Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 9 lutego 2020

Skały Gniazda na Pogórzu Izerskim

190120
Góry Izerskie.
Góra Gniazdo w pobliżu Wlenia.

Zabrałem Janka z Legnicy i zgodnie z jego propozycją pojechaliśmy do Wlenia, chcąc poznać Gniazdo, niemałą górę na Pogórzu Izerskim. Trochę kluczyliśmy po miasteczku, szukając dogodnego i bezpiecznego miejsca na całodniowe parkowanie samochodu, ale krótko po nastaniu dnia byliśmy już na zboczu Gniazda.
Pierwszym celem były porwaki, rzadko spotykana formacja geologiczna. Genealogia nazwy jest prosta: to porwane kawałki skał. Jest i druga nazwa, ksenolity, ta wzięta jest z łaciny i oznacza obcą (w domyśle) skałę. Tworzone są w sposób łatwy do wytłumaczenia i wyobrażenia: wypływająca lawa unosi, porywa, kawałki skał, które zostają w niej po zastygnięciu niczym rodzynki w cieście. To, co mnie najbardziej zadziwia, to namacalność tego procesu, możliwość bezpośredniego patrzenia na jego skutki, ale też widok takich skał jest dowodem przeobrażeń morfologii Ziemi i jej niewyobrażalnego wieku. W naszym języku jeszcze funkcjonuje powiedzenie „wiek wieków”, będące określeniem niewyobrażalnego czasu, a przecież to ledwie dziesięć tysięcy lat, chwila w istnieniu naszej planety, podczas gdy skały, na które patrzymy, miewają tysiące „wiek wieków”.
Piękny twór kamienny, podobny do kwiatu, jest piaskowcowym porwakiem, czyli kawałkiem skały piaskowca utopionym w lawie. Jej słupowe spękania też są, jak dowiedziałem się z Internetu, nadzwyczaj rzadkie, bo zwykle tak pęka bazalt, skała powstała po zastygnięciu lawy. 



Dowiedziałem się, że jej wylewy nastąpiły około 30 milionów lat temu (trzy tysiące wiek wieków), a pisząc o tym, chciałem zwrócić uwagę na istotny szczegół. Otóż lawa porwała wtedy okruchy piaskowca, a jest to skała osadowa, metamorficzna. Czyli nie pierwotna, a utworzona z osadów i podległa przekształceniom. Jej głównym składnikiem jest piasek, a ten powstał z kruszejących skał wcześniej istniejących gór. Mamy więc tutaj jakby trzecie piętro widocznych (a były i wcześniejsze!) przemian: z nieznanych i bardzo starych gór zostały pokłady piasku, które w ciągu milionów lat zmieniły się w nową skałę, piaskowiec. Efekt trzeciej przemiany widziałem: to kawałki tych wtórnych skał utkwione w nowych skałach, w bazalcie, skale pochodzenia wulkanicznego. Ta tutaj ma parę dziesiątków milionów lat, a bryły piaskowca tworzące te piękne formy, Bóg wie ile (a może i geolodzy też) setek milionów. Ile miały lat tamte pierwotne góry, z których powstał piaskowiec?
Tam, gdzie stoją skały, wyraźnie widać ślady wyrobiska. Kiedyś działał tam kamieniołom, a obok stała tablica informacyjna. Została niedawno wycięta piłą, zostały kikuty okute cynkowaną blachą. Kto i po co to zrobił? Teraz myślę, że niekoniecznie wandal, że wprost przeciwnie: może miłośnik geologii, chcący w ten sposób ukryć skałę.
Z oporem wynikłym ze wstydu przyznam się do odłupania kawałka piaskowca wielkości dwóch palców. Dopiero później pomyślałem: co byłoby, gdyby tysiąc ludzi tak zrobiło?
Więcej takiego błędu nie zrobię.
W pobliżu sterczy nieco inna skała, też bazaltowa, ale popękana w charakterystyczny słupowy sposób. Układ spękań każe się domyślać burzliwości procesu wypiętrzania się tych skał.
Nieczynnych kamieniołomów jest jeszcze parę na Gnieździe. Kierując się mapą, niedokładną, jak niemal wszystkie mapy wydawane w naszym kraju (piszę tak po obejrzeniu dużo dokładniejszej mapy czeskiej), udało się nam odnaleźć pierwszy, najbliższej szczytu gór. Po zejściu na dno wyrobiska, westchnęliśmy z zachwytu, co zrozumie każdy miłośnik skał. W głębokim półmroku świerkowego lasu, na odludziu bez dróg, sterczą niemal pionowe skały piaskowca, u podstaw leżą omszałe skalne złomy, a na nich i między nimi rosną i umierają drzewa.



Mylnie uznałem, że skały odnalezione niewiele dalej były następnymi, których szukaliśmy. Dopiero przy pomocy GPS udało się nam dotrzeć do poszukiwanych i tam ponownie jęknęliśmy z zachwytu.
Raczej nie ma w Sudetach wielu miejsc bardziej najeżone skałami, czy raczej bezładnym rumowiskiem skalnym. Janek nie bez podstaw wysnuł przypuszczenie, że stały tam, na krawędzie uskoku, bloki skalne, które rozkruszył i rozrzucił po zboczu wielki wybuch. Tak właśnie wyglądają te skały. Ma się wrażenie chaosu, siłowego rozrzucenia połamanych bloków albo bezładnego ich wysypania z jakiejś monstrualnej wywrotki mitycznych Gigantów.
Wspomniałem ładne, skaliste zbocze poniżej Jelenich Skał na Tłoczynie i uznałem, że przy skałach dzisiaj oglądanych, tamte są placem zabaw dla dzieci.
Między zwalonymi na kupę blokami są luki wyglądające niczym schrony, niewielkie jaskinie, w których można się skryć. Na wejściu do jednej z nich rośnie pokrzywione drzewo ze śladami siekiery na swoim pniu – ktoś szykował sobie schronienie? Wodząc wzrokiem po tym rumowisku, dostrzega się skalne złomy jakby czarami zatrzymane w swoim pędzie w dół, dopiero po dokładnym ich obejrzeniu dostrzega się wątłe wsparcie klinujące, a wtedy pojawia się obawa o ich stabilność.
– Te skały kiedyś runą na dół. A jeśli zechce się im runąć teraz? Lepiej stanąć z boku – takie myśli pojawiały się u mnie.
Płaska duża płyta skalna sterczy nad ziemią skosem w górę, niepodparta. Jest jedną z tych, których trwanie w tej pozycji można wyjaśnić jedynie po ich uważnym obejrzeniu.
Było tak: ja oglądałem, a Janek w tym czasie podpierał skałę głową. Nie wierzycie? To spójrzcie na zdjęcie.







Skały piętrzą się pasem długości jakieś 200 metrów, dalej stopniowo mniejsze, bardziej wgniecione w ziemię, omszałe, a wszystkie w ładnym lesie. Świerkowym, ale jaśniejszym, z drzewami zielonymi do ziemi. W wielu miejscach stoją masywne buki z rozcapierzonymi pazurami swoich korzeni, w otoczeniu licznej dziatwy – małych buczków wystrojonych żywym brązem swoich liści. Trawy, krzaczki jagód i liczne paprocie tworzą poszycie tego ładnego lasu.

Z odszukaniem Białych Skał mieliśmy kłopoty. Znowu wspomagałem się GPS, ale tym razem bezskutecznie; najwyraźniej symbol skał na mapie był przesunięty. Później okazało się, że faktycznie był, ale niewiele, a w odszukaniu skał przeszkadzało ukształtowanie terenu. Wróciliśmy na rozdroże w pobliżu pierwszego kamieniołomu i tam się rozdzieliliśmy. Poszedłem wyraźnym duktem trawersującym wysokie i strome zbocze. Szedłem drogą i wtedy, gdy wiedziałem, że jestem za daleko i powinienem zawrócić, ale szedłem i patrzyłem. 


Ta góra imponuje swoimi zboczami. Bardzo trudno byłoby przejść po nich, a są i urwiska niemal pionowe, nie do przejścia bez sprzętu wspinaczkowego.
Janka znalazłem na grzbiecie wąskiej grzędy z pionową ścianą. Sprawdziliśmy, czy można z niej zejść idąc dalej, i zawróciliśmy. Janek uznał, że warto by sprawdzić jeszcze jedną ścieżkę, ja byłem bliski poddaniu się. Ścieżka, lekko opadając po bardzo stromym zboczu, zaprowadziła nas pod Białe Skały. Dopiero tam zorientowaliśmy się, że grzęda jest wierzchołkiem poszukiwanych skał. Stojąco tam i rozglądając, nie wiedzieliśmy, że skały są o dwa kroki, pod nami.
Po raz trzeci tego dnia jęknęliśmy z radości i zachwytu. Te skały czynią wielkie wrażenie. Szare pionowe ściany o wysokości do kilkunastu metrów są z piaskowca, ale nadanie im miana Białych znajduje potwierdzenie w jasnym kolorze bloków, które skutkiem procesów niszczących nie zdążyły ściemnieć.




Było już późno, zbliżała się godzina 16, więc na kiepskich zdjęciach niewiele widać uroku tych skał, ale nasze własne aparaty widziały i zapamiętały więcej i lepiej.
Zgodnie uznaliśmy, że do nich, na górę Gniazdo, powinniśmy wrócić – i wrócimy.
Na całej górze liczne są dziwne, nieturystyczne, znaki. Natomiast znaki ścieżki przyrodniczej, przebiegającej także u podstawy Białych Skał, pojawiają się niespodziewanie i tak samo znikają. Nader trudno iść według ich wskazań. Nawiasem mówiąc, nie spotkałem jeszcze dobrze oznaczonej ścieżki przyrodniczej.
Poszliśmy duktem, który według mojej oceny powinien wyprowadzić nas na południowy kraniec miasteczka. Wyprowadził, aczkolwiek z kilometrowym odchyleniem. Dopiero później, ślęcząc nad mapą, uznałem, że była to najprostsza i chyba najkrótsza droga powrotu.
Ostatni kilometr szliśmy nieużywanymi od lat torami. Zauważyliśmy dwa czy trzy włączone sygnalizatory świetlne. Od dwudziestu czy więcej lat ta linia jest nieczynna, torowisko już się rozpada i zarasta, a lampy nadal świecą! Proste rachuby wykonane w pamięci dały wynik ponad złotówkę na lampę na dobę, czyli około pięciu tysięcy złotych za dziesięć lat świecenia jednej lampy!
Cóż, kolei jest bogatą firmą, jak widać.

Kończyła się moja pierwsza w tym roku wędrówka górska. Przez trzy dni przemierzałem drogi trzech pasm sudeckich. Wiedziałem, że nazajutrz w południe będę już w Krakowie, nie wiedziałem jednak, że drobne zdarzenie sprzed trzech lat zawiedzie mnie na stół chirurga i uniemożliwi szybki powrót na szlak.





niedziela, 2 lutego 2020

Drogi i bezdroża Chełmów

180119
Chełmy na Pogórzu Kaczawskim.
Ze wsi Grobla na skały obok Bogaczowic, przejście podnóżem Biesówki do Nowej Wsi Małej, obejście Lipskiej Góry i Żarnowca. Wejście na wzgórze Nad Groblą. Przejście lasami przez Karczmarza i Bocianie Gniazdo na Radogost. Powrót do wsi Grobla czerwonym szlakiem.

Powinienem pochodzić gdzieś w pobliżu Czernicy, wioski, w której miałem noclegi, ale lubię jeździć bocznymi szosami kaczawskimi. Dzisiaj zafundowałem sobie czterdziestokilometrową trasę tymi dróżkami, na drugi koniec moich gór.
W Chełmach jest droga, którą parę razy widziałem i chciałem ją poznać, a nieco dalej rząd zalesionych wzgórz bez szlaku, czyli zapraszających do poznania. Poza tym chciałem odwiedzić parę znanych miejsc, i tak oto ustalił mi się plan na drugi dzień mojej zimowej trzydniowej wędrówki po Sudetach.
W pobliżu wsi Grobla rośnie wiele dużych drzew, jest siedlisko rzadkiego u nas gatunku jarzęba, sporo skał, ładne lasy, zakątki ciche i dzikie, gdzie szybciej spotka się zwierzę niż człowieka. Poza leśnymi masywami, na rozległych polach i łąkach, pęcznieją niewielkie, ale ładne i widokowe wzgórza.



Przerwałem pisanie i wspominając jedno z nich, poczułem tęsknotę. W góry pojadę dopiero za kilkanaście dni.
Na rozległym polu, pod lasem, na pochyłości zbocza, rośnie samotna kępa drzew. Pamiętałem o chwili mojego stania pod nimi i patrzenia w dal, co ma dla mnie trudny do wytłumaczenia urok, ale nie pamiętałem, jakie gatunki tam rosną. Będąc tutaj, w tych górach, jestem u siebie. Wiem, gdzie zaprowadzi mnie ta ścieżka, a jeśli nie wiem, to pójdę i się dowiem. Jestem u siebie, a skoro tak, powinienem wiedzieć, jakie drzewa u mnie rosną pod tą górą. Poszedłem i zobaczyłem dwa dęby oraz przytuloną do nich czereśnię.
Obejść Żarnowiec i Lipską Górę chciałem już dawno. Nie spodziewałem się tam niczego wyjątkowego, może poza poznaniem ładnej dróżki biegnącej u południowych stóp, ale po prostu nie było mnie tam, a często taki powód uznaję za wystarczający. Przez las poprowadził mnie strumień, później szosa, a kiedy wszedłem na dróżkę i rozejrzałem się, pomyślałem, że mogłaby się nie kończyć. Polna droga biegnąca brzegiem jasnego lasu bukowego, po stoku wzniesienia, rozległe widoki i moja zabawa w dociekanie nazw kaczawskiego drobiazgu – czego trzeba więcej miłośnikowi takich miejsc?
Nieco dalej zobaczyłem zarastającą drogę biegnącą pod pierwszymi drzewami lasu. Od otwartej przestrzeni dzielą ją zadziwiające lipy. Drzewa te potrafią rosnąć i na skalistym gruncie, ale wtedy nierzadko wykształcają wiele pni, nawet kilkanaście, co dobrze widać na zdjęciach. Szedłem pobliżem, a wyobraźnia podsuwała mi urzekający obraz czerwcowej wędrówki pod kwitnącymi lipami. Może będzie mi dane zobaczyć je wystrojone kwiatami, zapachem miodu i buczeniem pszczół?




W tej wędrówce towarzyszył mi odległy dźwięk piły spalinowej. Później, gdy stał się wyraźniejszy, dochodziły mnie inne dźwięki: głośne trzaski, w chwilę później głuche odgłosy uderzenia drzew o ziemię. Nie podobały mi się. Kuliłem się w sobie od tych dźwięków. Wiem, tak trzeba, drewno jest nam potrzebne, więc nie wiem, dlaczego odczuwałem sprzeciw.
Odwiedziłem górę Nad Groblą. Na niej właśnie rosną jarzęby brekinie i lipa opleciona wyjątkowo grubym bluszczem. Na jakiejś stronie internetowej przeczytałem o grupie drzew z grubymi bluszczami, widziałem zdjęcia, ale ten z Nad Grobli jest większy.

Właśnie zapytałem wujka Google o najgrubszy bluszcz w Polsce, wyświetlił mi stronę, na której Gorzów Wielkopolski chwali się największym w Polsce, pisząc o 40 centymetrach obwodu pnia, czyli 12,7 cm średnicy. Nie pamiętam średnicy mojego, skleroza, ale jest podobny, może nieco grubszy. Muszę wrócić tam z miarą i suwmiarką. Nie dla sprostowań, bo i tak nie posłuchają, ale dla swojej wiedzy, dla świadomości patrzenia na największy bluszcz. A tamci z Gorzowa niech się cieszą swoim „największym”.
Ach! Jeszcze jest wielki bluszcz rosnący na murze ruin w Wąwozie Książ! Tamten też może być grubszy od gorzowskiego.
Ponad zielony gąszcz liści tego „mojego”, wystają tylko szczyty paru najwyższych konarów drzewa. Los tej lipy jest przypieczętowany. Będąc tutaj po raz pierwszy, pomyślałem, że wrócę z piłą, ale wróciłem bez niej. Uznałem, że nie mnie decydować o losie tych dwóch organizmów. Że Natura tutaj decyduje, bo to jej dziedzina.
Między pniami drzew zobaczyłem kilka uciekających w panice dzików, a w chwilę później w odległości stu metrów (las jest tam widny, bez poszycia), zobaczyłem zwierzę z wielkimi, okrągłymi rogami. Tryk stał nieruchomo, patrząc na mnie, ale obserwacja trwała sekundę. Zerwał się do biegu i wtedy między drzewami zobaczyłem całe stado, na pewno ponad dwadzieścia muflonów. Ekscytujące przeżycie, ale później czyniłem sobie wyrzuty z powodu zakłócenia spokoju tych zwierząt. Gdyby można było im powiedzieć, że nic im nie zrobię, gdyby podeszły, miałbym ze sobą jakieś smakołyki. Czy muflony lubią marchew? A może wolą jabłka?

W tym samym lesie zobaczyłem jeszcze dwa duże jelenie. Biegły spokojnie, bez paniki, z dumnie podniesionymi głowami. Piękne zwierzęta.
Nie zamierzałem wychodzić z lasu, a iść nim dalej, aż na Radogost, ale skusiła mnie ładna droga omijająca chaszcze. Jak to zwykle bywa z takimi przygodnymi znajomymi, zwiodła mnie wyprowadzając na manowce, czyli do wioski. Nic to, wybaczam jej, chociażby z powodu zobaczenia tam ciekawej tablicy informacyjnej.
Dla mnie jest przykładem urzędowego bełkotu i nieporadności językowej. Jak ci urzędnicy dokładnie podali miejsca początku i końca drogi! Do jednej tysięcznej kilometra, czyli… do metra. To trochę tak, jakby w sklepie poprosić o tysiąc mililitrów mleka. Ale też podobnie podaje się pojemności akumulatorów power banków: na przykład 10000 mAh, a nie prościej i czytelniej: 10Ah.

Na tablicy zwraca jeszcze uwagę wyjaśnienie powodu budowy drogi: jest prawdziwie urzędowe. Tak trzymać!
Zaraz za wioską zszedłem z szutrowej drogi na długą łąkę łagodnie wznoszącą po zboczu Karczmarza. pierwszej góry, przez którą miałem przejść. Widok stamtąd jest bardzo ładny i zmieniający się. Wystarczy przejść sto metrów i znowu się obejrzeć, by dal zobaczyć nieco inną. Rozważam zamiar dopisania łąki do mojej elitarnej listy miejsc dobrych do postawienia domu.


Wszedłem w las i wkrótce stanąłem na szczycie. Na pewno? Wokół widziałem parę innych wierzchołków. Który jest wyższy? Po niedługim zwiadzie okazało się, że szczytów jest tam z dziesięć i dużo głębokich dolin między bocznymi, poplątanymi grzbietami. Cały dzień trzeba by chodzić dla poznania wszystkich zakamarków. Mogłem wiedzieć o tym przed wyjazdem, ponieważ skomplikowane uformowanie zboczy widać na mapie po przebiegu poziomic. Mogłem wiedzieć, ale zaniedbałem przygotowań, stosując kaczawską zasadę: pójdę i połażę. Połaziłem więcej niż się spodziewałem, więc właściwie było lepiej, niż miało być.
Widziana między drzewami jasność kazała domyślać się polany. Podszedłem bliżej, jej kształt wydał mi się znajomy? Niemożliwe. Przecież nie byłem tutaj. Włączyłem GPS w telefonie i mapę satelitarną, czyli sięgnąłem po pomoc, której unikam. Zobaczyłem gdzie jestem, przeszedłem ze sto kroków i sprawdziłem ponownie. Szedłem w przeciwną stronę, czyli z powrotem do wioski. Szukając najwyższego szczytu, klucząc po grzbietach w poszukiwaniu przejść bez tracenia wysokości, zaplątałem się haniebnie, a na słońce nie mogłem liczyć.
Zawróciłem z podkulonym ogonem.
Z kieszeni wystawał mi kabelek łączący akumulator power bank z telefonem, musiałem więc uważać na gałęzie. Mimo że na krótko, parę razy włączona funkcja GPS wyczerpała akumulator już w porze obiadu. Ale to dobrze! Przecież, jak przekonują producenci, wszyscy użytkownicy smartfonów, czyli także ja, nade wszystko pożądają cieniutkich telefoników i dlatego godzą się na noszenie power banków większych od telefonów i na dokładkę kabelków je łączących. Pozostaje mi przytaknąć: tak, moim marzeniem jest dwumilimetrowy telefon z centymetrowym akumulatorem i gustownym kabelkiem!
Cholera mnie bierze na praktyki wielkich koncernów decydujących za mnie, czego chcę i co potrzebuję.

Dalej poszedłem może nie najprostszą drogą, ale już bez pomocy GPS udało mi się dojść do podnóża docelowej góry i na jej szczycie zobaczyć zarys wieży. Byłem pod Radogostem. Dla przypieczętowania wejścia, wszedłem na szczyt wieży, ale nie zabawiłem tam długo, zbliżał się zmierzch. Szlak nie prowadzi najkrótszą drogą w stronę wioski, więc bez wahania opuściłem go i idąc lasem, doszedłem do drogi ku Grobli. Najwyraźniej nauczka niczego mnie nie nauczyła. I dobrze. Lepiej pobłądzić trochę, ale swoimi drogami, gdzie nikt i nic nie steruje moimi wyborami.
Bożena, pani na Konopce w Chrośnicy, uraczyła mnie taką kolacją, że na pewno przytyłem po niej. Długo siedzieliśmy przy winie, rozmawiając. Z zaciekawieniem słuchałem o witrażach, nowej pasji tej kobiety pełnej artystycznych pomysłów, oglądałem też jej prace.
Nad ranem cichutko opuściłem dom. Gospodarzy zobaczę zapewne dopiero jesienią.


wtorek, 28 stycznia 2020

Powrót w Rudawy

170120
Okolice Rędzin i Czarnowa w Rudawach Janowickich. Czarnym szlakiem pod Pisarzowice, niebieskim przez Jaworową i Bukową na Przełęcz pod Wilkowyją. Zboczami Wilkowyi do Czarnowa.

Boczna, wąska szosa omija masyw samotnej Wielkiej Kopy, pnąc się ostro w górę, ku Przełęczy Rędzińskiej. Z jej siodła jest wspaniały widok, jeden z ładniejszych widoków w Sudetach. Wzrok sięga Gór Kaczawskich na północy, Wałbrzyskich na wschodzie, a bliżej południa widać niezliczone szczyty Gór Kamiennych, Stołowych i sam nie wiem jakich jeszcze. Właśnie w tamtą stronę widok czyni na mnie największe wrażenie, ponieważ horyzont nie jest zamknięty jedną linią szczytów, a widać tam ich głębię. Szczyty, za którymi wyrastają następne, a za nimi kolejne.
Dwa już razy stałem na tej przełęczy, a pamiętając o widokach, nie mogłem ominąć jej dzisiaj. Przy wjeździe na łąkę, jedyne miejsca do bezpiecznego zaparkowania, są wyraźne ślady kół; najwyraźniej nie ja jeden doceniłem walory tego miejsca.
Była godzina siódma, do wschodu słońca brakowało ponad pół godziny, ale właśnie o tej porze, w pogodny dzień zimowy, kolory ubranka Eos są najintensywniejsze i najładniejsze. W spokojnym podziwianiu jej urody przeszkadzał mi silny i zimny wiatr. Cała seria pierwszy zdjęć okazała się nieostra. Trząsłem się z zimna, bo gdzież ja będę zakładał kalesony, skoro nie ma mrozu! Samochód zaparkowany był blisko, więc wróciłem dla uzupełnienia garderoby. Siedząc w fotelu, miałem kilka minut dzikiej gimnastyki przy zakładaniu kalesonów, bo przezorności wystarczyło mi na ich wrzucenie do plecaka.
Dodatkowo uzbrojony w jeszcze jeden sweter, wróciłem na widokowe miejsce. Słońce jeszcze nie wzeszło ponad wałbrzyskie szczyty. Z odległości dwudziestu kilometrów, widziałem dość wyraźnie wieżę widokową na Trójgarbie i ten okropny krzyż na Chełmcu.
Mała chmurka znalazła dla siebie miejsce akurat tam, gdzie wschodziło słońce. Trafiona światłem, rozpłomieniła się jaskrawymi kolorami, a wokół niej rozbiegły się, niczym aureola, silne promienie. Śnieg na łące przede mną zalśnił pomarańczowymi barwami, a w chwilę później zobaczyłem z tyłu swój długi cień. Zaczął się dzień.



Dlaczego wróciłem pod Czarnów w Rudawach Janowickich? – pytałem się siebie. Przecież nie dla tych kilkuset metrów, których zabrakło mi do pierwszych domów wioski w czasie jesiennej, długiej trasy wzdłuż Rudaw.
Powód był inny.
Ostatnie domy Rędzin niemal stykają się w pierwszymi domami Czarnowa. Tam właśnie, na zboczu bezimiennej górki, jest dróżka. Widziałem ją jesienią, w pobliżu wypatrzyłem miejsce na samochód, i dzisiaj wróciłem do niej.
Dziwny powód, powiadacie? Nie dla mnie. Wiele razy jechałem w góry, chcąc ponownie zobaczyć zapamiętaną drogę, widok czy drzewo. Tak naprawdę wracam do miejsc naznaczonych moim przeżywaniem.
Jaka ona jest? To zwykła droga: pnie się po zboczu, zakręca, przez chwilę ocienia kępą brzóz, i niewiele dalej znika na tle nieba. Ma więc w sobie cechy, które najbardziej mnie ujmują, ale dzisiaj, patrząc na nią w zimowy dzień, z poczuciem zawodu dostrzegłem skazy w jej urodzie. Straciła ciepło i kolory, a jeżdżące nią traktory uszkodziły darń. 

Może zbyt rzeczowo patrzę – pomyślałem – jakbym patrzył na niekochaną już kobietę mającą swoje lata?
Chyba właśnie tak było, ponieważ nie ona jedna traciła część swojej urody, gdy zastanawiałem się, czym właściwie mnie czaruje. Podobieństwo drogi do bliskiej kobiety nie tylko w tej ulotności czaru; jest też w jego samoistnym powrocie. Wystarczy niedługi czas, czasami tylko niewielkie oddalenie się i obejrzenie wstecz, żeby czar wrócił, a z nim chęć ponownego jej zobaczenia.
Czułem to wyraźnie stojąc na przeciwległym zboczu i z odległości dwóch kilometrów patrząc na brzozy, pod którymi biegła. Nie widziałem jej, ale wiedziałem, że ona tam jest. Czułem, że woła mnie i że kiedyś wrócę do niej.
Kiedy w końcu odwróciłem się w stronę Czarnowa, przywitała mnie inna dróżka, ładna jak niemal wszystkie drogi które przemierzam. Ochoczo doprowadziła mnie do wioskowej ulicy, ale dalej nie chciała iść ze mną.


Wioskę miałem na malutką osadę złożoną w paru domków, dzisiaj zobaczyłem, jak bardzo się myliłem.
Mało tam zwartej zabudowy, budynki są oddalone od siebie, wiele z nich jest nowych, a są wśród nich prawdziwe, duże wille. Odruchowo porównując wioskę i jej zabudowania do kaczawskich wiosek, widziałem wyraźną różnicę: moje góry przyciągają znacznie mniej zamożnych ludzi. Mimo iż patrzę na te nowy domy z ukontentowaniem (no, może nie na wszystkie), nie zazdroszczę Rudawom i innym pasmom sudeckim ich popularności. Wiedząc o irracjonalności tegoż, chciałbym zachować status quo moich gór, mimo że przecież nie osiedlę się tam.



W wiosce zauważyłem parę rzadko spotykanych znaków, na przykład swastykę z zaokrąglonymi brzegami. Zdaje się, że jest starym słowiańskim symbolem, ale też znak kojarzący mi się z dwoma splecionymi wężami, a przez nie z Hermesem i Asklepiosem. Jeśli ktoś wie, co oznaczają te symbole, proszę o informacje.


Wioskę przemierzyłem całą, umyśliwszy sobie zrobienie pętli, drugą połową wiodącą szczytami gór.
Szedłem lasem, którego warto byłoby zobaczyć ponownie w ładny dzień lata lub wczesnej jesieni, a w połowie szlaku dotarłem do kolejnego widokowego miejsca.
Góra ma dziwną nazwę, Wilkowyja, a oddzielona jest od sąsiadki odsłoniętą przełęczą. Stałem tam patrząc na nieznane mi góry, łąki podchodzące ku szczytom, kępy drzew, poplątane dróżki, falowanie zboczy. Ładnie tam jest, i jak zwykle, gdy doceniam urodę krajobrazów niekaczawskich, pojawiały się myśli o ich przeniesieniu w moje góry, albo o przesunięciu aż tutaj granic Kaczaw, a myśli te były zabarwione zazdrością. Wcale nie pozytywną, bo wyrastającą z pazerności.
Za przełęczą szlak prowadził lasem, ale widząc między drzewami jasność, porzuciłem go i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Po co iść lasem, mogąc iść tam, gdzie dalekie widoki? Nie wiedziałem, że ten mój zwyczaj chodzenia bezdrożami, nazajutrz wyda zaskakujący plon.
Niemal cała wioska, rozłożona na pokaźnym zboczu, otworzyła się przede mną, a ja, schodząc w dolinę, później między domy, patrzyłem na przemiany przestrzeni. Ta jej cecha, czy raczej takie jej widzenie przez nas, jakbyśmy byli centrum świata, zadziwia mnie od lat.
Wracając (a przejechać miałem spory kawał Rudaw i Gór Kaczawskich, do znajomych mieszkających w odległym zakątku moich gór), ponownie zatrzymałem się na Przełęczy Rzędzińskiej. Dalekiego zachodu zimowego nie widać z niej, ale przecież widać zmiany kolorów dali. Nim wysiadłem z samochodu, poczułem jego silne kołysanie, a na zewnątrz mogłem stać jedynie odwrócony tyłem do wiatru. Od południa niósł paskudne, sine, rozmyte i niskie chmury, ale na północy uwagę przykuwał rzadko widywany spektakl.



Białe i kłębiaste chmury pchane wiatrem wyjątkowo szybko pędziły po niebie, a oświetlone były niskim słońcem. Wydawały się tak masywne, że naturalną była myśl o przygnieceniu ziemi ich ciężarem i impetem. Chmury w oczach zmieniały się. Obłe góry zapadały się albo zwijały, doliny puchły wznosząc się i zmieniając kształty. W tym zadziwiającym, bałwaniastym krajobrazie, nie było nic stałego, żadna forma nie trwała niezmienna, podlegając nieustannym, ale płynnym przemianom.
Od południa silny wiatr gnał sine chmury, a te stopniowo zasłaniały opalizujące zmienności. Wkrótce na niebie zostały tylko rozmazane szarości. Ruszyłem w stronę Gór Kaczawskich.
Dziwna jest moja znajomość z gospodarzami domu Konopka w Czernicy. Widzimy się raz w roku, rzadko częściej, i to krótko, ledwie przez parę godzin, a witany tam jestem bardziej jak domownik, niż gość.
Bożeno, Krzysztofie, dziękuję Wam.








sobota, 25 stycznia 2020

O książce „Gniazdo żmij. Rzecz o laborantach z Karkonoszy”


Miłość i morderstwo, życie i praca zielarzy, prawo i stosunki społeczne, dziewczyńskie marzenia i troska rodziców – oto treść książki Magdaleny Woźniak, ale tylko w warstwie zewnętrznej, wyrażonej słowami, którymi autorka posługuje się nader sprawnie, potrafiąc niewielką ich ilością stworzyć obraz i nasycić go właściwą atmosferą.
Między nimi kryje się znacznie szersza i głębsza zawartość.
Może zacznę okrężną drogą.
W obecnym świecie zanikają lokalne odmienności, skoro będąc we Francji, na Słowacji, czy u siebie, w Polsce, widzi się reklamy i szyldy tych samych firm i marek. Tu i tam, ale i daleko dalej, można zjeść hamburgera w barze McDonald’s, kupić wiele takich samych produktów, albo usłyszeć puszczany i w polskim radiu przebój.
W świecie opanowanym przez wielkie koncerny i połączonym wszechogarniającą siecią Internetu, kultywowanie lokalnych baśni, dawnych wierzeń, także tradycji, przestaje być przejawem pasji miłośników swoich małych ojczyzn, a staje się koniecznością zachowania cech odróżniających grupę czy środowisko od innych. Wizja świata zunifikowanego, homogenizowanego, bez ziarnistości, wydaje się paskudna – jak wizja wielkich koszar wojskowych.

Nierzadko spotykamy się z lekceważeniem starych przekazów i wierzeń ludowych, z uznawaniem ich za przejaw braku wiedzy i ciasnoty horyzontów, a nawet zabobonu. Były i takie, jednak w tych ocenach popełniamy błąd, przykładając dzisiejszą miarę do realiów dawnych czasów. Łatwo zapominamy, że ludzie żyjący w minionych wiekach nie byli głupsi od nas, a jedynie mieli mniejszą wiedzę, zwłaszcza techniczną. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nasze obecne umiejętności budowy urządzeń i rozumienia zasad ich działania, skłonni jesteśmy traktować jako wskaźnik wiedzy w ogóle, a tak przecież nie jest, czego dobrym przykładem była stara, przez wieki doskonalona, sztuka ziołolecznictwa. Owszem, i wokół niej zawsze niemało było dziwnych przekonań bliskich czarom, ale te można było racjonalnie wyjaśnić dopiero współcześnie, stosując skomplikowane badania laboratoryjne. Bo jakże wytłumaczyć bez wspomożenia wyrafinowaną techniką, dlaczego zioła zbierane świtem w określone dni, są najskuteczniejsze? Łatwo wtedy o proste wyjaśnienia, nieobce i współczesnym ludziom.
Warto zaznaczyć, że zbieraniem ziół, a w środowisku zielarzy dzieje się akcja powieści, nadal zajmują się mieszkańcy górskich wsi (tutaj karkonoskich), i niekoniecznie są to wiekowe babcie, a myślę tutaj o pewnej mojej znajomej.
Tak, Anno, o Tobie, a domyślam się, że nie jesteś jedyną kontynuatorką  zielarskich tradycji.
W łatwości stosowania tyleż prostych, co nieprawdziwych wierzeń, daleko nie odeszliśmy, wystarczy wspomnieć jeszcze niedawno istniejące przekonanie o skuteczności sproszkowanego rogu nosorożca jako leku na męską niemoc, a to przez proste (by nie rzec prymitywne) skojarzenie sterczącego w górę rogu z oczekiwaną przez mężczyznę reakcją swojego organizmu.

W świecie ludzi mało jest jednoznaczności, a dużo przenikania przeciwnych cech i dążeń. Dobro miesza się ze złem, racjonalność z magią, prawo z bezprawiem, pobudki przyziemne ze wzniosłymi, nienawiść bywa blisko miłości, wiedza sąsiaduje z zabobonem lub ezoteryką. Tak było i tak jest, chociaż zmieniają się proporcje i nasilenie pewnych cech.

Wracam do książki.
W niewielkiej powieści Magdaleny Woźniak poruszone zostały wszystkie te trzy zespoły zagadnień. Mamy więc nakreślone zwyczaje lokalnej społeczności, mowa jest o wiedzy zbieranej latami, ale nie bez pewnej dozy magii, oraz nakreślony jest splot różnorodnych dążeń ludzi. Mamy obraz małego świata. Nieistniejącego już, ale nie wymarłego bezpotomnie.
To, co istniało w świecie ludzi, rzadko odchodzi bez śladu, czego najlepszym dowodem jest nasza kultura, a więc także język i zwyczaje. Pisząc swoją książkę, Magda pokazała aktualność naszych związków z dawnymi czasami i ludźmi wtedy żyjącymi.

Jeśliby policzyć odpowiednie słowa i wersety tekstu, mit ducha czy też diabła tych gór nie zajmuje naczelnego miejsca, ale tak naprawdę jest on w pewien sposób obecny cały czas, nawet jeśli bieżące wydarzenia są daleko od niego. Można by dopatrzeć się tutaj siły oddziaływania kultury, której częścią są nasze legendy i wierzenia.
Jest jeszcze jeden aspekt warty zaznaczenia. Akcja powieści dzieje się w polskiej części Karkonoszy, ale ówcześnie należały one do Prus, i Polaków chyba wielu tam nie było. Te ziemie długo były niemieckie, i o ile na początku okresu powojennego próbowano zacierać ślady poprzednich mieszkańców, a przynajmniej nie dbano o ich zabezpieczenie, to teraz, w ostatnich latach, sytuacja się zmienia, i to w znacznej mierze oddolnie. Ludzie coraz wyraźniej dostrzegają związki z miejscem zamieszkania, z okolicą, ze swoją małą ojczyzną. Nabiera znaczenia fakt mieszkania w tej samej wiosce ludzi, których niepolskie nazwiska wyryte są na starych, pochylonych nagrobkach, a mało istotna staje się ich przynależność państwowa.
Państwo to twór obcy i daleki, nie zawsze przyjazny, a ci, którzy leżą pod kamienną płytą, i ci, którzy stoją nad nią, mieszkali i mieszkają w tym samym miejscu, wśród tych samych gór. Nie są więc sobie obcy.
Przeszłość nie umiera cała i tak być powinno, co doskonale rozumie autorka.