Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Płeć, geny i kultura


071217



Przygotowując się do pisania tego tekstu zajrzałem na kilka stron. Na początku, po przeczytaniu definicji pojęcia gender, nie rozumiałem o co chodzi z szumem wokół tego słowa i pojęcia, jakie potocznie niesie. Wszak gender to tyle, co zachowania, role, oczekiwania związane z płcią. Jakże więc być zwolennikiem czy przeciwnikiem gender, skoro te różnice istnieją wszędzie i od zawsze; skoro są immanentne względem płci? To tak, jakby być przeciwnikiem płci, więc po prostu nielogiczne a nawet bzdurne. Dopiero później zauważyłem, że ludziom potocznie nazywanym zwolennikami gender chodzi nie tyle o same różnice, co o to, że uznają je za wyłącznie kulturowe, a nadto szkodliwe dla dziecka, bo zabierające mu swobodny wybór, zmuszające do określonych ról i zachowań w społeczeństwie. Zdaje się, że oni byliby za takim wychowywaniem dziecka, jakby nie było płci, jakby dziecko miało dopiero wybrać, czy chce mieć cechy chłopca, czy dziewczynki, albo które cechy zachowań zechce przyjąć z obustronnej ich palety. Ma to być wolne od stereotypów wychowanie zapewniające dziecku szczęście w dorosłości. Tak mi się wydaje, bo ich strony nie zawsze są dla mnie jasne. Na dwóch z nich przeczytałem słowa o tradycyjnym wybieraniu niebieskiego koloru dla chłopców, różowego dla dziewczynek. Dla mnie to sprawa drobna, bez znaczenia, czysto umowna kulturowo, ale chyba dla bywalców tych stron ma znaczenie, skoro podają ten przykład na swoich stronach. Nie bardzo rozumiem dlaczego.

Zauważyłem parę błędów na ich stronach, nie tylko wynikłych z uprzedzeń i braku wiedzy, ale i logicznych. Tutaj podam jeden, zawarty jest w niżej wklejonym krótkim tekście.:



„Specjaliści zajmujący się pojęciem szczęścia wśród jego warunków wymieniają: poczucie wolności, satysfakcję z wykonywanej pracy, możliwość decydowania o sobie, realizowania swoich pasji, dysponowania swoim czasem. Podkreślają też, że coraz częściej poczucie wypalenia i depresja dotykają tych ludzi, którzy mają nawet wysokie stanowiska i dochody, znaczną pozycję społeczną i modelowe życie rodzinne, ale w sile wieku orientują się, że chcieli iść w życiu zupełnie inną drogą.
Wynika stąd, że trudno będzie osiągnąć szczęście człowiekowi, któremu ktoś narzucił sposób zachowania i wyrażania emocji. Komuś, kto próbuje wypełnić pewną narzuconą mu rolę, zamiast z energią i radością odkrywać w sobie indywidualne cechy, talenty, możliwości.”



Błąd tkwi w jednoznacznym, z rękawa wyciągniętym wniosku, skoro wcześniej nie wykazało się związków między narzucaniem zachowań tradycyjnie przypisywanych do określonej płci, a opisaną traumą. Z tekstu można wysnuć tylko wniosek, że trudno być szczęśliwym komuś, kto nie robi tego, co chciałby robić. Tylko taki wniosek jest tutaj poprawny, a jeśliby stosować logikę argumentacji autora, równie dobrze można wpisać dowolny powód; ot, na przykład brak wiary byłby nieźle tutaj umocowany. Zainteresowanych odsyłam na strony z tym tekstem. Wystarczy wziąć w nawias kilka kolejnych słów i polecić google ich wyszukanie; ten jest z edziecko.pl, co zaznaczam dla porządku.

Nieco niżej piszą z wyrzutem o wychowaniu na stuprocentowych mężczyzn i takie kobiety. Doprawdy, nie wiem skąd taki argument. Ilu rodziców w obecnym społeczeństwie wychowuje swoje dzieci na takich „stuprocentowców”? Na ludzi sukcesu osiąganego po trupach, także szczęśliwego życia dziecka i nastolatka – owszem, ale dotyczy to mamony i pozycji, nie płci. Kolejny dziwny argument.

Ponieważ tekst jest powtarzany na kilku stronach www, chyba uznawany jest za ważny i wartościowy dla… właściwie nie wiem, jaką nazwę wpisać. Dla genderystów? Niech taka zostanie, może później ją zmienię.

Swoją drogą warto byłoby zbadać, ilu spośród nich, tak dbających o szczęście dziecka, wywiera na nie presje, chcąc uczynić z nich ludzi sukcesu, a przy tym pozwalają, oczywiście, mieć chłopcu różowe ubrania, a to dla zapewnienia mu wolności decydowania.



Co chciałbym tutaj napisać? Zwłaszcza chciałbym wskazać genetyczne uwarunkowania niemal wszystkich różnic, o których genderyści mniemają, iż są li tylko kulturowe. Chłopcem czy dziewczynką po prostu się jest, z różnicy płci wynikają wielorakie różnice w zachowaniach, preferencjach, w pojmowaniu wartości, w umiejętnościach, w ograniczeniach. Niewielka część tych różnic, ta mniej lub wprost mało znacząca, jest pochodzenia kulturowego, jak na przykład wspomniane wybory kolorów, czy ogólniej strojów.

Jakby o kobiecości czy męskości miały decydować portki lub sukienka…

Nie bardzo rozumiem związek między swobodą wyboru zabawek dziecka, a szczęściem dorosłego człowieka, między założeniem przez chłopca różowych spodenek, a spełnionym życiem, chociaż zgadzam się, gdy czytam, że dziecko samo powinno wybrać swoje zabawki, oczywiście w granicach rozsądku, także finansowego. Nie, skoryguję nieco tę wypowiedź: od lat uważam, że dziecko, obojętnie jakiej płci, nie może dostawać zabawek w postaci broni i wojskowego sprzętu; mniemam, iż to stanowisko nie wymaga wyjaśnień.

Owszem, widzę wyraźny związek między wmawianiem dziewczynie, że nie może być pilotem śmigłowca, co jest jej marzeniem, a jej szczęściem; między zmuszaniem chłopca do bycia mechanikiem, skoro on chciałby być stylistą kobiecych fryzur i ma dryg do tego zajęcia. Jeśli na tym polega ten ruch, ta ideologia, to się do niej przyłączę, ale odnoszę silne wrażenie, że tak nie jest.

Wychowaniem, zwłaszcza rygorystycznym, można przytłumić pewne cechy uznawane za typowe dla określonej płci, na co trudno dać zgodę; zapewne w tym przypadku ramię w ramię z genderystami będę protestować, ale takich momentów wspólnego wystąpienia raczej nie będzie wiele. Dodam jeszcze, że te stłumione cechy nadal istnieją, i mogą objawić się w różny, czasami dziwny albo i dziwaczny sposób.

Przeglądając ich strony, chwilami odnosiłem wrażenie nie zauważenia przez „genderystów” faktu zaistnienia już zmian, które postulują. Nikt już nie zmusza dziewczynę do małżeństwa i rodzenia dzieci, gdy ona chce studiować. Tak było kiedyś, a społeczeństwa europejskie (bo w innych częściach świata różnie z tym bywa) same odeszły od takich przymusów. Wydaje się, iż z braku poważnych problemów ci ludzie skupiają się na drobnostkach, w rodzaju nie kupowania lalek dziewczynkom i niebieskich portek chłopcom.

Ten ruch spóźniony jest o sto lat, jest też daremny, jako że kulturowo zacofanym ludziom, którzy nadal szczęścia dziewczyny upatrują w szybkim zamążpójściu i w rodzeniu dzieci, raczej nie wytłumaczą nieprawidłowości ich poglądów, a już na pewno nie tak, jak to robią na swoich stronach: jakby posiedli jakąś wiedzę tajemną.



Kobietą lub mężczyzną, z wszystkimi istotnymi cechami płci, jest się niezależnie od wychowania. Płeć rozumianą nie tylko jako cechy ciała, ale i umysłu, mamy zapisaną w genach, a skutkują one odmienną budową i działaniem przede wszystkim naszych umysłów, ciał w drugiej kolejności. Inaczej mówiąc, kobietą się jest, ponieważ ma się umysł kobiety, i nikt ani nic tego nie zmieni. Nawet pomyłka natury, która, tak bywa, kobiecie da męskie ciało. Albo odwrotnie.

W odległych epokach tkwią korzenie wielu naszych cech, zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Zauważyć należy, że ukształtowaliśmy się w czasach diametralnie odmiennych od obecnych, część cech wtedy, gdy ledwie podnieśliśmy się z pozycji czworonożnej.

Wspomnę tutaj o dwóch przykładowych cechach z tych trudniejszych do przyjęcia, jako że przejawy wpływu genów (fachowo mówi się tutaj o fenotypie) dotyczą nie ciała, a funkcjonowania naszego umysłu. Zaznaczam ten fakt, ponieważ ogół ludzi łatwo przyjmuje wpływ genów na wzrost, kolor oczu czy skłonność do chorób, a więc wpływ na ciało, natomiast ma kłopoty z uznaniem oddziaływania naszych genów na umysł, na jego umiejętności, skłonności, predyspozycje. Na to, jak odczuwamy, jak reagujemy, co lubimy i czego się boimy. W znacznej mierze na to, jacy jesteśmy.

O siódmej jest jeszcze ciemno, przez plac firmy idę do pracy w mroku słabo rozjaśnianym nielicznymi lampami. W zagraconym kącie stoi maszyna przykryta plandeką, a ja, mimo iż wiem, co to jest, ilekroć przechodzę tamtędy, w pionowym kształcie widzę sylwetkę człowieka (ale tylko w ciemnościach, za dnia już nie). Podobnie jest, gdy wejdę do biura lunaparku. Jest urządzone w ciężarówce, jak wszystko tutaj, i obecnie nieużywane, dlatego na zimę wstawiono tam ludzką postać zrobioną z plastiku. Wiem, że nie ma tam nikogo, ale ilekroć wchodzę, mój mózg daje mi informację o byciu człowieka w pomieszczeniu.

Zwraca uwagę niezależny od naszej wiedzy i woli automatyzm takich identyfikacji będący rezultatem działania naszego umysłu, który tak został ukształtowany, aby doszukiwać się ludzi w otoczeniu; świadoma refleksja zawsze przychodzi później. Zauważyć trzeba, iż nikt nie uczy się takiego szukania podobieństw i takich identyfikacji, mamy je zakodowane, a to znaczy, że są w nas geny, które spowodowały wpisanie tej dążności w strukturę mózgu. Dopisek w naszym genomie dokonał się w dawnych czasach, gdy wiedza o człowieku w pobliżu nierzadko decydowała o naszym bezpieczeństwie, co doskonale tłumaczy powód zaistnienia zapisu.

To przykład, jeden z ich dużej liczby, silnej bezwładności ludzkich cech, których przemiany zostały daleko z tyłu za szybkimi zmianami warunków życia gatunku. Szybkimi, bo kulturowymi. Nadal bojąc się ciasnych i ciemnych pomieszczeń, zwłaszcza nam nieznanych, nie boimy się autostrad, mimo iż w jaskiniach już nie czai się niebezpieczeństwo, a na szosach giną tysiące.

Dlaczego piszę o tym? Aby wykazać, że tkwią w nas echa pradawnych czasów, że nadal wpływają na nas, i wcale nie mam na myśli wpływów dotyczących naszego ciała, jak na przykład wstawanie włosów (kiedyś futra) gdy nam zimno, a cech ściśle związanych z naszym umysłem, z postrzeganiem świata i innych ludzi, z naszym reagowaniem i wartościowaniem.



Właściwie dlaczego tak baczną uwagę mężczyzna zwraca na urodę kobiety? Dlaczego ta jej cecha bywa decydującą w wyborze małżonki? Dlaczego stawia się ją obok, albo i wyżej, tak ważnych dla wspólnego życia cech jak uczuciowość, zgodność charakterów, wspólnota zainteresowań? Pod tym względem kobieta jest nieporównywalnie mądrzejsza od mężczyzny, proporcje te w znacznej mierze odwracając. Zarówno męskie, jak i kobiece wybory dają się doskonale tłumaczyć na gruncie przemian ewolucyjnych, ale tutaj wrócę do wyborów mężczyzny.

Nasi odlegli przodkowie wybierali swoje partnerki jako przyszłe matki, co i obecnie nie jest nieprawdą, obok wszystkich kulturowych powodów bycia razem mężczyzny i kobiety. Ale która kobieta jest płodna, skoro czasami bywa, że nie zachodzi w ciążę mimo starań obu stron? Dla ówczesnych facetów był to poważny problem, z którym radzili sobie obserwując wygląd kobiet. Gładką cerę, pełne czerwone usta, dobry stan zębów, wyraziste oczy, ładne włosy, uznawali za cechy zdrowia młodej kobiety, a tym samym za przejawy płodności. Przez tysiąclecia owe zewnętrzne oznaki zdrowia zlały się w jedno z kanonami kobiecej urody, i obecnie, wybierając ładną dziewczynę za żonę, już nie pamiętamy, że tak naprawdę wybieramy tę, o której mniemamy, iż będzie płodna. Względy estetyczne pojawiły się później, są wtórne, kulturowe, zbudowane na tamtym fundamencie.

Podobnie było i jest z wielkością biustu: kiedyś uznawano za fakt oczywisty, że im większy biust, tym większe możliwości karmienia osesków. Teraz już wiemy, że takiego związku nie ma, ale mechanizm, raz zapisany w nas, funkcjonuje dalej: skoro ma większy biust, to wykarmi więcej dzieci, a skoro tak, to dobrą będzie żoną, więc… łatwo o erekcję. Tego rodzaju męskie reakcje dowodzą, iż najgłębszym, najpierwotniejszym powodem zainteresowania kobietami i seksem jest pragnienie posiadania potomków.

Dla jasności zastrzegę, iż wcale nie uważam, iż obecnie mężczyźni interesują się kobietami jedynie z powodu chęci posiadania dzieci. Nie. Ten i ów, ta i owa, mogą być daleko od takich pragnień. Piszę tutaj – nie dość zastrzegania – o praprzyczynach, podaję pierwsze, pierwotne powody zabezpieczone w sposób nie potrzebujący nauki, zrozumienia czy zapamiętania, a zabezpieczeniem jest zapis w genach. To dlatego chłopcy i dziewczyny, nawet jeśli ich rodzice trzymali ich w niewiedzy, niechby w izolacji, gdy przyjdzie czas, gdy stają się dojrzali płciowo, zaczynają zerkać na siebie i widzieć w niej, w nim, kogoś innego. Kogoś, kto budzi ciekawość i rozkoszny niepokój.

Wracam do urody.

Kobiety szybko rozpoznały zasady męskiego reagowania i zaczęły oszukiwać upodobniając się do oczekiwanych kanonów płodności. Pojawiła się kosmetyka. Pierwsze znalezione grzebienie mają wiele tysięcy lat, a jeszcze niedawno dziewczyny przygryzały wargi, żeby mieć czerwieńsze usta. O niezależności od naszej wiedzy i nierzadko woli, o automatyzmie działania naszych reakcji, dobitnie mówi fakt pozytywnego męskiego reagowania na sztucznie, bo sztuką kosmetyki, podwyższoną urodę kobiety, o czym przecież doskonale wiedzą. Owszem, w grę wchodzą też względy dodane później, estetyczne, jednakże pożądanie nie pojawia się z powodów estetycznych, mając związek z tamtym równaniem: ładna czyli płodna.

W dawnych czasach zaawansowana ciąża i miesiące opieki nad zupełnie bezradnym małym dzieckiem uzależniały kobiety od pomocy grupy lub ojca dziecka. Piszę o czasach, które trwały wiele tysiącleci, niemal całą historię ludzkiego gatunku, a jeszcze wcześniej naszych bezpośrednich przodków. Nie było instytucji ślubu, a i małżeństwo nie pojawiło się od razu, o samodzielności finansowej kobiet nawet nie wspominając, bo to są dzieje ostatnich wieków, a nawet dziesięcioleci. Kobiety zauważyły, iż najłatwiejszym sposobem związania ze sobą mężczyzny i uzyskania jego pomocy jest seks. Ten fakt uruchomił nacisk ewolucyjny doprowadzający do szeregu przemian w kobiecej fizjologii i psychice. Wskażę tylko parę: ukrycie znamion okresu płodnego, tak często i silnie manifestowanego wśród zwierząt, miało utrzymać zainteresowanie mężczyzn seksem przez niemal cały czas, a nie tylko w nieliczne okresy sprzyjające zapłodnieniu, jak to do dzisiaj zostało u wielu zwierząt, oraz zdolność kobiety do odczuwania rozkoszy seksualnej, także w czasie ciąży.

Przy okazji uwaga a propos. Nie bez powodu napisałem o seksie niemal cały czas: chodzi o menstruację. Znany jest fakt synchronizacji cyklów menstruacyjnych w grupach kobiet wspólnie i długo przebywających razem, na przykład skoszarowanych. Mechanizm jest stary, uruchamia się bez woli kobiet, a ma za zadanie nie dopuścić do przewagi kobiet, które akurat nie mają miesiączki, i przez to mogłyby być uznane za atrakcyjniejsze dla mężczyzn. Brzmi paskudnie samczo? Tak, wiem. Jak pisałem, nasze cechy zostały wykształcone w czasach diametralnie odmiennych od współczesnych; my sami też byliśmy inni.

Dopiszę jeszcze trafny aforyzm, bardzo tutaj pasujący: jedyną sztuką, jaką kobiety z pasją uprawiają przez wieki, jest sztuka podobania się. Tak właśnie było i jest, ponieważ kobiety wiedzą, iż podobanie się mężczyźnie jest ich bronią i zabezpieczeniem, nawet jeśli nie uświadamiają sobie tych zależności, dbając o wygląd li tylko dla własnej satysfakcji. Inaczej mówiąc piszę tutaj o praprzyczynie, o tym, co jest u podstawy.

Przez trudny do wyobrażenia czas kobieta zajmowała się dziećmi i ogniskiem (mam tutaj na myśli to wszystko, co teraz nazywamy domem), mężczyzna był dostarczycielem dóbr i ochroniarzem. Zapewniał jedzenie i bezpieczeństwo. Ten podział utrwalił się, a jego przejawem jest odmienność psychiki kobiet i mężczyzn. Odmienność mało zależna od wychowania i trudna do zniwelowania wpływami kulturowymi.

Kobieta mniejszą zwraca uwagę na urodę mężczyzny, większą na jego stałość, słowność, stabilność materialną i emocjonalną; większe znaczenie przywiązuje do domu niż spełniania się poza domem. Akceptuje jego starszy wiek (w pewnych granicach oczywiście, najczęściej jest to kilka lat), a nawet taki preferuje, spodziewając się po starszym mężczyźnie większej odpowiedzialności i lepszego statusy materialnego (pierwotnie nie tyle dla siebie, co dla dziecka).

Listę można wydłużać, ale zna ją każdy, zwłaszcza każda kobieta. Mężczyznę bardziej ciągnie do męskiego towarzystwa, do sprawdzania się, działania, akcji, niż do siedzenia w domu. Nie bez powodu tak liczne są męskie stowarzyszenia, spotkania przy piwie czy na polowaniu. Kobieta łatwiej widzi w drugiej kobiecie konkurentkę, niż robi to mężczyzna względem swojego kumpla.

Te cechy też mają konkretne i łatwe do wskazania uwarunkowania ukształtowane w toku rozwoju naszego gatunku: przez krocie tysiącleci życie mężczyzny, wojownika lub myśliwego, zależało od towarzysza, nie towarzyszki. Przez tysiąclecia mężczyzna więcej czasu spędzał w męskim gronie, z mężczyznami dzieląc niebezpieczeństwa i radując się sukcesami. W domu, czyli tam, gdzie jego partnerka, tylko bywał. Te fakty ukształtowały nas poprzez, między innymi, wzmocnienie znaczenia przyjaźni, nierzadko do pozycji przodującej – ponad związki z kobietą.

Dlatego – a podałem powód główny i najstarszy – mężczyźnie trudniej odnaleźć się w domu na emeryturze, niż kobiecie.



Słyszałem o kobietach, które usilnie udowadniają, iż w niczym nie ustępują mężczyznom. Starania mam za chwalebne, jeśli dotyczą zdolności umysłowych, jeśli te kobiety starają się zaprzeczyć mniemaniu części mężczyzn o mniejszej inteligencji kobiet. Gorzej, dużo gorzej, gdy słyszę, że na pieszej wycieczce kobieta niesie plecak chcąc pokazać mężowi i światu, że i ona potrafi. Uwarunkowania i ograniczenia fizyczne są faktem, więc śmiesznością jest zaprzeczanie im. Mężczyzna może w domu pełnić role tradycyjnie kobiece, częściowo nawet powinien, ale nie zastąpi kobiety, i nie myślę tutaj o ciąży, rodzeniu i karmieniu, a o tworzeniu domowego ciepła, atmosfery tego domu, do którego się tęskni będąc daleko, lub później, w dorosłości, gdy wspomina się dom rodzinny. Taki dom stworzyć potrafi tylko kobieta. Nie wiem jak to się dzieje, myślę, że uwarunkowania genetyczne tkwią i tutaj, ale na samym dnie, wyżej jest niemal wyłącznie jej wyjątkowa umiejętność. Mężczyzna jest pod tym względem ( i nie tylko pod tym) upośledzony, jako że może tylko wspomóc kobietę w tej jej  umiejętności, sam niewiele potrafiąc. Dla jasności: nie byłem i nie jestem zwolennikiem sztywnego podziału ról w domu. Uznaję faceta, który popołudnia spędza siedząc przed TV z puszką piwa w ręku, podczas gdy żona uwija się w nieskończonym kieracie zajęć, za trutnia i lenia. W domu nie ma zajęć tylko kobiecych i tylko męskich, chociaż dziwne mi się wyda, gdy w tym samym czasie on będzie dawać dziecku kaszkę, a ona naprawiać cieknący kran lub nosić drewno do kominka.

Jeśli już wspomniałem o upośledzeniu, o niższości mężczyzn wobec kobiet, zacytuję fragment słów mojej znajomej, ale wcześniej zastrzegę, iż o niższości lub wyższości płci nie można mówić wprost porównując cechy im właściwe. Bo i cóż to za przewaga – większa siła? Jest silniejszy i rządzi światem w większym stopniu niż kobieta, to fakt, a co z tego, odpowie moja znajoma.:



„Czy z racji zadań kobiety, nadanych jej przez naturę, ona jest GORSZA od mężczyzny? Dlaczego jedna z drugą nie pomyśli, że to mężczyzna jest "gorszy", uboższy o tyle od niej? Uboższy o świadomość ciała i płodności, uboższy o ciążę, o ruchy dziecka, o rosnący z powodu rosnącego dziecka brzuch, uboższy o sam poród nawet, który w bardzo wielu przypadkach jest niesamowitym, cudownym przeżyciem, uboższy o niesamowity związek z dzieckiem, którego żaden z nich po prostu nie ma i mieć nie może, o karmienie piersią, które zaraz po porodzie jest nieprawdopodobnym aktem natury łączącym matkę z dzieckiem w sposób nie do opowiedzenia.

Cóż z tego, że położysz, mężczyzno, rękę na moim brzuchu i poczujesz kopnięcie. Cóż z tego, że serce ci zmięknie, a może i łza w oku zalśni, gdy będziesz patrzył, jak twój syn ssie moje mleko. Cóż z tego. Ty nie wiesz, jak to jest. Co z tego, że rządzisz światem, kupujesz i sprzedajesz akcje, robisz biznesy, co z tego? Co jest ŻYCIEM? Akcje, czy ten mały, nieświadomy niczego a pożądający jedynie moich ramion i mojej piersi?”



Jeśli już znajoma napisała o związku matki z dzieckiem, dodam parę słów na temat najściślej związany z opieką nad oseskiem – o uczuciowości kobiet. W miłości erotycznej są na wyżynach trudno dostępnych mężczyznom, a matczyne uczucie do dziecka jest po prostu synonimem bezwarunkowej miłości. O takiej właśnie miłości pisał Paweł z Tarsu w swoim hymnie. Skrzywdzenie matki, a niechby tylko doprowadzenie jej do łez, jest czynem skrajnie nagannym nie tyle z powodu urodzenia nas i podcierania tyłka, co z właśnie z powodu jej miłości do nas. Miłości, która ją ubezwłasnowolnia, jako że włada nią w sposób absolutny. Miłość do dziecka czyni kobietę bezbronną (chociaż w pewnych sytuacjach ona potrafi znaleźć w tym uczuciu potężną siłę) i dlatego niegodziwością jest brak szacunku do matki. Także brak starań o jej dobrostan.

Istnieje bardzo stary i jednocześnie wymowny zwyczaj stosowany do dzisiaj: w sytuacjach zagrożenia życia broni się, ewakuuje bądź ukrywa, przede wszystkim dzieci i kobiety. W ten sposób bez słów uznaje się życie kobiety za wartościowsze dla ludzkości, społeczeństwa, rodu, od życia mężczyzny. Bardzo mądry zwyczaj, jednak tkwi w nim prastare jądro, o którym aż się boję napisać: jeden mężczyzna wystarczy na wiele kobiet.



Jeszcze uwaga o odmiennym traktowaniu zdrad małżeńskich zależnie od płci.

Wiadomo, że zdrada kobiety jest gorzej i ostrzej oceniana, niż zdrada mężczyzny. Niesprawiedliwe? Owszem, ponieważ nie może być dwóch norm oceny, chciałbym jednak wskazać prosty fakt rzucający znacznie złagodzone światło na ten dualizm ocen. Różnica w ocenie zdrad, a występuje ona na całym świecie i u bardzo różnych kultur, wynika z jednego faktu zasadniczego dla rodu, rodziny, męża: potencjalne fizjologiczne skutki męskiej zdrady zostają gdzieś tam, natomiast kobieta przynosi je ze sobą do domu. Ta różnica tkwi u podstaw odmienności ocen, o których mowa. Powodem jest więc nie tyle odmawianie kobiecie praw, które daje się mężczyźnie, co po prostu fizjologia. Inna sprawa, że akurat tutaj kobieta jest na gorszej pozycji; zresztą, nie tylko tutaj. Powie ktoś, że w obecnych czasach dostępności dobrych środków antykoncepcyjnych ta różnica traci na znaczeniu? Powiem, że owszem, trochę traci, a dlaczego trochę, powiedzą te panie, które „niechcący” zaszły w ciążę. Powiem też, że obecnie obie zdrady – kobiety i mężczyzny – nie są już tak bardzo odmiennie oceniane, jak to było w przeszłości. Zmiany więc zachodzą, a że dotyczą sfery ważnej dla człowieka i mocno w nim zaznaczonej, potrzebny jest niemały czas.



Wystarczy, za bardzo się rozpisałem.

Na początku zaznaczyłem, że mało wiem o gender pojmowanym jako ruch społeczny czy ideologię, dlatego chętnie przeczytam komentarze prostujące moje błędne widzenia.


środa, 6 grudnia 2017

Wśród skał Sokolików


031217

W Rudawach Janowickich: Karpnicka Przełęcz, schronisko Szwajcarka, Husyckie Skały, skały wokół szczytu Krzyżnej Góry, szczyt tej góry, Jastrzębia Turnia, Sokolik, skały na stokach tej góry, powrót na Karpnicką Przełęcz.



Kilka lat temu zobaczyłem zdjęcie wysokiej skały na zalesionym zboczu. Te właśnie zdjęcie. 


Oglądana na tle odległych błękitniejących lasów, wydawała mi się zobrazowaniem nie tylko górskiej urody, ale i lotu czy pragnienia latania; kojarzyła się też z niedokończoną rzeźbą ptaka lądującego między świerkami. 
Ktoś bardzo trafnie nazwał ją Jastrzębią Turnią. 
Myśl o jej zobaczeniu wracała do mnie, ale musiało minąć trochę czasu, nim stanąłem u jej podstawy i w podziwie zadarłem głowę.

Z Karpnickiej Przełęczy do ładnego drewnianego schroniska „Szwajcarka” wiedzie gruntowa droga. Wznosi stromo między świerkami lasu, pełna wybojów, ale wymijając co większe można dojechać na parking osobowym samochodem. Gdy zjechałem z asfaltu i zobaczyłem ubity śnieg na drodze, przejechałem kilka metrów pod górę, tam o niewielkim jeszcze nachyleniu, i dla próby zahamowałem; vectra zaczęła się cofać mimo naciśniętego hamulca, a zatrzymała się metr czy dwa niżej. Pod górę już nie mogłem ruszyć, czyli próba okazała się mieć negatywny wynik; wycofałem samochód i zaparkowałem na parkingu przy szosie. Była 6.30, początek świtu, właściwie noc, a mimo to po chwili przyjechało jeszcze trzy samochody górskich napaleńców. Poczułem dziwną mieszankę radości i smutku, także mściwej satysfakcji: w moich górach byłbym sam, bo one nie podobają się ludziom. I dobrze! Dobrze dla mnie, a im dobrze tak za ich niewiedzę. Ja na pewno nie powiem o stracie, niech moje góry zostaną dla mnie.

Góry Sokole to nazwą wydzielona część Rudaw, na które składają się, obok sąsiedniego drobiazgu, sławne Cycki Bardotki, czyli dwie podobne i obok siebie stojące góry: Krzyżna Góra i Sokolik. Plan był prosty: wejść na oba szczyty, zobaczyć z bliska Jastrzębią Turnię i tyle skał na zboczach obu gór, ile tylko zdołamy znaleźć, a jest ich tam dużo.

Trzy razy w ciągu dnia staliśmy na szczytach wysokich skał, i tyleż razy doświadczyłem drżenia nóg i ich lekkiego bezwładu – oznak lęku wysokości. To właściwie dziwne, skoro tyle lat chodzę po górach, zwłaszcza, że wysokość jednoznacznie kojarzy się z przestrzenią, dalą i widokami. Nie powinienem odczuwać lęku, ale bez oporów płacę tę niewysoką cenę za obcowanie z dalą, za kontrast, bogactwo kształtów, za widok drzew uczepionych skalnych rys. Janek nadał tym upartym czy raczej dzielnym drzewom trafną nazwę zbiorczą: bonsai. Jakże podobne są do klasycznych bonsai te niewielkie świerki i sosny powykrzywiane na wszystkie możliwe strony, a przecież tak ładne.

Stałem przy krawędzi przepaści, przed czubami butów skała kończyła się zaokrąglonym łukiem, a tuż za jego linią widziałem szczyty świerków w dole. Blisko, ledwie parę metrów niżej, wystawało kilka gałązek świerka rosnącego na pionowej ścianie; próbowałem zobaczyć jak się uczepił skały, ale szyję mam za krótką. W innym miejscu na granitowej skale zobaczyłem półkę szerokości paluszka mojej wnuczki, z niej wyrastały dwa świerki niewiele większej grubości. Czasami myślę, że dobrze jest drzewom nie wiedzieć, w jak niepewnym miejscu zdarzyło się im wyrosnąć i jak mizerne mają rokowania na przyszłość. Właściwie to samo można powiedzieć o ludziach.

Chcąc odszukać Turnię, zeszliśmy ze szlaku i idąc lasem rosnącym na stromym zboczu, okrążaliśmy szczyt Krzyżnej Góry. Bardzo mi się spodobała ta wędrówka. Trasa krótka, niewiele ponad kilometr, ale trudna. Ze względu na ukryte pod śniegiem pochyłe kamienie i śliskie gałęzie, należało starannie wybierać miejsce postawienia stopy, a nierzadko badać to miejsce butem lub kijem. Mając przed sobą skały zasłaniające dalszy widok, nie było pewności, czy znajdziemy tam przejście, czy nie trzeba będzie obchodzić urwiska. No i oczywiście skały. Jedna z nich miała fantazyjne okno o zgrabnych owalnych kształtach – wyjątkowa formacja, nigdzie nie widziałem podobnego wietrzenia kamienia. 





Często widoczna była wysoka i rozległa skała szczytowa, niżej liczne pojedyncze skały, a w dwóch miejscach weszliśmy w skalne grupy jak w zamarłe wieki temu miasto przykryte śniegami. Cisza bez ludzi i wiatru, z samotnym krukiem krążącym nad lasem, z błękitniejącym niebem i szelestem liści pod butami. Czerń i szarości lasów oraz skał, brązy nielicznych liści bukowych, biel śniegu, ciemna zieleń świerków i dal miejscami zasnuta smugami niskich jasnych mgieł. Szliśmy, szliśmy, aż w końcu okrążyliśmy szczyt nie znajdując turni.

Przy szlaku na szczytowe skały stoi tablica informacyjna, a gdy przeczytałem na niej o intruzji magmy, przypomniałem sobie informacje z dawno czytanej książki o geologii, i poczułem satysfakcję: miałem wyobrażenie o procesie powstania tych skał.

Dzieje ziem, które teraz są Sudetami, są bardzo zagmatwane, na przykład kiedyś były dnem morza, wznosiły też się i dla odmiany opadały. Procesy geologiczne składają się z rozlicznych etapów i mechanizmów, a geologowie lubują się w nadawaniu nazw; mają ich tyle, że chyba sami się w nich gubią. Nie wdając się w szczegóły, skupię się na najważniejszym. Magma niekoniecznie wylewa się na powierzchnię ziemi; bywa też, że pchana ciśnieniem, wypełnia szczeliny w skorupie ziemi i tam zastyga. To są właśnie owe intruzje magmowe, a nazwa wzięta jest z łaciny, w której intrusus znaczy wepchnięty; w naszym języku słowo przybrało znaczenie intruza.

Magma po zastygnięciu we wnętrzu Ziemi tworzy m.in. granit – ładną, znaną wszystkim, krystaliczną skałę. Jako skała młodsza i twardsza, a więc odporniejsza na niszczące działania czasu i wielu czynników fizycznych, potrafi przetrwać oceany czasu. Skały Rudaw są odsłoniętymi intruzjami. Starsze skały, te, które były wokół nich, uległy procesom niszczącym, zostały te fantazyjne twory, które podziwiamy i na które się wspinamy. Co się stało w tamtymi pierwotnymi skałami? Są teraz ziemią pól wokół.

Przy okazji powiem, że najbardziej znane formy geologiczne Gór Kaczawskich, mianowicie neki, też mają związek z magmą, ale dodatkowo z wulkanami. Wulkan jest górą (usypaną przez siebie samego) z bardzo głęboką dziurą nazywaną kominem. Wydobywa się z niego magma, która po wylewie zwie się lawą, a na powierzchni ziemi tworzy skały, na przykład czarny bazalt. Gdy wulkan wygasa, komin stygnie tworząc pionowy słup skalny. Mijają miliony lat, góra powoli rozsypuje się, woda, ciążenie i wiatr unoszą drobiny dalej, bazaltowy słup komina odsłania się, aż w końcu zostaje on sam. To jest właśnie nek. Mimo iż zbudowany jest z bardzo twardej skały, w końcu i jemu czas daje radę, zamieniając w klasyczną górę, która, nota bene, jest wielokrotnie mniejsza od pierwotnej góry, we wnętrzu której tkwił komin. W moich górach sporo jest neków, z najpopularniejszych wymienię Czartowską Skałę, Grodziec i Ostrzycę, której uroda oczarowała mnie pewnego mroźnego i pogodnego świtu.

Mam dobry przepis na poczucie upływu czasu i skali ziemskich przeobrażeń: należy położyć dłonie na skale i pomyśleć, że ta skała była kiedyś magmą bulgoczącą w ogromnym piecu Ziemi, a tu, gdzie stoimy, mogło nie być gór, a rozległe prerie, których nie widziały oczy ludzkie i po których nie ma teraz śladu. Pomyśleć należy o dalekiej przyszłości: że może ten skalny okruch, przy którym stoimy, zamieniony w proch osiądzie na dnie morza, którego jeszcze nie ma, a gdy miną kolejne wieki wieków wieków, osady stwardnieją w skały i zostaną wypchnięte tworząc nowe góry w zmienionym nie do poznania świecie, jednak pod tym samym słońcem.

Czy będzie komu nadać im nazwę? Mam taką nadzieję.

Czujecie czas? W dotyku jest zimny i chropawy, jest skałą.



Na szczycie Krzyżnej spędziliśmy przynajmniej kwadrans patrząc na Karkonosze i Izery. Słońce zaczęło prześwitywać między jaśniejszymi chmurami, zwracały uwagę bardzo liczne, aczkolwiek subtelnie zaznaczane, przemiany odcieni dalekich szczytów. Cała paleta barw mieściła się w wąskim zakresie między bielą a niebieskością, ale płynięcie mgieł i nieśmiałe rozjaśnienia zmieniające barwy, nadawały widokom dynamiki i budziły wrażenie oglądania impresjonistycznego filmu. Jak zwykle na zdjęciach niemal nic z tego spektaklu nie zostało utrwalone.



Janek zwrócił uwagę na kiepski stan techniczny stalowego krzyża stojącego na szczycie, w czym okazał się bardziej spostrzegawczy ode mnie, technika od stalowych konstrukcji.

Jastrzębią Turnię zobaczyliśmy ze szczytu, zapamiętaliśmy lokalizację, i… poszliśmy tam ponownie, tym razem znajdując skałę bez kłopotów. Nie wiedząc gdzie się wznosi, przejść można o sto kroków nie widząc jej między gęstymi świerkami. Gdy zobaczyłem ją w całej okazałości, nie po raz pierwszy w dniu dzisiejszym westchnąłem z zachwytu.




Wygląd turni ulega znacznym przemianom przy jej okrążaniu; z każdej strony jest okazała, ale nie jest tak zwiewna, jak jej górna część wznosząca się ponad lasem. Są jednak miejsca, z których zobaczyć ją można imponującą: z szerszej, nieregularnej, a nawet chaotycznej podstawy strzela w górę pionowy komin o wysokości ponad 40 metrów.

Na szczycie Sokolika są dwa filary o pionowych ścianach i wysokości około 20 metrów. 


Na wyższy prowadzą kręte, strome i wąskie stalowe schody; gdy są oblodzone, stanowią świetne miejsce do ćwiczeń zmysłu równowagi i refleksu, chyba też odwagi. Widok z platformy jest dla mnie szczególnie piękny, jako że pół horyzontu zajmują Góry Kaczawskie. Nie potrafię napisać większej pochwały widoku, jak podanie tej informacji. Moje góry widać od Czyżyka wznoszącego się nad Bobrem, aż po Porębę na wschodzie. Sprawdziłem na mapie, te dwie góry dzieli 28 kilometrów w linii prostej. W czystym powietrzu pogodnego popołudnia widzieliśmy laski różane na stokach Dudziarza; ich widok zrobił wrażenie na moim towarzyszu. Kiedyś pójdziemy tam obaj, Janku.



Większych skał na stokach Sokolika jest kilkanaście, a każda na swój indywidualny sposób jest ładna i ciekawa. Stoi tam skała pochyła, ze znacznym przewieszeniem, jest komin z niepewnie leżącym głazem na szczycie, są okna w skałach i ciasne wrota skalne, jest także namiot wieloosobowy (na najbliższą noc już był zajęty) uczyniony przez naturę z płaskiej płyty skalnej opartej skosem o bok większej. Niskie słońce ostatniej godziny dnia tak pięknie oświetlało skały i drzewa, że naprawdę trudno było odejść stamtąd. Kręciliśmy się między skałami, patrzyliśmy, i znowu szukaliśmy miejsca, z którego skały pokażą się nam raz jeszcze odmienione.





Ostatnią skałę wypatrzył Janek gdy już schodziliśmy do szlaku. Mając jeszcze nieco rezerwy czasu poszliśmy ku niej, znajdując skalną grupę za ścianą, którą oglądaliśmy z drugiej strony myśląc, iż stanowi kres kamiennych dziwów.

Wróciliśmy godzinę po zachodzie słońca, było już niemal ciemno, a na szlaku spędziliśmy blisko 10 godzin. Minęły zbyt szybko, jak każdy dobry czas.




poniedziałek, 27 listopada 2017

Matematyka i filozofia, czyli kilka myśli o czytanej książce


241117

Przyzwyczajenie odbiera wrażliwość, zamazuje szczegóły obrazu, albo wprost oślepia. Raczej nie bywamy zdziwieni faktem możliwości matematycznego opisu cech świata, wyrażeniem równaniami zjawisk dnia codziennego, a powinniśmy. Wszak jedynie matematyczne analizy kazały Galileuszowi podważyć odruchowe i powszechne oczekiwanie niejednakowego spadania na ziemię rzeczy ciężkich i lekkich. Do dzisiaj mamy takie oczekiwanie, a wielu z nas ma nawet pewność, co dowodzi nie tylko (a może nawet nie tyle) braku fachowej wiedzy, ale i naszej nieufności do matematyki jako narzędzia poznania świata, mimo upływu ponad 300 lat od prac Newtona i powszechności stosowania jego matematycznych metod.



„Niezwykły wpływ Newtonowskich Principiów na myślenie naszych stuleci nie zasadzał się ani na doborze poszczególnych aksjomatów, ani też na rezultatach mechaniki Newtona, w rodzaju znanego wzoru: siła równa się masa razy przyspieszenie, lecz na tym, że po raz pierwszy udało się opisać matematycznie zjawiska przyrodnicze w ich przebiegu w czasie, a zatem na dowodzie, iż taki matematyczny opis przyrody jest zasadniczo możliwy.”

Werner Heisenberg, „Ponad granicami”



No właśnie, możliwy. Przypomniałem sobie swój pomiar głębokości szybu starej kopalni w Górach Kaczawskich, do którego miałem zegarek i kamień; taki pomiar jest dla mnie kresem matematycznych umiejętności, a przecież jest elementarzem (co nie przeszkadzało mi odczuwać zadowolenie z pomiaru). Cóż jednak powiedzieć o możliwościach wyliczenia biegu planet, zajrzenia w głąb gwiazd i atomu, albo powiązania czasu z przestrzenią?



„Aż bowiem do tej chwili należało do oczywistości wśród założeń przyrodoznawstwa, że przestrzeń i czas są dwoma jakościowo różnymi schematami porządkowania, formami oglądu, w których prezentuje się nam świat, ale które nie mają ze sobą bezpośrednio nic wspólnego. W każdym zaś razie czas, jak się wydawało, jest tylko jeden, wszędzie w świecie ten sam dla wszelkich istot żywych i całej materii nieożywionej.”



To słowa Heisenberga z rozdziału o Einsteinie.

Gdy bezskutecznie próbuję wyobrazić sobie przestrzeń o czterech wymiarach, czasoprzestrzeń, pocieszam się słowami samego Einsteina, który powiedział o jednym ze swoich odkryć, że też nie wyobraża sobie, jak coś takiego jest możliwe, ale tak mu wychodzi ze wzorów. Jestem więc w doborowym towarzystwie.

Jeśli już piszę o teorii względności, powiem, że wielkie wrażenie robi na mnie wzór równania masy i energii, te sławne E=mc2. Zaznaczam, nota bene, że o fizyce mniej wiem od maturzysty, więc postrzegam i reaguję jak laik. Patrzę na lewą i prawą stronę równania i mimo że nie jestem matematykiem czuję, iż to równanie otwiera nowy świat pokazując, iż energia może zamienić się w materię, a ta w energię; że wszystko, co nas otacza, jest w istocie szczególnym stanem skupienia energii. Niewyobrażalnie wielkiej energii. Dziwy tutaj się nie kończą: literka c jest symbolem szybkości światła, a to znaczy, że ta szybkość, największa możliwa do uzyskania szybkość, jest najściślej związana z masą, czyli z materią, i z energią. Jakim sposobem? Co ma jedno do drugiego? Cóż, można powiedzieć, a co ma wspólnego przestrzeń z czasem? Co szybkość z upływem czasu, a ciążenie ciał kosmicznych z kształtem przestrzeni? A przecież ma, i nasz brak możliwości wyobrażenia sobie tych powiązań dowodzi jedynie niedostatków naszego umysłu, którego umiejętności nie zostały wykształcone do zgłębiania tajników materii świata. Tym większa chwała takim ludziom jak Einstein, którzy potrafią sztucznie stworzonym narzędziem badawczym, mianowicie matematyką, świat ten badać tam, gdzie intuicja, logika i zmysły nie sięgają.

Tak, i logika. W fizyce kwantowej, nauce zajmującej się najmniejszymi i najszybszymi cząsteczkami materii, dzieją się dziwne rzeczy: obserwowana cząsteczka zachowuje się inaczej niż nieobserwowana, reakcja może wyprzedzić akcję, materia ginie albo pojawia stworzona z energii, coś może być tu i tam jednocześnie. Istne wariactwo.



„Wyobraźmy sobie atom poruszający się w zamkniętej skrzynce, rozdzielonej ścianką na dwie części. W ściance jest bardzo mały otwór, tak że atom może czasami przelecieć na drugą stronę. Zgodnie z logiką klasyczną atom może się znajdować albo w lewej, albo w prawej połowie skrzynki. Nie ma trzeciej możliwości: tertium non datur.

W teorii kwantów jednak, o ile w ogóle chcemy używać słów atom i skrzynka, zmuszeni jesteśmy przyznać, że istnieją inne jeszcze możliwości, które stanowią osobliwe kombinacje obu możliwości uprzednio danych.”



Autor pisze o tych osobliwościach teorii kwantów w rozdziale poświęconym logice (jakie pole do popisu dla logików!) i o kłopotach językowych, zwracając uwagę na fakt braku odpowiednich wyrażeń do opisu tych dziwności w naszym zwykłym, na co dzień używanym języku.



Dzisiaj w pracy przyszedł do mnie kolega prosząc o pomoc w wyliczeniu długości potrzebnych mu lin stalowych; sprawa była prosta, bo i prosty trójkąt dało się wyznaczyć, więc przypomniałem mu wzór na sumę kwadratów przyprostokątnych. Dziwnie się poczułem uświadamiając sobie, iż skorzystałem z efektu umysłowej pracy człowieka żyjącego przed tysiącleciami. Na krótką chwilę przybliżyłem się do jednego z tych ludzi, którzy od starożytności do dzisiaj, od Pitagorasa i Newtona do ułomnego geniusza Hawking’a, posługują się matematyką – niematerialnym narzędziem stworzonym przez ludzi do badania świata.



W swoich wykładach Heisenberg wiele miejsca poświęca filozofii i związkom umiłowania mądrości z nauką. Można nabawić się kompleksów czytając o jego spostrzeżeniach na temat prac wielu myślicieli starożytnych i ich powiązań ze współczesną fizyką i filozofią.



„Pomostu prowadzącego od nieuporządkowanego zrazu materiału doświadczalnego do idei dopatruje się Pauli w pewnych preegzystujących w duszy prawzorach, archetypach z roztrząsań Keplera i także współczesnej psychologii. Owych prawzorów (…) nie należy lokować w świadomości ani też odnosić do określonych idei dających się racjonalnie sformułować. Chodzi tu raczej o formy z nieświadomego obszaru ludzkiej duszy, o obrazy o dużym ładunku emocjonalnym, które nie są myślane, lecz niejako oglądane w trakcie malowania. Kiedy świadome  nam się staje jakieś nowe poznanie, wówczas uszczęśliwienie, które odczuwamy, wynika ze zgodności, jaka zachodzi pomiędzy zachowaniem zewnętrznych obiektów i takimi preegzystującymi prawzorami.”



Znalazłem słowa samego Pauliego na ten temat, pewien znany astrofizyk cytował je w swojej książce, a to znaczy, że zrobiły one wrażenie na naukowcach. Niżej zamieszczę słowa Keplera pochodzące z jego książki „Harmonia świata”; sądzę, że właśnie te mieli na myśli Heisenberg i Pauli.:



„Rozważmy teraz pytanie, jak to możliwe, że dusza – która nie angażuje się wcześniej w myślenie pojęciowe, a zatem nie posiada uprzedniej znajomości harmonijnych związków – jest zdolna do ich rozpoznania w zewnętrznym świecie (…).  Odpowiem na to, że wszystkie czyste idee, lub archetypiczne wzory harmonii, o jakich tu mówimy, z natury istnieją w tych, którzy są zdolni je uchwycić. Nie pojawiają się po raz pierwszy w umyśle wskutek procesu pojęciowego, lecz są raczej wytworem intuicji i mają charakter wrodzony.”



Chciałbym kiedyś dogłębnie zrozumieć te Keplerowskie idee, poczuć je w sobie. A może czasami czuję, tylko nie wiem, że to właśnie one?…



Książka nie jest łatwą lekturą, bo co prawda niemal nie ma w niej wzorów, jednak autor nierzadko zbytnio się rozpędza wyrażając swoje myśli w bardzo długich zdaniach z licznymi wtrąceniami. Myślę, że można było nieco inaczej je układać przy tłumaczeniu, spotyka się nie najlepsze ich konstrukcje, ale może tłumaczowi chodziło o wierność niemieckiemu oryginałowi. Dość, że książkę należy czytać uważnie i powoli, jednak zrozumienie jej treści nie wymaga specjalnej wiedzy.

Na zakończenie słowa rosyjskiego naukowca, cytowane w książce bez podania nazwiska ich autora, słowa jakże podobne do myśli, które Carl Sagan zawarł w swojej książce „Błękitna kropka”:



„Wędrujemy razem na statku kosmicznym, który od niepamiętnych czasów, krążąc wokół Słońca, zdąża wraz z nim, tą wielką gwiazdą, poprzez nieskończone przestrzenie. Nie wiemy skąd ni dokąd, ale wędrujemy razem, na tym samym statku.”



Dopisek z 281117

Niedawno miałem spotkanie z psychologiem, w czasie rozmowy poprosiłem o przykładowy opis psychicznych dolegliwości klientów. Usłyszałem historię chłopca z zespołem Downa, który potrafił dodawać, ale tylko określone, znane mu rzeczy. Policzył, że trzy patyczki i pięć patyczków to razem osiem patyczków, ale ile jest trzy dodać pięć – tego już nie potrafił.

Uświadomiłem sobie wtedy dwa fakty: że łatwo nam przychodzi przekraczać kolejne piętra abstrakcji, oraz, że jeśli tylko owe piętra mieszczą się w zakresie naszych umiejętności, po prostu ich nie zauważamy, a już na pewno nie dostrzegamy różnic. Wszak przeciętnemu człowiekowi nie robi żadnej różnicy, czy będzie dodawać patyczki, czy sam symbol, czystą umowność: liczby.

A teraz Heisenberg:



>>Utworzenie pojęcia liczby jest to już decydujący krok, przenoszący z obszaru świata bezpośrednio danego nam zmysłowo w siatkę uchwytnych racjonalnie struktur myślowych. Zdanie, że dwa orzechy i dwa orzechy dają razem cztery orzechy, pozostaje słuszne również wtedy, gdy zastąpi się słowo „orzech” przez „bochenki” lub też nazwę jakiegokolwiek innego przedmiotu. Można je więc było uogólnić i przybrać w formę abstrakcyjną:  dwa i dwa jest cztery. (…)

Liczenie było oczywiście decydującym krokiem ku abstrakcji, który pozwolił wstąpić na drogę wiodącą do matematyki i matematycznego przyrodoznawstwa.<<



„Czy w matematyce opisujemy coś obiektywnie rzeczywistego, a więc coś, co istnieje też w jakimś sensie niezależnie od człowieka, czy też matematyka jest jedynie pewną umiejętnością ludzkiego myślenia? Czy prawa, które wyprowadzamy w matematyce, mówią coś tylko o strukturach tego myślenia? (…)

(…) Trzeba się też liczyć z możliwością, że na którymś z tamtych ciał kosmicznych też są istoty, u których umiejętności myślenia abstrakcyjnego wykształciła się na tyle, że ukuły one pojęcie liczby. Jeśli tak i jeśli te istoty do swego pojęcia liczby dopisują naukową matematykę, to dojdą do dokładnie tych samych twierdzeń teorii liczb co my, ludzie. Arytmetyka i teoria liczb nie mogą z zasady przedstawiać się u nich inaczej niż u nas, ich rezultaty muszą się zgadzać z naszymi. Jeśliby więc matematyka miała być wypowiedzią o myśleniu ludzkim, to w takim razie byłaby to na pewno wypowiedź o myśleniu samym w sobie, nie tylko ludzkim. Gdziekolwiek w ogóle jest myślenie, matematyka musi w nim być ta sama.”



Oto dlaczego matematyka traktowana jest jako narzędzie do porozumienia się w obcymi cywilizacjami, jeśli na takie trafimy, oraz dlaczego uznawana jest za królową nauk.

W jej precyzji, w logice nie pozostawiającej żadnych luk czy wątpliwości, w jej uniwersalności i oszałamiającej elastyczności, tkwi coś ponadludzkiego, coś zbliżającego nas do bogów.

Przyznam się do cichutkiego marzenia: chciałbym być matematykiem.


czwartek, 23 listopada 2017

Skały Karkonoszy


191117

Trasa w Karkonoszach: Droga Sudecka, Droga Chomontowa, strumień Myja, skały Słup, Zamczysko i Szwedzkie Skały, kaskady strumienia Myja, powrót drogą leśników, cmentarz jeńców obozu Borowice.




Radykalnie zmieniłem trasę jazdy w Sudety mając dość niekończących się krętych objazdów na krajowej trójce. Na nowej objazdów nie ma, ale że wiedzie bocznymi drogami, też krętymi i na dokładkę dziurawymi, wiele nie zyskałem. Głównie odmianę. Dzisiaj była jeszcze jedna zmiana: zupełnie nieznane mi rejony Karkonoszy. To wybór Janka, któremu przyklasnąłem chcąc odpocząć nieco od Gór Kaczawskich. Nie, to nie koniec mojej afektu do nich, a jedynie chęć poczucia pełni jego siły; wiem, że po paru tygodniach pobiegnę w te góry jak mąż po zdradzie: pełen wyrzutów, mamrocząc swoje przeprosiny i obiecując wierność.

W moim postrzeganiu Karkonosze były wysepkami atrakcyjności w niekończących się lasach i po długich podejściach, oczywiście poza widokowym szlakiem szczytowym. Nadal tak uważam, jednak teraz wiem, że tych wysepek jest dużo, a ich atrakcyjność szczodrze wynagradza mozolne nabieranie wysokości leśnymi drogami.

Pół godziny przed świtem byliśmy już na miejscu, a do startu wybraliśmy początek Drogi Sudeckiej. To podnóża wysokich szczytów karkonoskich, kilkanaście kilometrów na południe od Jeleniej Góry. Zdążyliśmy wypić kawę i gdy tylko się rozwidniło, poszliśmy. Aura typowo jesienna: chmurny i wilgotny dzień, odrobinę na plusie, ale nie padało, a lasy jeszcze miały dla nas resztki kolorów.

Niewiele wyżej zobaczyłem pierwsze  łachy śniegu; stopniowo było go coraz więcej, a gdy byliśmy w połowie wysokości do granicznych szczytów, nastała zima. Mroźny wiatr miotał ostre, twarde drobiny śniegu, a zmarznięte dłonie długo się rozgrzewały w dwóch parach rękawic. Trudno uwierzyć, że ledwie tydzień temu widziałem dość liczne jeszcze kwiaty na kaczawskich łąkach.

Droga Chomontowa jest wąską szosą leśną, najwyraźniej służącą leśnikom do wywozu drewna, a kiedyś zapewne łączyła ze światem wioskę Chomontowo. Ilu ludzi, nota bene, zwłaszcza spośród młodych, wie jeszcze, co to jest chomąto? Zajrzałem do internetu: to także znana droga turystyczna, wielokrotnie opisywana. Trudno mi dostrzec jakąś jej przewagę nad kaczawskimi drogami, a niechby dorównanie im, ale może zostawię takie porównania na boku, wszak jestem w Karkonoszach i jak na gościa przystało, chwalić powinienem obejście gospodarza.

Podobna jest droga odchodząca w stronę strumienia Myja, droga zataczająca na nowym moście łuk i biegnąca z powrotem do podnóża gór. Popołudniu tą właśnie drogą zeszliśmy, ale teraz z mostu zeszliśmy na brzeg strumienia. Po cichym szepcie maleńkich strumyków kaczawskich ten zrobił na mnie wrażenie, spływając szybko i głośno zboczem stromym i kamienistym. 




Długo patrzyłem na niego. Rozdziela się na wystających grzbietach głazów i spada z nich kaskadami; w ciasnych miejscach spręża się, pieni i przyspiesza, a gdy znajdzie miejsce zwalnia, widać wtedy jej przejrzystą czystość, rozlewa się w baseniki o sporej głębokości, ale nie zamiera nigdzie. Widziałem, jak strumień pryska kroplami na źdźbła traw, a te zamarzają na nich tworząc grube na dwa palce szkliste, rozgałęzione sople. Nieco wcześniej widzieliśmy przy drodze szeregi sopli wiszących na podciętej skarpie, w miejscu wycieku wody; widok pospolity, wydawałoby się, ale przecież urokliwy i ciekawy, trzeba tylko patrzeć chcąc zobaczyć.



Słuchałem strumienia: w każdym miejscu inaczej dźwięczy, inną opowiada baśń o swoim biegu, a opowiada ciekawie.

Na mostek poszliśmy także dla znalezienia ścieżki prowadzącej do skał Słup i Zamczysko, a miała się zaczynać w pobliżu. Te skały, podobnie jak i Szwedzkie, są ukryte w lesie, szlak ani droga nie prowadzą do nich, a jedynie ścieżki wydeptane przez ciekawskich ludzi. Jeśli już idzie się jedną z nich, widać ją dość wyraźnie, ale znaleźć jej początek na brzegu drogi leśników nie jest łatwo. Posługiwaliśmy się papierową mapą, nie GPS. Parę już raz wracałem do pomysłu zakupu urządzenia nawigacyjnego dedykowanego pieszym wędrowcom, ale zawsze dochodziłem do wniosku, że wędrówka nie powinna przypominać prowadzenia za rękę. Ścieżkę znaleźliśmy szybko, a pierwszą skałę, Słup, w miejscu wskazanym przez mapę. 


Wrażenia nie zrobiła, w przeciwieństwie do następnej, do Zamczyska. Nazwa skały jest bardzo a propos, ponieważ faktycznie przypomina ruiny zamku, którego budowniczowie wykorzystali skały do wznoszenia murów. Gdy już obejrzeliśmy je dokładnie chodząc wokół, zachciało się nam wejść na górę, ale dwa najniższe miejsca miały pochyłe i oblodzone półki na wysokości piersi. Próbowaliśmy na różne sposoby, w końcu splotłem dłonie, Janek stanął na nie i po chwili był na półce. Teraz on nie pozwolił zostać mi na dole: podał mi kij i wciągnął mnie. Szorując kolanami po skałach pomyślałem, że dla patrzącego z boku musiał to być pocieszny widok: dwóch dziadków mozolnie gramoli się na niewysoką skałę. Szczytowe głazy są dość równe i jeśli tylko pamięta się o śniegu leżącym na obłych krawędziach, są bezpieczne, a widok z nich każe krzyknąć z zachwytu. Ich wysokość od tyłu jest niewielka, ledwie parę metrów, jednak z drugiej strony, od strumienia, rośnie wielokrotnie, stając się niemal pionowym urwiskiem ze świerkami oglądanym z góry i skalnym rumowiskiem na dnie. Z Zamczyska zobaczyłem dal po raz pierwszy, a patrząc na nieznany mi krajobraz poczułem się nieswojo, nie potrafiąc nazwać widzianych szczytów. Widziałem góry wysokością i rozległością znacznie przewyższające moje przyzwyczajenia. 



Przejmująco zimny wiatr nie pozwolił na długą kontemplację; po zsunięciu się raczej niż zejściu jeszcze zjedliśmy co nieco, wypiliśmy gorącą herbatę i ruszyliśmy w dół, w stronę Szwedzkich Skał.

Od drogi odchodzi wyraźna ścieżka, dalej rozmywa się wśród świerków, ale w spodziewanym miejscu między drzewami zobaczyliśmy skały i po paru minutach krzyknąłem z radości. Dwie są tam skalne wieże czy turnie. Podobnie jak Zamczysko od strony szczytu, niewiele nas przewyższają wysokością, ale z drugiej strony, a wznoszą się bezpośrednio nad strumieniem Myja, mogą mieć 30 metrów. Między wieżami ściany są równe, równoległe i pionowe, przypominając dwie ściany stojących vis a vis wieżowców. Cały masyw jest silnie spękany w duże, równe bloki, zwłaszcza od strony strumienia widać odstawanie kolejnych złomów od macierzy, ich szykowanie się do lotu w dół. Na wyższej wieży stoją trzy wąskie głazy, jeden na drugim, z boku widać ich odchylenie od pionu i doprawdy niewiele już im brakuje do utraty stabilności. Na dole leżą te, które stabilność już straciły, a o parę kroków od podstawy ścian skacze po skałach ten sam strumień, który widzieliśmy wyżej – Myja. Oczywiście weszliśmy na sam szczyt skał, i teraz, bezpiecznie siedząc w fotelu, stwierdzam, że nie wszystkie nasze kroki tam były rozsądne. 







W pewnej chwili Janek poprosił mnie o zostanie na szczycie, a sam poszedł na boczną skałę i z niej zrobił mi zdjęcia. Robiliśmy je sobie wzajemnie.

Ach, wspomnę o lodowej piłce. Miała wielkość piłki tenisowej, była zwięzła, trudna do rozbicia nawet grotami kijków, a utworzyła się na końcu luźnego paska ochraniaczy Janka; po prostu chodził z kulą u nogi. Za karę? Kiedyś podobne, aczkolwiek nie tak okazałe jak Jankowe, miałem na końcach sznurówek. Drobnostka, owszem, ale zdziwić potrafi mechanizm powstawania przy butach tak równych kul śniegu zbitego w lód. 



Znaleźliśmy ścieżkę w dół stromego zbocza, nad strumień, i stojąc u podstaw skał gapiliśmy się na nie.

Tak naprawdę trudno powiedzieć, dlaczego skały się podobają. Może swoją wielkością? Ale te nie są większe od dziesięciopiętrowych wieżowców mieszkalnych, a przecież nikt nie gapi się na nie w podziwie. Może tak odbieramy niemal wieczne trwanie skał?

One mają majestat, nawet jeśli nie są majestatycznych wymiarów. Majestat wiecznej przyrody.

Minęło południe, było zbyt późno na pójście gdzieś wyżej, ku innym skałom, a gonić na szlaku nie mieliśmy zamiaru. Postanowiliśmy zejść, a jeśli czas pozwoli, jeszcze gdzieś się wybrać.

Z mapy wynikało, że droga, która wyżej zakręca na moście, biegnie w dół niedaleko stąd, około 150 metrów od strumienia, po stromym, oczywiście zalesionym, zboczu wznoszącym się vis a vis skał.

Może znajdziemy jakąś ścieżkę? – pomyślałem, ale Janek po prostu wszedł między pierwsze drzewa, więc ruszyłem i ja. Przejście tych stu pięćdziesięciu metrów zajęło nam ze 20 minut. Śnieg przekrywał szczeliny i kępy borówek, nachylenie stoku wynosi jakieś 40 stopni, omijać trzeba było gęsto rosnące świerki albo leżące drzewa. Na płaskim terenie część z nich dałoby się przekroczyć, jednak na tak mocno pochyłym stoku nawet niewielkie leżące drzewo ma się na wysokości piersi. Na dokładkę, próbując obejść zwalisko, trafiliśmy na jar – niewielki, ale o stromych i kamienistych brzegach. Ucieszyłem się widząc regularny kształt prostokąta między drzewami – oznaka budowli ludzkiej, a innej być tam nie mogło, jak mostek na drodze. Z ulgą stanęliśmy na jej równej nawierzchni.

Nieśpieszna wędrówka wygodną drogą leśną pozwala na dostrzeżenie tych licznych szczegółów, z których każdy może niewiele znaczy, ale które razem tworzą ładny obraz lasu i czasu wędrówki. Widziałem zapraszające mnie dukty przysypane rudym igliwiem modrzewiowym, takie prawdziwe, gruntowe, a nie szutrowe czy, co gorsze, asfaltowe. Widziałem masywne i równiutkie, jak wytoczone, pnie dużych świerków, ale dla odmiany wyżej spotykałem skarlałe, powykrzywiane brzozy. Sporo rosło tam buków o niskich pniach i licznych konarach – jakby te drzewa były w drodze do krzewiastej formy. Zabawialiśmy się rozpoznawaniem młodych jaworów o gładkiej jeszcze korze, oglądaliśmy też ich liście, a niektóre swoimi barwami przypominały, iż patrzymy na klony.

Na jakiejś bezimiennej przełęczy zobaczyliśmy wiele wykrzywionych drzew. Rosły tam świerki i modrzewie, a wszystkie miały gałęzie zwrócone w jedną stronę; część z nich i wierzchołki pochylała. Jeśli jakieś drzewo wysunęło gałąź w stronę wiatrów, zaginało ją i zwracało na zawietrzną; widok rzadki i warty zobaczenia. Zwracał uwagę przemożny pęd drzew do życia: w ciemnej gęstwinie świerkowej nie rosły małe siewki, ale tuż obok, w oświetlonym słońcem rowie przydrożnym, było ich mnóstwo, natomiast sam brzeg asfaltu upodobały sobie maleńkie modrzewie, rosnąc tam całymi szpalerami, jedne przy drugich.

Na prostym odcinku drogi zobaczyłem zbliżanie się zmiany pór roku – stopniowe zanikanie śniegu. Na kilkusetmetrowym odcinku biel znikła i na pobocze drogi wróciła ruda i brązowa jesień.

W pobliżu wioski Borowice jest cmentarz jeńców wojennych, którzy zginęli przy budowie Drogi Sudeckiej.

Gdy jestem w takich miejscach, przychodzą mi na myśl wieści o traktowaniu nas, Polaków, przez Niemców jako naród mniej od nich cywilizowany, i myślę wtedy, że jest wprost odwrotnie. Myślę, że w tym narodzie (nie piszę o wszystkich Niemcach, oczywiście) tkwi jakiś piekielny pierwiastek najgorszego barbarzyństwa, ich tak zachwalana i znana praworządność jest wynaturzona, a wyższość cywilizacyjna domniemana. Wykonana część Drogi Sudeckiej ma długość kilku kilometrów, a w czasie jej budowy zginęło około tysiąca ludzi, czyli kilka kroków drogi kosztowało jedno życie ludzkie – i dla Niemców ten koszt był akceptowalny!

Gdy wspomnę historię Zaolzia, jest mi wstyd za decyzje ówczesnych władz Polski.  Chciałbym zapytać Niemców dumnych ze swojej narodowości, czy czują wstyd widząc masowe groby ofiar ich rodaków-ludobójców.

Do kogo jednak ma trafić to pytanie? Do ludzi, którzy uparcie mówią o polskich obozach zagłady? No bo przecież nie mogły być niemieckie, skoro oni są tacy cywilizowani…



Na zakończenie surrealistyczny obrazek: we wsi Podgórzyn zatrzymaliśmy się przy… tramwaju. Stoi pod ładną skałą nazwaną Skałka, w wiosce u podnóża gór, a ma przed i za sobą po dwa metry toru. Kto i po co przywiózł go tutaj? – to moje pierwsze, odruchowe pytanie po jego zobaczeniu. Okazało się, że ten tramwaj sam przyjechał, gdy jeszcze były tory i gdy opłacało się władzom utrzymywać linię tramwajową.


PS

Zadzwonił Janek i wyraził wątpliwość co do pisowni słowa "chomonto". Jeszcze w dzieciństwie poznałem zarówno słowo, jak i ten rodzaj końskiej uprzęży, ale nigdy nie miałem okazji poznać pisowni. Sprawdziłem w internecie, spotyka się trzy jej odmiany, ale słownik PWN podaje pisownię chomąto, i tej się będę trzymać, uznając autorytet twórców tego słownika. Swój błąd poprawiłem.
 




sobota, 18 listopada 2017

W odwiedzinach u znajomych


121117

Z Witomina (kolonia wsi Pastewnik) zejście stokiem Wilkonia do wsi Stare Rochowice, wędrówki wzgórzami między Rochowicami, powrót tą samą drogą.




Dwie są wsie Rochowice, jedna ma przydomek Stare, druga Nowe, chociaż stare są obie. Parę już dni spędziłem na włóczeniu się między tymi wioskami, a dzisiaj pojechałem tam chcąc raz jeszcze przejść drogę poznaną w czasie pierwszego dnia tutaj spędzonego: spod szczytu Wilkonia do Starych Rochowic. Nic innego nie miałem w planach, co znaczyło kolejny dzień włóczenia się po urokliwych wzgórzach między wioskami. Z Czernicy, gdzie nocowałem, jechałem dwadzieścia kilometrów bocznymi dróżkami, właściwie bocznymi od bocznych. Nie nudzi się jazda ich niekończącymi się zakrętami, zwłaszcza w nocy.

Samochód zostawiłem w nietypowym miejscu: na końcu Witomina, kolonii Pastewnik. Pod Bolkowem, przy szosie numer 3, zaczyna się zapomniana przez wszystkich droga do paru wiosek kaczawskich. Droga jest bez numeru, pełna wybojów, najwidoczniej nie remontowana od wielu lat. Gdy już omijając co większe wyrwy (wszystkich się nie da) w asfalcie wjedzie się na szczyt stromego podjazdu, należy skręcić w prawo, w drogę szerokości samochodu. Kilometr dalej stoi przy szosie kilka domków, a asfalt kończy się pod lasem. Koniec drogi i koniec świata. Pobocza nie ma, więc zaparkowałem przy opuszczonym domu, jakich wiele w tych górach, i ruszyłem przez las. Dzień zapowiadał się nieźle: niebo przecierało się, nie wiało, temperatura była na plusie.

Drogę znalazłem, a nadal widząc ją ładną, po raz kolejny przekonałem się, jak wiele szczegółów oglądanego kiedyś świata zmienia nasza pamięć.





Mimo późnej pory roku trwa festiwal jesiennych kolorów. Ostatnie już występy mają klony, ale modrzewie, dęby, brzozy, a nade wszystko buki, nie myślą jeszcze o zimowej nagości. Przy odnalezionej drodze rośnie kilka wysokich osik, wyglądają bardzo ładnie w swoich żółtych czuprynach. Zatrzymawszy się przy nich, patrzyłem na drżące liście osik w spokojnym powietrzu i słyszałem ich delikatne uderzanie o siebie.

Po drugiej stronie wioski znalazłem ładne łąki, najwyraźniej zapomniane przez właściciela.

 

Spotykam łąki, na których niekoszone trawy rosną po pas, a usychając jesienią kładą się pokrywając ziemię grubą ściółką, ponad którą wiosną wychyla się nowe pokolenie. Ciężko się idzie taką łąką, stopy grzęzną w gęstwinie, łatwo potknąć się o niewidoczne wzgórki po trawach rosnących kępami, a na dokładkę nierzadko przejścia bronią wysokie, uschnięte badyle, czasami bardzo gęste. Głęboko między trawami, przy ziemi, długo utrzymuje się wilgoć, zarośnięte strumyki rozlewają się i teren łatwo zamienia się w podmokły. Czasami poznać można takie miejsca po turzycach, czasami po chlupoczącym odgłosie zapadających się stóp.

Wiele niekoszonych łąk zarasta głogami i różami, do których chętnie przyłącza się czarny bez; pojawiają się też drzewa, najczęściej brzozy i wierzby iwy; niemało spotyka się też czereśni i osik; takie łąki stopniowo zamieniają się w las. Wędrując po kaczawskich łąkach, obserwuję różne stadia tych procesów przemian.



Kwitnienia mniej już jest na łąkach, ale nadal spotykałem, i to dość często, żółciutki wrotycz, dzwonki i białe kiście krwawnika, który – zaczynam tak podejrzewać – kwitnie zawsze, cały rok; piszę tutaj tylko o znanych roślinach, czyli o nielicznych, a kwitnących jest dużo więcej. Gdy przekraczałem głęboki jar strumienia, na wysokości twarzy zobaczyłem kilka kwiatków iglicy przytulonych do pnia jaworu – miłe spotkanie w niespodziewanym miejscu.

Dla mnie, wędrowcy, najładniejsze są te łąki, które stepowieją. Owszem, rosną na nich trawy, ale niewysokie i rzadkie, natomiast wiele spotykam roślin zielnych, na ogół koloniami zasiedlających spore połacie. Faunę uzupełniają nieliczne drzewa, głównie brzozy. Taką właśnie wygodną do marszu łąkę odnalazłem na pagórkach pod Rochowicami. Łatwo wyobrazić ją sobie nagrzaną słońcem i pachnącą, łatwo znaleźć widokowe miejsce na biwak pod brzozą.






Ważną cechą krajobrazu kaczawskiego są kępy zarośli na łąkach i na polach. Na ogół rosną na miedzach, podmokłych miejscach lub na uskokach gruntu, natomiast na polach dodatkowo tworzą się za sprawą kamieni. Wydobyte pługiem na powierzchnię są usuwane na brzeg pola, a jeśli są zbyt duże, zabezpieczone pamięcią o połamanych lemieszach zostają na swoim miejscu i jeszcze dodaje się im mniejsze dla towarzystwa. Na takie miejsca czekają róże, głogi, czarny bez czy tarnina. Później dołączają się drzewa: czereśnie, czyli wiśnie ptasie, jawory, osiki i brzozy. Te wyspy różnorodności w morzu monokultury służącej człowiekowi bywają spore, podobne do małych lasków, których granice bywają chronione gąszczem krzewów tak zwartym, że niemożliwym do przejścia; kilka takich widziałem w miejscach nieczynnych małych kamieniołomów. Bywa odwrotnie: na kupce kamieni rośnie jedno czy dwa drzewa i parę małych krzewów przytulonych do nich, a wysepka ma ledwie parę metrów powierzchni.

Gdy podejdzie się do takiego miejsca, czasami spomiędzy gałęzi podrywa się przestraszona gromada ptaków i w chybotliwym, zawirowanym locie pędzi ku innej takiej kryjówce i spiżarni.

Odwiedziłem starych znajomych: Polny Strumyk, największy z widzianych głogów, ukrytą w lesie posępną i czarną Rochowicką Skałę, wielki buk rosnący w starym kamieniołomie. 



Wszyscy oni są na miejscu i mają się dobrze.

Omijając świerkowy zagajnik, odkryłem przejście na zbocze sporego wzgórza, z rozległym i ładnym widokiem. Krążąc w jego pobliżu, a i później, gdy odszedłem kilka kilometrów, naocznie doświadczałem skali przemian obrazu postrzeganego otoczenia. To wzgórze widywałem wyniosłe ponad inne, niemal górę, ale widziałem też tak małym, tak odmienionym, że tylko staranna analiza jego usytuowania i sąsiedztwa pozwalała na identyfikację.




Siedziałem na moim ulubionym miejscu tej okolicy, na dróżce wybiegającej spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń i pędzącą w dół, ku wiosce. Patrzyłem na wzgórza zamykające horyzont po drugiej stronie doliny, w ich lasach ukryta była mała wioska w której zostawiłem samochód.

Dwie godziny? – zastanawiałem się nad czasem przejścia.

Nie wiem, w jaki czas przeszedłbym, ponieważ zaraz po minięciu wioski, na wielkiej łące wznoszącej się ku Wilkoniowi, spotkałem kobietę, mieszkankę wioski, jak się okazało w rozmowie, więc rochowiczankę. Za dobrze się nam rozmawiało, musiałem przeprosić, bo zauważyłem stopniowe zamazywanie się szczegółów odległych wzgórz. Było już po zachodzie, a do samochodu miałem jeszcze parę kilometrów.

Zmierzch stykał się z nocą, gdy bez przygód podobnych wczorajszym doszedłem do samochodu kończąc dwudniową włóczęgę.

Wieczorem, kopiując zdjęcia, zobaczyłem w notatkach, że był sto dziesiąty dzień kaczawski.

Może skuszona zdjęciami dróg, odezwie się Basia z Trójgarbu?...
Te są dla Ciebie.