na zboczu Uliny. Te dwa miejsca połączyły się nitką trasy,
którą później uzupełniłem Trzmielową Doliną.
Prognozy nie były
zachęcające, zapowiadano ochłodzenie, silne wiatry i deszcze, ale nie myślałem
o rezygnacji nie tylko z powodu tęsknoty, ale i pamięci innych wyjazdów w
podobnych warunkach, z których żadnego nie żałowałem. Aura była lepsza od
spodziewanej. Niewielki deszcz padał tylko w sobotnie popołudnie, w niedzielę
przez kilka godzin świeciło słońce, a wiatr był umiarkowany.
Parę już razy parkowałem na
brzegu pewnej niezabudowanej działki w środkowej części Komarna, dobre to
miejsce startu, blisko kilku moich ulubionych miejsc. Paręset metrów dalej, za
ostatnim budynkiem, zaczyna się las, droga jest rozjeżdżona maszynami, ale po
dwóch kwadransach wychodzi się na rozległy przestwór pól i łąk z dalekimi
widokami. Nieco niżej widać Dziwiszów, a za wioską i nad nią wiele szczytów
bliższych i dalszych, od Łysej Góry po Karkonosze. Polnych dróg jest tam
niewiele, ale że przeważają łąki bez ogrodzeń, iść można gdziekolwiek oczy
poniosą – i wszędzie powiedzie nas nasza droga. Największa góra tej okolicy,
Ulina, ma łagodne, rozległe, niezalesione stoki, więc w którąkolwiek stronę się
pójdzie, idzie się widząc odległy horyzont. Na południowym zboczu rośnie
wielki, samotny dąb, widać go z daleka, widzą go nawet kamery googli, a spod
niego widać urokliwą dal; kiedyś, w ciepły dzień, usiądę pod nim i będę się
gapić póki mrówki nie każą mi iść dalej.
W pobliżu jest droga zapomniana przez
ludzi. Ocieniona brzozami, otulona głogami i różami, w lecie zapewne pachnie
gęsto rosnącymi na niej bylinami, nad którymi krążą motyle i pszczoły; droga,
która parę lat temu zauroczyła mnie.
Do celu, na Gackową via
przełęcz Widok, jest stamtąd około sześciu kilometrów, a całą drogę iść można
odkrytymi stokami, zmieniające się widoki mając wokół siebie. Na mapie stoi
znak widoku przy przełęczy, ale to błąd: cała droga powinna być tak oznaczona.
Za ukrzyżowaną Krzyżową drogę
w stronę Gackowej przegradzają zarośla nad strumieniem, kiedyś trafiłem tam na
łęgowy gąszcz, ale dzisiaj byłem przygotowany: okolicę obejrzałem dokładnie z
kosmosu dzięki googlom, i schodząc z góry wybrałem zapamiętane najwęższe
miejsce. Minąłem ledwie kilka drzew i już byłem po drugiej stronie podmokłego
lasku.
Dzisiaj poznałem nową trasę
na Gackową, wiedzie zachodnim zboczem, skrajem lasu i łąk. Na brzegu rosną buki
i dęby, jedne i drugie w jesiennych barwach. Wszystkie buki teraz, właśnie
teraz, w połowie listopada, gdy zdawałoby się, że już pora szarej jesieni, są
bajecznie kolorowe, ale wśród nich zdarzają się drzewa tak wyjątkowe, że
zatrzymywałem się i patrzyłem na nie, po prostu oczarowany ich barwami. Nie
bardzo wiem, jak nazwać ten kolor bukowych liści, skoro każdy wydaje się blady
i nie oddający swoim wyobrażeniem barw, na które patrzyłem. Owszem, jest tam
intensywna żółć, taka szafranowa, ale i głębokie odcienie bursztynu, i łagodny,
jasny brąz, może odrobina czerwieni, a wszystkie te barwy zlane w jedną, do
której natura dodała sporą miarkę roztopionego, płomiennego złota – i to bez
promyka słońca!
Pod szczytem rośnie jeden z
moich buków. Nawiasem mówiąc przywłaszczam sobie coraz więcej miejsc Gór
Kaczawskich, nazywając je – słusznie! – moimi. Nie mam skrawka swojej ziemi,
ale te góry są moimi. Buk z Gackowej podobny jest do heraklesowych postaci
tworzonych przez Michała Anioła. Takie same zwoje muskułów, potężna sylwetka, taka
sama siła i witalność.
A u stóp kolosa dziesiątki i
setki malutkich siewek pomalowanych przez leśników dla ochrony przed sarnami;
ileż pracy w to włożono!
Na szczycie góry oprócz
pokaźnych kamieni stoją sosny, rzadkość w Sudetach. Wśród nich dwie
wyróżniające się: wykrzywiona reumatyzmem na szczycie najwyższej skały, i
mniejsza, też wiatrami pokręcona, ale niżej otulona gałązkami buka – dwa drzewa
w miłosnym objęciu.
Stałem pod szczytem patrząc
poprzez szerokość doliny na lasy porastające masyw Maślaka; po drugiej stronie
zaczyna się Trzmielowa Dolina spływająca aż do Komarna. Dwie, raczej trzy
godziny drogi – liczyłem czas – trzeba mi wracać.
W Dolinie przywitałem się z
moimi drzewami: trzema starymi wiązami i wysoką, grubaśną lipą. Ilekroć stoję
pod jej konarami wychylonymi na otwartą przestrzeń, wydaje mi się, że ta
wypływa właśnie stąd, spod tej lipy. Znam nieźle Dolinę i jej okolice, więc gdy
będąc nieco niżej rozejrzałem się, odniosłem wrażenie zmiany, czegoś mi
brakowało w obrazie. Po chwili wiedziałem: wycięto samotnie rosnący, bardzo
charakterystyczny świerk. Szkoda. Jeszcze niżej w poprzek doliny płynie malutki
strumyk, ma ze sto metrów długości, ale zdążył wydrążyć swoją własną dolinkę,
którą nazywam Lipową Dolinką z powodu rosnącej w pobliżu źródła lipy,
oczywiście mojej lipy. Rosnąc samotnie, wykształciła gęste konary nisko przy
ziemi, ale i tego było jej mało: pod nimi, dotykając ziemi, cisną się kolejne,
a po wychyleniu się na zewnątrz, podnoszą gałęzie ku słońcu. Pod drzewo się
wchodzi jak do namiotu i nie raz wyobrażałem sobie biwakowanie pod osłoną tej
lipy.
Byłem spóźniony, bo nie lubię
gonić na szlaku, tym bardziej, że tylu znajomych spotykałem. Schodziłem ku
ścianie lasu przypominając sobie drogę: duktem do brodu, za nim do rozstaju,
tam w lewo. Trafię. W lesie szarość zmierzchu zmieniła się w ciemność, ale oto
bród. Za nim było… jakoś inaczej. Drzewa widoczne na tle jaśniejszego nieba
jakbym poznawał, więc skręciłem ku nim, ale trafiłem na taki gąszcz, że
zawróciłem do brodu. Paręset metrów dalej doszedłem do drugiego, właściwego;
skleroza winna – zapomniałem o tym, że są tam dwa przejścia przez strumień, ale
dalej nie miałem niespodzianek. Gdy wyszedłem z lasu, na drodze jaśniały
kałuże, pod nogami tylko one były widoczne, a wyżej i dużo dalej migały
paciorki świateł miejscowości na zboczach Karkonoszy.
Głęboką już nocą, po
przejechaniu kilkunastu kilometrów wąskimi i krętymi drogami, dojechałem do
Czernicy, pod dom Konopka. Wszak obiecałem Bożenie częstsze goszczenie u niej.
Czytałam o tych czerwonych sznurówkach u Ani, teraz znowu Krzysztof wybiera buty z czerwonymi sznurówkami, a jakże! chyba coś ominęłam, że nie rozumiem znaczenia tego obowiązkowego koloru przy sznurowadłach:-) patrząc na niebo na zdjęciach, nie było najgorzej, pewnie, że już nie te kolory, i dzień krótki bardzo, ale to żadna przeszkoda:-) ostatnie zdjęcie z promieniami prześwietlającymi przez chmury urokliwe, i te buki, i sosny pokrzywione na kamiennym grzbiecie ... zawsze zazdroszczę skał:-)
OdpowiedzUsuńMario, dawno temu wśród miłośników gór utarł się zwyczaj zakładania czerwonych sznurówek jako sygnału używania tradycyjnie wykonanych butów. Ten zwyczaj trwa do dzisiaj, aczkolwiek powoli jest zapominany. Budowa takich butów jest niezmieniona od stu albo i więcej lat: z wierzchu gruba skóra, na ogół anilinowa, czyli bez połyskliwego i gładkiego lica, skóra wymagająca dobrych zabezpieczeń przed przemakaniem, w środku mięciutka skórka, nierzadko cielęca, a całość jest szyta do brandzela, czyli podpodeszwy. To taki fundament buta, jego kręgosłup. Obecnie od spodu jest jedyny wyjątek: przyklejona gumowa podeszwa w miejsce kiedyś stosowanych podeszew skórzanych, zbyt śliskich w warunkach górskich. Klasyczne „czerwone sznurówki” wykonane są z jednego kawałka skóry zszywanej na pięcie; czasami są to dwie skóry z dodatkowym szwem z boku. W takich butach łatwo wymienić gumową podeszwę, a jeśli skóra nie jest sucha i twarda przez zaniedbanie, służą latami. Dziesięć lat nie jest dla takich butów wiekiem rekordowym.
UsuńGdy kiedyś zobaczyłem je, zakochałem się w nich i tylko takie mam. Bardzo podobne do moich, pokazanych na zdjęciu, są buty Ani – „czerwone sznurówki” w każdym calu, chociaż tak po prawdzie mało mają tych cali, będąc pewnie z dziesięć numerów mniejsze od moich.
Czasami myślę, że Anna swoje buty kupuje w sklepach dla krasnoludków. :-)
Skały i mnie pociągają. Nie raz szedłem w jakieś odludzie szukając ich.
Krzysiu, zapomniałeś dodać, że moje są prezentem od Ciebie :) Czyżbyś dostał je od krasnoludków? A jeśli chodzi o cale, to czasem widzę zawiedzione miny sprzedawców, gdy wychwalają najnowszej generacji rowery, ich radość trwa do momentu, gdy pytam: A ramę 13 cali też macie? Rzadko otrzymuję twierdzącą odpowiedź.
UsuńAnno, niech Ci dobrze służą. Jeśli stopom będą pasować, będziesz mieć buty na wiele lat.
UsuńStrzeliłaś blisko: buty kupiłem normalnie, na allegro, ale od krasnoludka. Pisał mi, że są na niego za duże :-)
13 cali to około 30 centymetrów. Jaki wymiar w ramie może tyle mieć? Od ułożyskowania pedałów do uchwytu siodełka? Przecież nie.
Krzysiek, ach te wędrówki po kaczawskich drogach!!!
OdpowiedzUsuńCo więcej można o nich opowiedzieć???
To trzeba przejść...
Masz rację, Janku. Te pagórki i dróżki trzeba zobaczyć i przejść nimi, wtedy jest szansa zachorować na kaczawską chorobę. Chociaż pamiętam rozmowę z miłośniczką gór, która powiedziała mi, że góry dla niej to tylko skaliste, jak się wyraziła, czyli typu alpejskiego. Nasze Tatry, na przykład. Zauważyłem u siebie odchodzenie od takich gór, kiedyś po Tatrach sporo chodziłem, a teraz wolę szwendać się po niższych, i bardziej cenię swobodę łatwej (technicznie) wędrówki.
UsuńO tak! Jesień maluje świat niesamowitymi barwami, a w tym roku długo pozwala nam delektować się pięknem (choć w Izerach leżał już tej jesieni śnieg, znów jest kolorowo)
OdpowiedzUsuńAniu, to prawda, że nie mamy powodów narzekać na tegoroczną jesień. Na przełomie września i października było trochę pięknych dni babiego lata, a i teraz nie jest źle. Ileż to razy o tej porze śnieg leżał i nie było już jesiennych kolorów.
UsuńPiękna włóczęga, a i pogoda dopisała, pomimo prognozy :). Cieszę się, że tak było. Te łagodne wzgórza przypominają mi podróże Mistrza Szklanych Paciorków z książki Hessego, zawsze wędrowali piechotą (ale w książce to było założenie, konwencja). Może kiedy idziemy to jesteśmy najbliżej siebie. W końcu stoimy na pewnym gruncie i uwagi nie musimy dzielić na innych użytkowników drogi, czy umiejętności potrzebne do przemierzania szlaku, chociaż automatyczne, a jednak wciąż trenowane, w centrum uwagi, więc potencjalnie mające moc jej odwracania.
OdpowiedzUsuńNajbardziej z Twojej wędrówki zapamiętam dąb i buk oraz roztopione złoto w liściach. Nie widziałam nigdy procesu topienia złota, czy surówki z hutniczych piecy (tu może kiedyś w tv) lecz w tych suszących się liściach jest siła słońca i złota.
Nie znalam opowieści o butach ręcznie wykonywanych i czerwonych sznurowadlach. Dziękuję za opowieść Tobie i Marii oraz Annie, które zapytały.
U mnie drzewa też się przemieniają, nie znam nazw, spróbuje się im lepiej przyjrzeć.
Dziękuję, Chomiku.
UsuńCiekawa uwaga: podróż pieszo bardziej zbliża ludzi. Chyba faktycznie tak jest, chociaż trudno tak a vista powiedzieć dlaczego. Niewątpliwie kierowanie samochodem na tyle absorbuje uwagę, że trudno o tworzenie tej więzi, ale czuję, że jest tutaj jeszcze coś, powód głębszy i mający związek z dawnymi czasami. Może ściślejsze dzielenie trudów takiej podróży? Może fakt, iż wszystko naturalniej, bo wolniej się dzieje? Zauważ, że nie bardzo potrafimy dobrze dostrzec i przeżyć mijanych krajobrazów jadąc samochodem, ponieważ za szybko zostawiamy wszystko za sobą…
Wylewany do formy metal widziałem, było to żelazo, a świeciło jakby słońce się tam przelewało; zakładam, że złoto nie mniej świeci, a używając takiego porównania trudno napisać o żelazie, ponieważ straci się siłę wyobrażenia.
Przez całe życie rozpoznawałem kilka gatunków drzew, dopiero kilka lat temu zacząłem aktywnie je poznawać. Chyba z powodu związku, jaki odkryłem (nic nowego, ale odkrycie było moje własne), mianowicie między wiedzą a postrzeganiem świata. Im więcej się wie, tym bogatszym, ciekawszym i piękniejszym widzi się świat. Dlatego warto poznawać drzewa i nie tylko. Zwykle korzystam z tej strony:
http://drzewa.nk4.netmark.pl/atlas/atlas.php
Zobaczysz i napiszesz, jakie masz drzewo przy wejściu do bloku?
Technologia jest do niczego! Zrobiłam aktualizację, więc musiałam poprawić ustawienia i znowu rozpoczęła się maskara. Doszłam do wniosku, że najlepiej nic nie ruszać i niczego nie dotykać, co niestety jest wbrew mojej naturze, ponieważ lubię rozumieć to, na co wyrażam zgodę, a na co nie, jakie funkcje wyłączam jako niepotrzebne, a które pozostawiam. Naturalnie, sama nazwa funkcji niewiele wnosi oraz wchodzi z inną w kolizję, co oczywiste, choć oczywiste nie jest. Pomoc jest niepomocna i pozostaje tylko biednemu użytkownikowi sprawdzać, co się stanie jeśli... Zdumiewające jest jednak to, że w gruncie rzeczy to tylko kilka funkcji „na krzyż” lecz opisanych w sposob bardzo niezrozumiały (w dodatku na wielu poziomach), że najlepiej zdać się na proponowane ustawienia wyjściowe, podobno dobrane do oczekiwań. Oczekiwania indywidualne = standardowe, albo raczej odpowiadające właścicielowi w ty, przypadku Google. Spasować inaczej się nie da, nie wspominając o wygodzie użytkownika, ktory nie lubi używać czarnych skrzynek. Jeśli to mają być ułatwienia to wolę chodzić na pocztę swoją ulicą wiązów. No właśnie zwrócę się w stronę drzew, one przynajmniej są w stu procentach naturalne.
UsuńPoprzyglądalam się, pospiesznie drzewom w swojej okolicy lecz zamierzam przypatrywanie się kontynuować. Strona z atlasem drzew i krzewów jest bardzo ciekawa ale rozpoznanie wymaga czasu i zbierania liści, gdyż rozpoznawanie drzew przez ich pokroje i korę sprawia mi na razie dużą trudność. Te przed blokiem zaliczają się chyba do dwóch kategorii lecz na razie pozostaną niezidentyfikowane z uwagi na brak liści albo (co niezwykłe) posiadanie drobnych, zielonych listków, co skłania mnie do myślenia, że może pomyliły pory roku. Zagadka! Za to mam rozpoznane dwie ulice, pocztową prowadząca do wiadomego urzędu oraz najbliższa mojego czworoboku kamienic - tam są kasztanowce z różowym kwieciem, które pamiętam z wiosny. Ciężkie, bladoróżowe kiście tak długo zwisały w tym roku, że wszyscyśmy się nimi zachwycali.
Jeśli chodzi o hutniczą surówkę to zazdroszczę jej naocznego widzenia. Stal się wytapia i metafora ryzykowna ;P (pochuliganię z tym emotikonem). A na poważnie, może jest w niej zaklęty kawałek duszy ognia, może każdy topniejący metal musi przejąć fragment jego istoty, aby się rozpłynąć. Kiedyś obserwowałam topienie srebra i zdawało mi się, że i w jego polyskliwości dostrzegam iskry ognia, że to on wygładza.
Mam dokładnie takie same doświadczenia i oceny, Chomiku.
UsuńNazwy funkcji nijak się mają do wykonywanych działań, do samych funkcji, a funkcja pomocy nie pomaga. Nigdy mi nie pomogła, od lat w ogóle tam nie zaglądam mając kłopoty, bo wiem, że nic to nie da, że pomocy tam nie znajdę. Ustawienia standardowe najczęściej nie pasują, a jeśli zdarzy się to po raz któryś, to znaczy, że albo ja jestem w swoich oczekiwaniach bardzo nietypowy (w co trudno uwierzyć z przyczyn statystycznych), albo tę typowość ustalał ktoś nietypowy.
Wydaje mi się, że znam powody, Chomiku.
Ludzie mają duże i coraz większe kłopoty z ułożeniem słownego opisu, nawet jeśli chodzi o proces czy stan im dobrze znany. To powód pierwszy, drugim jest niedouczenie angielskiego. Techniczny angielski potrafi znaczącą różnić się od tego codziennego, „zwykłego”. Jeśli nie zna się różnic i będzie tłumaczyć dosłownie, wyjdzie mało sensownym szyfr.
Trzeci powód mieści się w regule sformułowanej przez kogoś mądrego: firma funkcjonuje tak źle, jak tylko klienci jej na to pozwalają. Kto ma wymóc na wielkim i bardzo bogatym światowym koncernie, jak Google czy Microsoft, zmiany, skoro mają klientów i zarabiają?
Czwarty związany jest ze zmianami zachowań i oczekiwań między pokoleniami. Moja wnuczka po prostu wie, że w takiej sytuacji należy nacisnąć określony przycisk i nie analizuje sensowności tej czynności. Ja i Ty chcemy znaleźć w tym jakąś logikę, i dopiero wtedy pójść dalej.
Za piąty odpowiedzialni są programiści. Jeśli sam program, jego jądro, funkcjonalne, uznają, że najważniejszą i najtrudniejszą pracę wykonali. Pozostaje im to, czego nie lubią i co jest dla nich nudne: napisać tę część programu, która umożliwia jego obsługę, te połączenie komputera z użytkownikiem. Do tego nie przykładają się, nierzadko pracując byle jak. No i w rezultacie gdy chcesz rozjaśnić obraz, szukasz funkcji w zakładce „edycja obrazu”, a znajdujesz w zupełnie innej i na dokładkę nazwanej dziwacznie.
Z drzewami chyba będziesz mieć dużo pracy, Chomiku. :-) Mnie niektóre gatunki się mylą albo są trudno rozpoznawalne, tyle że ja rozpoznaję je na ogół po wyglądzie kory, gałęzi albo pąków, czyli w zimie. Wczoraj pokazywałem koledze jak rozpoznawać młode jawory, gdy jeszcze nie w pełni mają rozwinięte cechy charakterystyczne. Wierz mi, fajna z tego może być zabawa i sprawiająca satysfakcję.
Siedzę w moim małym domku letnim już jesienią jest ciepło i pachnie jutrzejszym rodzinnym obiadem chcę uciec z bardzo ostatnio zanieczyszczonego śląska ,wiem że to jeszcze nie teraz ,twoja wędrówka zaspokoiła tęsknotę za przestrzenią i górami. Dzięki .
OdpowiedzUsuńDo usług, Zuzanno :-)
UsuńWpadaj częściej, bo chociaż nie ogrzejesz się na późnojesiennej lub zimowej włóczędze, przestrzeni i czystego powietrza nie zabraknie.