101217
Pogórze
Kaczawskie: wieś Jurczyce, wzgórze Piaseczna, przecięcie 16E, 51N, Muchów,
Kondratowe Wzgórze, Kondratów, stoki Jastrzębnej, Rzeszówek, Jurczyce.
Mając
poważne kłopoty, zareagowałem jak facet: potrzebą dania sobie w kość,
zmęczeniem się, ale i po prostu ucieczką, co niekoniecznie jest klasycznie
męskie, ale co tam!: macho nigdy nie byłem. Udało mi się wyjątkowo, jako że na
zdrętwiałych nogach wróciłem w ciemnościach po bez mała jedenastu godzinach,
przeszedłszy 28 – 30 kilometrów.
Inicjatorem
trasy była moja niepewność dróg prowadzących do kamienia wyznaczającego punkt
przecięcia szesnastego południka długości wschodniej z pięćdziesiątym pierwszym
równoleżnikiem szerokości północnej. Niewiele jest takich miejsc w Polsce,
bodajże czterdzieści, i chociaż nie ma tych punktów w rzeczywistej przestrzeni
wokół nas, te linie i punkty ich przecięć istnieją, są precyzyjnie, co do
centymetrów, wyznaczone, a ostatnio właściwie na co dzień używane przez miliony
ludzi korzystających z GPS pokazującym im trasę i miejsce przebywania. Oj,
plotę. To miejsce ma czar, przyciąga swoją wyjątkowością – i tyle.
Byłem
tam parę lat temu, miejsce uznałem za dobre do odwiedzenia właśnie dzisiaj. W
drogę ruszyłem z wioski Jurczyce, na którą składa się kilka domów pod lasem,
przy bocznej szosie, z dala od miast. Było jeszcze ciemno, kwadransa brakowało
do siódmej, gdy przywitałem kobietę wychodzącą z ostatniego domu wioski.
Szedłem chwilę, dom został z tyłu, gdy dobiegło mnie jej wołanie:
-Nie
idź drogą! Idź polem!
Tak,
pamiętałem: droga wygląda tak, jakby stada dzików urządzały na niej swoje nocne
legowiska; chyba wszyscy jeżdżą i chodzą brzegiem równego pola. Dwa kilometry
dalej jest mało komu znane wzgórze Piaseczna. Widziałem je parę razy, a że ma
ono dla mnie urok, pomyślałem, że w drodze do lasu odwiedzę je. Nie, było
trochę inaczej, dokładnie tak, jak kilka godzin później, na stoku Jastrzębnej:
chciałem przyjrzeć się temu wzgórzu by dowiedzieć się, właściwie dlaczego mi
się podoba. Gdy zbliżałem się do wzgórza, na wprost widziałem łunę wschodu.
Nie, nic wyjątkowego, żadnej Eos, zwykły świt chmurnego zimowego dnia:
zabarwione czerwienią rozjaśnienie brudnego nieba, ale przecież ładne.
Pod
szczytem wzgórza rośnie grupka drzew, wśród nich dąb, czereśnia i brzoza. To w
nich jest coś ładnego. Wrócę tam i dowiem się co to takiego.
Obok
biegnie polna droga wprost na ścianę lasu, a zgodnie z mapą powinna doprowadzić
mnie do słupka stojącym na punkcie przecięcia współrzędnych. Cóż, w końcu dla
wędrowania przyjechałem tutaj, a że przejścia tą drogą nie znam, więc
poszedłem. Droga weszła w las i… i się kończyła. Myszkowałem w pobliżu,
próbowałem iść na północ innymi drogami, ale wszystkie roztapiały się wśród
drzew, a bez drogi nie chciałem iść obawiając się chaszczy. W końcu poszedłem
do miejsca, w którym zaczynała się znana mi droga, ale niewiele dalej, na
rozstaju, pomyliłem odnogi; gdybym zajrzał do mapy, wiedziałbym, ale szedłem
zajęty myślami, zapomniawszy o swojej niepewności drogi. Szutrowy dukt się
skończył, wszedłem w boczną drogę, zatrzymałem się przepuszczając stado jeleni,
było ich przynajmniej dwadzieścia, a ledwie ruszyłem, gdy usłyszałem ich
zawracanie i znowu się zatrzymałem: jelenie biegły z powrotem, były blisko,
niektóre stawały, patrzyliśmy na siebie.
Nie
bójcie się – wyszeptałem, ale nie słyszały mnie.
Wiedziałem,
że poszedłem za daleko i cel minąłem bokiem, ale dobrze mi się szło. Niebo
rozpogodziło się, zaświeciło mocne, pełne słońce, las wyładniał. Zawróciłem
dopiero wtedy, gdy kolejna droga zaczęła zanikać.
Parę
lat temu kamienny słupek z napisami ukryty był wśród zarośli, kilka metrów od
drogi, trudny do zauważenia. Obok tkwił w ziemi próchniejący pniak, w nim
schowana była butelka z kartką, na której i ja zostawiłem swój dowód bytności.
Miejsce podobało mi się, było dla wytrwałych, jego odnalezienie mogło sprawiać
satysfakcję. Dzisiaj zobaczyłem drewniane ławy i stoły, tablice informacyjne,
utwardzony placyk. Ładnie, zamożnie, nowocześnie, ale… tamto miejsce bardziej
mi się podobało, było moje, to jest do wzięcia przez wszystkich. Tylko patrzeć,
jak placyk powiększą robiąc miejsce na samochody i pojawi się budka z
hamburgerami.
Chyba
dopiero w ciągu tego ranka zdecydowałem pójść na wschodnie stoki Jastrzębnej.
Ruszyłem więc na północ, wyszedłem z lasu, przeciąłem wioskę i znalazłem drogę,
która miała mnie przeprowadzić przez następny las. Długo gmerałem w pamięci,
nim poznałem wyróżniające się wzgórze za domami: to Mszana, góra z pięknymi
bazaltowymi słupami.
W pierwszym odruchu miałem iść tam, ale zrezygnowałem,
zbyt dużo czasu zmitrężyłem w pierwszym lesie. Droga miała dokładnie taki
przebieg, jak na mapie, póki prowadziła polami; między pierwszymi drzewami
znikła.
Dzień znikających dróżek, westchnąłem.
Kręciłem
się w lewo i w prawo, nawet śladu drogi nie znalazłem, poszedłem więc tą, która
mniej odbiegała od mojego kierunku. Później była druga droga, trzecia, w końcu
wyszedłem z lasu tam, gdzie się spodziewałem, ale nie po przejściu pięciuset
metrów, a trzykroć więcej. Cóż, drogi leśne są nieprzewidywalne. Byłem na
rozległych polach na południe od wsi Pomocne i Kondratów, po prawej widać było
szczyt samotnej Czartowskiej Skały. Szedłem na wschód, wprost na zamykający
horyzont zalesiony szczyt Jastrzębnej.
Byłem na pogórzu, góry są tam nieliczne,
przeważają wzgórza i wzgórki, a trzy z nich miałem przed sobą. Na jednym z
nich, uroczym wzgórku nazwanym przeze mnie Dębowym, siedziałem pewnego późnego
popołudnia dnia babiego lata chcąc w cichości i zapatrzeniu zaczekać na koniec
dnia.
Siedziałem ledwie kilka minut, do chwili zobaczenia Czartowskiej Skały
wystającej ponad linię pól, a zobaczywszy, zapragnąłem zobaczyć zachód z jej
szczytu. Ruszyłem natychmiast i idąc forsownym marszem najkrótszą drogą,
zdążyłem – siedząc na najwyższym kamieniu patrzyłem na koniec dnia. Dzisiaj
tylko wszedłem między dęby rosnące na szczycie, tylko rozejrzałem się
wspominając nitki babiego lata lśniące wtedy w słońcu, i ruszyłem dalej, ku
Jastrzębnej, która wołała mnie coraz wyraźniej.
Mam
na pulpicie laptopa kilka zdjęć ze swoich wędrówek. Niektóre usuwam robiąc
porządki, ale trzy są zawsze: zimowy widok Dzwonkowej Drogi, droga pod Stromcem
widziana w słoneczny dzień wrześniowy, i podnóże Jastrzębnej, które chciałem
zobaczyć dzisiaj po raz kolejny. Kilka lat temu widziałem je w ładny dzień
jesienny i zostałem nim oczarowany. Tamtego dnia zrobiłem zdjęcie, które jako
jedno z trzech zawsze mam pod ręką.
Ładny
dla mnie widok, klasycznie kaczawski, ale znam przynajmniej sto miejsc nie
brzydszych, dlaczego więc to miejsce tak mnie przyciąga?
Mógłbym
pisać o wzorach piękna krajobrazu zakodowanego we mnie w dzieciństwie i
wczesnej młodości, w okresie najsilniejszego przeżywania życia, chłonięcia
świata szeroko otwartymi oczyma, i byłoby to prawdą, ale jest i druga,
niepotrzebująca sięgania w głąb czasu, a jedynie w głąb ducha. Miejsca, rzeczy
i ludzi nieświadomie łączymy z chwilą, a tę z myślami i wrażeniami, które
przynosi, a to wszystko potrafi tak się spleść, że razem tworzy nową wartość
przeżywania, budząc w nas trudne czasami do wyjaśnienia przywiązanie do – jak
tutaj – zwykłego krajobrazu. Bywa, że pamiętam, jakie stany ducha, jaki nastrój
chwili, przywiązały mnie do miejsca – tak jest na przykład z pewną kępą roślin
na stoku Ogiera – ale częściej nie wiem, co właściwie każe mi wracać, jednak na
co dzień nie analizuję powodów, z przyjemnością poddając się głosowi każącemu
mi iść tam i znowu patrzeć. Przeżywać wrażenia.
Wracając,
nie zawsze widzę to miejsce równie piękne, jak za pierwszym razem, jednak
nieznalezienie w nim pamiętanego uroku nie przynosi rozczarowania, a jedynie
potrzebę powrotów, ponownego przeżycia. Podobnie jest z kobietą: bywa, że jedna
chwila z nią tak się odciśnie w pamięci swoim urokiem, że latami szukamy śladów
tamtej chwili w jej twarzy, w gestach, w uśmiechu lub w tonie jej słów.
Zszedłem
do Kondratowa, chwilę szukałem żółtego szlaku zamierzając przejść kolejny las,
ale szybko zrezygnowałem. Nie mam serca do kaczawskich szlaków, ponieważ są tak
źle oznaczone, że zamiast cieszyć się otoczeniem i wędrówką, muszę szukać nader
rzadkich oznaczeń, niemal nigdy nie mając pewności, czy dobrze idę. Poszedłem
na przełaj pod górę, a za domami znalazłem drogę zaznaczoną na mapie. Ładna
jest ta droga i ładna okolica, dzisiaj widziana po raz pierwszy; tak, są
jeszcze miejsca mi nieznane w tych górach. Wkrótce wrócę tam by spokojniej,
mając więcej czasu, posmakować uroku miejsc.
Dalsza
część tej drogi była mi znana, a przez lasy u stóp Jastrzębnej przechodziłem
parę razy, jednak po dzisiejszych doświadczeniach wcale nie byłem pewny, czy
odnajdę właściwy dukt. Idąc kilkaset metrw główną drogą leśną, na jednym ze
skrzyżowań dróg należy wejść w mało widoczną, zarastającą dróżkę, która po
kolejnych setkach metrów wyprowadzi na brzeg lasu. Tym razem obyło się bez
nadkładania drogi: we właściwym miejscu i czasie zobaczyłem jaśniejsze pola
między drzewami, a po chwili jeden z moich buków. Jest uschnięty, ale mój,
pamiętany. Jego widok łączy się w mojej pamięci z ulgą wyjścia z lasu (jednak
dobrze szedłem!), z otwartymi przestrzeniami pól, z coraz dalszymi górami
kaczawskimi i falistą linią Karkonoszy na odległym horyzoncie. Okolica jest po
prostu ładna.
Na
ambonie pod lasem siedział myśliwy, a ja szedłem polem, na które patrzył on i
jego armata. Życzyłem mu powrotu bez zastrzelonej sarny. Drogą łagodnie
opadającą w dolinę, wzdłuż której siedziały domy, doszedłem do Rzeszówka. Byłem
spóźniony, zmierzchało się, dlatego zrezygnowałem z planowanego powrotu lasem,
przecinając poznany kiedyś piękny strumień. Uznałem marsz w ciemnościach przez
niemal nieznany las za kuszenie losu, więc na końcu wioski wszedłem na drogę
wiodącą łąkami do Jurczyc, gdzie zostawiłem samochód.
Droga
wedle brzózki – pomyślałem wspominając filmowego Czereśniaka. W połowie drogi,
na rozległej łące, rośnie brzoza, którą kiedyś zobaczyłem tak ładną, że
zrobiłem jej sto zdjęć, albo i więcej.
Trudno
się tam zgubić, nawet w ciemnościach: co prawda droga mierzy ponad dwa
kilometry i w nocy nie widać jej, ale po lewej majaczy czarna ściana lasu;
wystarczy utrzymywać z nią kontakt wzrokowy, by dojść do celu. Gdy światła
wioski zostały za mną, zatrzymałem się. Wiał silny, mroźny wiatr, a ja stojąc
na tym pustkowiu, szarpany wiatrem, rozglądałem się szukając jakiegokolwiek
światła. Nie znalazłem, mimo iż horyzont jest tam odległy o parę kilometrów.
Rzadkie przeżycie w gęsto zamieszkałych Sudetach.
Brzoza
zaszumiała głośno gdy mnie zobaczyła. Jesteś piękna – odpowiedziałem na jej
powitanie.
Po
omacku stawiałem kroki, chwiałem się na nierównościach i podpierałem kijami. W
oddali zobaczyłem słaby, przemieszczający się
blask, jakby na koronach drzew. Szosa! Wtedy coś dziwnego stało się z
przestrzenią: szedłem i szedłem, coraz ciężej stawiając kroki, a szosy nie
było. Ruchliwe cienie zamajaczyły mi przed twarzą, a nogi zrobiły się jeszcze
cięższe. Po chwili zrozumiałem, że wszedłem w wysokie, twarzy sięgające trawy.
Wydawało mi się, że dopiero po godzinie, może nawet po dwóch, ponownie
zobaczyłem blask reflektorów, i po chwili ostre, jaskrawe dwa punkty: samochód
na bliskiej szosie.
Było
blisko osiemnastej, półtorej godziny po zmroku, gdy doszedłem do swojego opla.
Wiesz... to oburzenie, że ktoś śmiał Twoje sekretne miejsce zmienić... Z jednej strony chciałoby się, by ktoś więcej odwiedzał Twoje ukochane góry, z drugiej ta niesamowita zazdrość o każdego, kto te je kocha... Gdy na Kuflu postawiono ławkę, byłam oburza. Jak to? Na moim Kuflu?! Ale teraz korzystam z dobrodziejstwa tego sprzętu, siedząc tu o zachodzie słońca, spotykając się z sąsiadami, pijąc kawę z termosu o wschodzie. I tylko wkurza mnie, że czasem jest naśmiecone (ale wtedy po prostu sprzątam; sąsiad też to robi, gdy przychodzi popatrzeć z górki na świat)
OdpowiedzUsuńMoje oburzenie? Och, nie, Aniu! Nie byłem oburzony, ani nie wyrażałem oburzenia. Po prostu napisałem o swoim wrażeniu: tamto miejsce, ukryte wśród krzaków, bardziej mi się podobało, niż to wyeksponowane, z wygodami, łatwe do znalezienia. Tutaj to powtarzam. Oburzenia nie ma. Może troszkę zawodu odczuwanego w pierwszej chwili.
UsuńMoja niesamowita zazdrość o Góry Kaczawskie…
Aniu, jestem zadowolony z ich małej popularności, a śmiem przypuszczać, iż Ty masz podobnie. Czy byłabyś zadowolona, gdyby po Kuflu i Gierczynie łaziły takie tabuny ludzi, jak po Karpaczu i najpopularniejszych szlakach sudeckich? Prawda, że nie? Więc mamy tak samo. Myślę, że Ty bardziej jesteś związana z Pogórzem Izerskim niż ja z Górami Kaczawskimi, bo ja w ciągu pięciu lat spędziłem tam 111 dni, a za trzy lata przestanę je odwiedzać, mieszkając na drugim końcu Polski; Ty zostaniesz u siebie na pogórzu na całe lata, nie dni jak ja.
Ot, póki mogę to chodzę tam, a później, gdy nie będę mógł, będę tęsknić, ale mam to za normalny stan. Tęsknota jest arcyludzka.
Poza tym jestem niemal pewny tego, że w najbliższych latach nie zmieni się ilość turystów w moich górach, i takie inwestycje, jak ta przy słupku przecięcia współrzędnych, nie zmienią tego.
Kilka stron internetowych wymienia czterdzieści miejsc przecięcia równoleżników i południków na terenie Polski. Znalazłem również stronę, na której pokazano czterdzieści jeden miejsc. Tak twierdzi Świętokrzyski Włóczykij ,który pokazał ich lokalizację na mapie. Miejscem pierwszego punktu jest Bałtyk i aby go zobaczyć należy przesunąć mapę w dół lub ją pomniejszyć.
OdpowiedzUsuńDzięki, Janku. Pomyślałem, że będąc na emeryturze, mógłbym odnaleźć punkty przecięć na Lubelszczyźnie, pewnie będą oznaczone i wyposażone w stoliki i tablice, bo dowiedziałem się, że w Europie tak się teraz robi. Mnie wystarczyłby zwykły słupek, bo nie dorobiłem się GPS, ale tak czy inaczej warto takie miejsce zobaczyć. Warto, chociaż nie bardzo wiem dlaczego…
UsuńJeśli mam kłopoty też idę na spacer, basen, biegam po piętrach :). Ucieczka strategiczna jest klasycznie męska :). Niepewność czasem jest dobrym przewodnikiem i cieszę się, że wycieczka była udana. Uh, jak zwykle pogoda dopisała, czego trochę zazdroszczę. Wschód słońca niesamowity. Taki różowy lecz na poważnie, powtórzę zazdroszczę. Jelenie usłyszały, bo się nie bały i wróciły.
OdpowiedzUsuńPlacyk, o ktorym wspominasz zmartwił mnie, a budka z hamburgerami przeraziła. Nie lubię, takiego sposobu czynienia sobie przez człowieka tej ziemi poddaną. Nie chce też myśleć, że to nieuniknione, poneiważ możliwe sa inne metody zagospodarowywania naszej ziemi. To nasza wspólna własność, góry to góry, a hamburgery można kupić w mieście.
Dałeś sobie w kość z ciemnym powrotem, uważaj i nie ryzykuj, ponieważ jest już zimno.
Dziękuję, Chomiku.
UsuńZauważyłem, że samo zimno nie szkodzi organizmowi ani jego wydolności, oczywiście przy właściwym ubraniu. Na takich wędrówkach ważne jest, żeby nie wychłodzić się w czasie przerw. Najprostsze sposoby to przerwy krótkie (a za to ewentualnie częstsze), oraz zapinanie się na czas przerwy w wysiłku. Gdy się idzie, bywa, że jest za ciepło i wtedy rozpina się wiatrówkę czy bluzę, i mimo iż nie odczuwa się zimna, zaczynając przerwę należy się zapiąć.
Jelenie słyszały? Fajnie byłoby. Gdzieś tutaj napisałem swoją fantazję na temat znajomości z sarnami, które nie bały się mnie; nawet ktoś uwierzył :-) Odniosłem wrażenie, że one nie były zdecydowane. Pobiegły w panice, a po chwili zawróciły z powrotem. Może faktycznie uznały, że nie muszą się mnie bać?…
Cieszę się czytając o uznaniu przez Ciebie ucieczki za strategię męską. Naprawdę!
Powtórzę za Chomikiem: Dałeś sobie w kość na tej wyprawie!
OdpowiedzUsuńWidoki na zdjęciach prawie wiosenne, zielone, ciekawie ukształtowana skała, prawie jak Organy Wielisławskie:-) /po raz pierwszy zobaczyłam je na jakimś blogu sudeckim i mnie zauroczyły/, chciałabym je kiedyś zobaczyć; a więc i Ty trafiłeś na pozostałości wulkanu; cywilizują naturę, bo są do wykorzystania fundusze, robiąc przy tym odwrotną robotę, przynajmniej wg nas; wściekłam się, kiedy zobaczyłam na ścieżce przyrodniczej w pobliżu nas ściętego ogromnego buka, spod którego wypływało "cudowne" źródełko ... zamiast tego postawili pokraczną kapliczkę na czterech nogach, a źródełko zamknęli w cembrowinie z betonową pokrywą, ohyda!
Miło mi widzieć tutaj świadectwo Twojej wizyty, Mario. Myślę, że domyślisz się powodów :-)
UsuńTak, te bazaltowe słupy na Mszanie są ładne i robią wrażenie.
Postanowiliśmy, ja i Janek, że w jednej z najbliższych wspólnych wędrówek odwiedzimy tę górę. Stoi tam murowana wieża widokowa, widziana w chmurny dzień, w gęstym lesie, wygląda jak z bajki o czarownicach, chyba dlatego, że drzewa ją przewyższają. Ach, i las! Jest piękny, rosną w nim dęby i graby. Przyznasz chyba, że lasy dębowo-grabowe (a takie są też na zboczach Wielisławki), wyglądają wyjątkowo ładnie, nawet w zimie.
Myślę, Mario, że z urządzeniem tego miejsca mogło być tak: Unia dała trochę grosza, który trzeba było zagospodarować, a zapewne swój udział miała międzynarodowa inicjatywa (na jednej z tablic czytałem o niej) oznaczania takich miejsc. A budką z hamburgerami straszyłem na wyrost, bo wiadomo, że miejsce jest za mało popularne.
Wiesz, jest taka fajna zabawa: w dziupli, w spróchniałym pniaku, gdzieś po kamieniem, coś się chowa dając nieprecyzyjne wskazówki dla szukającego. Podobną zabawę można było mieć w szukaniu słupka przed tą inwestycją.
Pamiętam tamto miejsce z bukiem i wygląd postawionej kapliczki, pamiętam z Twoich zdjęć. Cóż powiedzieć… Ludzka wrażliwość na urodę przyrody najwyraźniej nie jest jednakowa. Tym, którzy postawili tak nachalnie kapliczkę, w moim pojmowaniu brakowało też taktu. Mnie, ateistę, czasami nieco razi kościelna nachalność i nieliczenie się z nikim i z niczym, gdy chodzi o stawianie symboli religijnych poza terenem kościoła.
Na Wielisławce byłem kilka razy, mam tam swoje ulubione miejsca. Któregoś dnia zawziąłem się i do skutku szukałem jaskini, która jest na zboczu tej góry. Niska, trzeba iść w kucki, miałem stracha, ale poszedłem do samego końca. Na górę pójdę jeszcze nie raz, ale do tej jaskini więcej nie wejdę, ten raz wystarczy.
Ech, Mario! Byłoby pięknie, gdybym mógł chociaż jeden dzień służyć wam, Tobie i Twoim bliskim, za kaczawskiego przewodnika!