Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 10 czerwca 2021

Letnia wędrówka

 

080621

Pierwsza moja letnia wędrówka.

Temperatura była jeszcze niemęcząca, 25 stopni w południe, więc pot oczu nie zalewał, jednak już wiem, że w zimie łatwiej założyć dodatkowy sweter, niż w upalny dzień zdjąć coś z siebie, gdy wszystko już upchane w plecaku. No i te buczące bombowce… Idąc równą, jasną ścieżką biegnącą pod pierwszymi drzewami lasu, wspomniałem podobne ścieżki i dróżki przemierzane przed półwieczem. Biały piasek, po którym tak miło się szło na bosaka, szyszki, które trzeba było omijać, wyślizgane, błyszczące korzenie, oczywiście plamy słońca biegające po ścieżce i ten intensywny, wyjątkowy zapach sosen. Chcąc w spokoju wrócić do tamtego czasu i posmakować wspomnienia dzieciństwa na podlubelskiej wsi, usiadłem na brzegu ścieżki, w ruchliwym półcieniu sosnowym, ale wsłuchać się w siebie nie mogłem, a po kilku minutach uciekłem stamtąd, wygoniony przez komary. Idąc lasem, w jednej ręce trzymałem kije, drugą odganiałem te fruwające paskudztwa.

Na szczęście na otwartych przestrzeniach pól i łąk nie było krwiopijców, mogłem więc w spokoju smakować urok letniego dnia.

* * *

Sporą część dzisiejszej trasy wybierałem na wyczucie i podług zdjęć satelitarnych. Mapa nie przydawała się zupełnie, pokazując niewłaściwy bieg dróg i ścian lasów. Gdzieś tam pojawił się niebieski szlak i towarzyszył mi kawałek; wiedziałem, że prowadzi tam, gdzie chciałem dojść, ale niewiele dalej uświadomiłem sobie, że nie widzę znaków. Nie szukałem ich, szedłem jak chciałem albo jak prowadziły mnie drogi, a szlak sam się pojawił. Nie na długo.

Nie wiem, czy tylko ja mam kłopoty z trzymaniem się oznakowanego szlaku. Przyznam się to psychicznego zmęczenia odczuwanego z powodu ustawicznego wypatrywania znaków na drzewach i niepewności, kiedy ich nie znajduję, a mają one przykry zwyczaj znikania, zwłaszcza na rozstajach. Szukając swojej drogi, patrzę w dal, porównuję widoki do zdjęć satelitarnych, spoglądam też na słońce. Nie sprawia mi to kłopotów, a nawet czuję swobodę, a idąc szlakiem oglądam pnie mijanych drzew wypatrując znaku skrętu, czasami przemyślnie ukrytego.

Oto zdjęcie fragmentu niebieskiego szlaku: widać na nim szeroką szutrową drogę i ścieżkę odchodzącą w bok. Między nimi rozkraczył się podwójny słup energetyczny. Na lewym jego ramieniu jest znak szlaku. W którą stronę iść? Poszedłem w lewo, a po przejściu stu metrów zawróciłem, bo okazało się, że szlak biegnie w prawo. Nie mam sił do takich łamigłówek, a przez to serca do szlaków.

 W pobliżu Szczebrzeszyna jechałem pod szpalerem wielkich brzóz. Wszystkie są tak duże, że w dolnych partiach pni straciły swoją biel, i wszystkie są odmiany pendula, więc płaczące. Widziałem je wczesnym rankiem, śliczne w niskim słońcu, widziałem późnym popołudniem, równie ładne, natomiast w Obroczu oglądałem kilka wielkich lip. Wiedziałem o nich, ponieważ są zaznaczone na mapie, dlatego będąc we wsi, rozglądałem się za nimi, ciekawy. Widoczne są z daleka, a z bliska zobaczyłem zdrowe i masywne drzewa; niektóre, jeśli nie wszystkie, zasługują na tabliczkę pomnika przyrody. Piszę o tych drzewach z powodu równie oczywistego, co i niewytłumaczalnego: wielkie drzewa mają magnetyczny urok.

W pobliżu lip budowane jest osiedle domków. Niewielkie, piętrowe, z przeszklonymi ścianami, mają szansę ładnie wyglądać, ale czy na Roztoczu chciałbym mieszkać w ciasnocie przypominającej miejską, przez okno zaglądając do wnętrza sąsiedniego domku?

 Im wyżej i dalej byłem od wioski Obrocz, tym mniej widziałem uprawianych pól, a więcej łąk lub nieużytków. Dzikie, ustronne miejsca, o tej porze ozdobione licznym kwitnieniem. Widziałem pole najwyraźniej zapomniane od minionego roku, a na nim tysiące (a może miliony?) niezapominajek polnych. Mimo kwiatów ledwie kilkumilimetrowej wielkości, pole miało niebieski odcień. Jedynie przy miedzy gwiazdnica zdołała się wcisnąć białym pasem. Jeśli spojrzałem na całe pole, widziałem po prostu niebieskawą mgiełkę na zielonym tle traw, ale jeśli nachyliłem się i z bliska przyjrzałem kwiatom, tak przecież ładnym, czułem coś dziwnego – bezradność? – jak zawsze, gdy widzę jednostkowe piękno powtarzane tysiąckrotnie.


 W miejscu nazwanym na mapie Pyszczkiem wszedłem między drzewa. Jak może wyglądać prawdziwy las, miałem okazję przekonać się właśnie tam, idąc terenem Parku Narodowego. Rosną tam drzewa. Nie krzaki i rachityczne młodniaki sadzone w linii, a prawdziwe drzewa. Widziałem potężne świerki pomnikowych rozmiarów i strzeliste buki o metrowych średnicach; rosły tam omszałe, ze skóry obdzierane jawory, a jeden z nich wyglądał tak, jakby stał w tym lesie od stworzenia świata. Patrzyłem na ogromny jesion zmęczony życiem, połamany wichurami, zjadany przez grzyby, jednak nadal żywy. Wiele widziałem obumarłych drzew, ale nadal stojących, z pniami pełnymi dziupli i hub; widziałem też powalone kolosy, porosłe mchami i paprociami, rozsypujące się w proch; wiem, że nadal służą lasowi, będąc domem dla tysięcy drobnych stworzeń.

 Taki las budzi zupełnie odmienne odczucia niż marne resztki zostawiane przez leśników (czyli w istocie drwali). Czułem nie tylko przyjemność patrzenia na wielkie organizmy, ale i pewną formę tajemniczości, w której daje się wyczuć spokój wiekowego życia tak odmiennego od naszego. Wydawało mi się, że wszedłem do obcej krainy. Miałem wrażenie bycia w gościnie u kogoś, kogo niewiele znam i jeszcze mniej pojmuję, a w pewnym ciemnym miejscu bliski byłem zobaczenia driad chowających się za grubymi pniami drzew.

Wiedziałem, że gdybym utrzymał właściwy kierunek, po przejściu niewiele ponad kilometra wyszedłbym w okolicy Słonecznej Doliny, ale nie odważyłem się iść nieznanym lasem na przełaj. Zwykle kończy się taka wędrówka przedzieraniem przez chaszcze lub omijaniem mokradeł. Zresztą, byłem w Parku.

Poszedłem okrężną drogą, w stronę przysiółka Lasowce, skuszony obietnicą twórców mapy znalezienia duktu pasującego kierunkiem; miało też być widokowe miejsce z polany na zboczu Góry Dach. Polanę odnalazłem, dalekich widoków nie; wzrok sięga jedynie ściany lasu odległej o paręset metrów, natomiast szczyt wzgórza jest zalesiony, bez widoków. Idąc dalej wypatrywałem drogi w lewo, ale nie zauważyłem odpowiedniej, a później wszedłem w wąwóz. Wiedziałem, że wyjdę z niego przy domach wioski, z dala od Słonecznej Doliny, ale nie zawracałem: wąwóz podobał mi się, chciałem poznać go na całej długości. Pionowe ściany sięgające wysokości pięciu metrów przykryte są czapami mchów i plątaniną korzeni, a głęboki cień, niemal półmrok na dole, silnie kontrastuje z oślepiającą jasnością słońca przedzierającego się przez gęstwiny drzew. Widoczne są małe osuwiska na ścianach wąwozu zbudowanego z miękkich pokładów, zdaje mi się, że lessowych. Wrażenie zrobił pień drzewa wiszący nad wąwozem, utrzymywany w powietrzu częścią swoich korzeni. Widać wyraźnie, jak szybko ściana się przesuwa, poszerzając wąwóz.



 Dowiedziałem się, że najgłębsze wąwozy są w okolicach wzgórza Brusno, na południe od Narolu, a największe ich zgrupowanie jest między Zwierzyńcem a Szczebrzeszynem. Na pewno poznam te i tamte miejsca.

Skoro przechodziłem obok Zagrody Guciów, trudno było nie wejść. Na poznanie wnętrza budynków oraz miejscowej kuchni nie zdecydowałem się z powodu małej ilości czasu, ale obiecywałem sobie powrót. Cóż mi powiedzieć o tym miejscu? Nie jestem miłośnikiem budowli, ale te spodobały mi się, zapewne przez ich podobieństwo do strzechą krytego drewnianego domu mojej babci. Wrażenie uczyniła na mnie wiadomość o stworzeniu i utrzymywaniu zagrody wyłącznie przez prywatnych właścicieli i ich pieniędzmi. Ci ludzie zasługują na państwowe dofinansowanie, ponieważ zagroda wiernie pokazuje dawne życie ludzi na Roztoczu, a więc ma walory edukacyjne.




 Dawne życie – napisałem… Życie pod strzechą, bez prądu, daleko od szosy i sklepu.

Przecież ja takie życie pamiętam z dzieciństwa! Czy to znaczy, że jestem taki stary, czy może świadczy tylko o szybkości zmian? Może zatrudnię się w Zagrodzie Guciów i będę opowiadał o zapachu lampy naftowej, o worku wielkich okrągłych chlebów kupowanych raz na tydzień w odległym sklepie i o jesiennym gaceniu ścian domu...

Brzegiem pola poszedłem na wzgórze wznoszące się nad wioską; za nim miałem zobaczyć Słoneczną Dolinę. To miejsce kusiło mnie swoją nazwą, dokładnie tak, jak to robiła Trzmielowa Dolina w Górach Kaczawskich. Pod szczytem wzgórza pola podchodziły do ściany lasu, doliny nie było widać. Po raz kolejny zdjęcia satelitarne pokazały swoją użyteczność: wystarczyło przejść w odpowiednim kierunku sto metrów, by trafić na przecinkę prowadzącą w dół. Później stwierdziłem, że urodę Słonecznej Doliny najwyraźniej widać właśnie stamtąd: schodząc przecinką od szczytu wzgórza. Między gałęziami drzew stopniowo odsłania się niespodziewana w tamtym miejscu, jasna w pełnym słońcu, duża polana. 

 



Ciemne lasy wokół niej górują, podkreślając w ten sposób słoneczność doliny, jednak oglądana z dołu, traci na urodzie. Powinienem wrócić tam i dać jej szansę na lepsze się pokazanie. Wrócę, bo po sąsiedzku jest też miejsce opisane na mapie jako Monastyr; dzisiaj zabrakło mi czasu na jego poznanie.

Po paru tygodniach przerwy w wędrówkach, być może też z powodu niedawnej operacji, mocno czułem w nogach kilometry, dlatego zdecydowałem przejść szosą kilka kilometrów drogi powrotnej – i nie żałuję, bo szło się wygodnie szerokim poboczem, cały czas ładnym lasem sosnowym. 


W Obroczu spodziewałem się znaleźć ścieżkę wiodącą do Zwierzyńca drugą stroną Wieprza, ale nie znalazłem. Wracałem więc po śladach, ale gdzie tylko mogłem, skręcałem ku rzece. Główny nurt płynął nieco dalej, chwilami dobiegały mnie stamtąd rozmowy kajakarzy, a ja widziałem starorzecza – uroczo dzikie i zarośnięte rozlewiska pozwalające wyobrazić sobie pierwotne rzeki wybierające koryta i zmieniające je w zależności od stanu wody.





Dzisiejsza wędrówka miała być krótsza, wszak ledwie dzień wcześniej zdejmowano mi szwy z ran, ale taką nie była. Nie wiem, dlaczego. Najwyraźniej kilometry mogą w pewnych okolicznościach zachowywać się jak króliki, czyli mnożyć się bez opamiętania.

Moja dzisiejsza trasa:

Ze Zwierzyńca niebieskim szlakiem wzdłuż Wieprza do Obrocza. Polami i lasami do Guciowa przez przysiółek Lasowce i Górę Dach. Poznanie Zagrody Guciów i Słonecznej Doliny. Szosą do Obrocza, niebieskim szlakiem do Zwierzyńca.


 















sobota, 5 czerwca 2021

Polszczyzna i komputery

 

010521

W opisie ostatniej mojej wędrówki roztoczańskiej wspomniałem o nieśpiesznej kontemplacji wiosennej przyrody. Kilka dni później, skończywszy czytać ciekawą i zabawną książeczkę Grażyny Bacewicz, ponownie sięgnąłem po jedną z książek Aleksandra Krawczuka, tym razem była to „Starożytność odległa i bliska”. Znalazłem tam fragment, który słowu „kontemplacja” nadaje pełniejszy i chyba nie wszystkim znany sens.

Parę słów wstępu:

Zapytano kiedyś filozofa Anaksagorasa, jaki właściwie ma cel w życiu, skoro nie interesuje go nic z tego, co ludzie uważają za najważniejsze. Odpowiedział wtedy… tutaj wklejam cytat z książki profesora Krawczuka:

>> – Żyję po to, aby badać Słońce, Księżyc i niebo.

Słowa, które po polsku oddać trzeba konstrukcją omowną „aby badać” po grecku brzmią wyraziściej: eis theorian czyli: dla oglądu. Taka bowiem jest pierwotna treść wyrazu theoria, była już o tym mowa: patrzenie, ogląd, a zwłaszcza ogląd intelektualny i bezinteresowny. Odpowiedni termin łaciński to contemplatio (kontemplacja).<<


Zmieniło się znaczenie słowa teoria, wszak teraz oznacza raczej owoc oglądu, niż sam ogląd, ale dobrze jest znać dawne znaczenie i pochodzenie słowa, ponieważ taka wiedza ma zdolność wzbogacania naszych wspomnień.

* * *

O obsłudze programów komputerowych

Opis mojego widzenia programów i logiki ich twórców zacznę od wspomnienia scenek z pracy przy młynie w Krakowie.

Otóż duża część klientów, chcąc się dowiedzieć, jak długo trwa jazda młynem, zadawała dziwne pytania.

O co tu chodzi? Jak to działa? – te dwa najczęściej się powtarzały.

No i taki człek, dla którego pytania „ile trwa jazda?” i „jak to działa?” są jednoznaczne, siada później do komputera i pisze program oraz jego komunikacyjną część. Zapewne na programowaniu się zna, jednak problem tkwi w jego nieumiejętności jasnego wyrażenia swoich myśli.

Podejrzewam, że nikt nie wymaga od programistów umiejętności posługiwania się językiem ojczystym niechby w stopniu podstawowym, wystarczy, że zna język komputerów. W rezultacie mam do czynienia z dziwadłami, nad którymi łamię łepetynę. Dla jasności zaznaczę, że nie twierdzę, broń boże, iż programiści są… ciężko myślący, nie. Po latach pracy przy komputerze, oni po prostu nie potrafią się wczuć w myślenie zwykłego człowieka, który o komputerach i programach niewiele wie, dlatego to, co dla niego jest jasne i proste, dla nas może być nie do rozgryzienia albo najzwyczajniej uciążliwe w obsłudze.

Zadziwia mnie obojętność firm komputerowych i ich klientów, użytkowników programów, którzy po prostu przystosowują się do logicznych i organizacyjnych pokraczności. Mnie to przystosowanie sprawia kłopot, czuję też sprzeciw, a nawet bunt. Dlaczego mam się uczyć tego rodzaju dziwadeł? W szkole musiałem zakuwać nieinteresujące mnie wzory i daty, ale były one faktami, wiedzą, aczkolwiek encyklopedyczną, tutaj muszę naginać swoje myślenie i kojarzenie do dziwacznego, poplątanego myślenia i kojarzenia obcego mi człowieka i zakuwać jego pomysły. Dla mnie to niemal gwałt na psychice.

Kiedy tylko mogę, unikam takich programów. Na przykład są strony, które przestałem odwiedzać wyłącznie z powodu bałaganu i nieprzejrzystości obsługi.

O programie obsługującym blog pisaliśmy, ja i Grażyna, pod tekstem o kanonie piękna, tutaj zwrócę jeszcze uwagę na związek między językiem obowiązującym w technice, zwłaszcza cyfrowej, a zaśmiecaniem naszego języka, jego zubażaniem i manieryzmem.

Określone słowa angielskie mają niezupełnie takie same znaczenia jak odpowiadające im słowa polskie, czego nie biorą pod uwagę ludzie wprowadzający je do naszego języka jako tak zwane kalki. Typowymi dla mnie przykładami są pary słów: support i wsparcie, exactly i dokładnie, generate i generować.

W angielskim słowo generate ma szersze znaczenie. Zaznaczam, że nie wyrażam swojej opinii, bo język Szekspira znam bardzo słabo, a korzystam z internetowych słowników. Jeden z nich, mianowicie Googli, podaje takie znaczenia tego słowa: spowodować, stwarzać, wyprodukować, rodzić, spłodzić.

W naszym języku zakres znaczeniowy był znacznie węższy i ograniczał się do techniki, zwłaszcza wytwarzania energii lub jej nośników. Po prostu generował generator lub wytwornica. Obecnie za oznakę stylu, bycia nowoczesnym, czy cholera wie czemu jeszcze, słowo „generowanie” używane jest wszędzie, nie tylko w technice, jako wytwarzanie, uzyskiwanie, osiąganie, tworzenie, wydobywanie. To słowo rozpycha się, pojawia w nowych miejscach wypierając inne: czytałem o generatorze zysków, sukcesów a nawet druków; tak więc drukarka jest już niepotrzebna, generator załatwia wszystko. Generuje się obawy, a później te obawy same stają się generatorami, na przykład kłopotów, a te, gdy zaistnieją, generują dalej. Tylko patrzeć, jak generować się będzie słowa, myśli, dzieła sztuki, uśmiechy i pocałunki. No bo po co zapamiętywać znaczenie i pisownię tak wielu słów, skoro jednym można wyrazić tak wiele? – zdają się myśleć miłośnicy generowania.

Czasami zaglądam na strony poświęcone ekonomii i inwestowaniu. Wiele jest tam dziwnie używanych i nadużywanych słów, a najczęściej słyszanym jest dywersyfikacja. To słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające zróżnicowanie. Nikt nigdy nie powiedział ani nie napisał o zróżnicowaniu (na przykład swoich inwestycji), zawsze używane jest słowo dywersyfikacja, nawet jeśli przed chwilą było wypowiedziane, gdy w toku wypowiedzi słyszało się je wiele już razy, nawet gdy elementarne poczucie smaku nakazuje użycie innego. Odnoszę wrażenie lubowania się ludzi w tym słowie. Używając go mlaskają ustami: znam obce słowo!

Ludzie, ta wasza mania generowania dywersyfikacji i brak dywersyfikacji generowania jest bardzo nudna. Powinniście postarać się wygenerować z siebie słowa bardziej zdywersyfikowane, bo przykro się was słucha.

* * *

Przy okazji wspomnę o słowie „program”. Autorzy słownika PWN naliczyli dziewięć znaczeń tego słowa, a w ostatnich latach Polacy dodali kolejne, zastępując audycję programem. Szczegóły tutaj:

Tak więc kiedyś zestaw audycji radiowych lub telewizyjnych nazywany był programem, teraz programem jest zestaw programów, natomiast program jest częścią programu. Proste? Prostsze, bo mamy jedno słowo, nie dwa (właściwie po co nam tyle słów!?), chociaż niekoniecznie logiczne i poprawne, ale kogo to interesuje?

Nikt i nic już tej zmiany znaczenia nie cofnie, ponieważ powszechnie jest stosowana w telewizorni, co ją po prostu utrwala.

Tak o zmianach w naszym języku pisał A. Krawczuk we wspomnianej książce:


>>Przez tysiąc lat praktycznie każdy inteligent na tej ziemi (mowa o Polsce – wyjaśnienie KG) – przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie – poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swoim sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i język naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli; chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.<<


Pamiętacie, co pisałem na początku, o klientach nie potrafiących sformułować prostego pytania?

Dodam jeszcze, że autor napisał te słowa czterdzieści lat temu. Co powiedziałby teraz, słysząc wypowiedzi nieporównywalnie bardziej nasycone słownymi pokracznościami rodem z Internetu?…

niedziela, 30 maja 2021

O jednym z kanonów piękna

 

240521

Kilka tygodni temu zobaczyłem w pobliżu mojej trasy drogę wchodzącą w wąwóz, nad nią kilka drzew, a w głębi widokowe wzgórza. Widok tak mi się spodobał, że postanowiłem poświęcić cały dzień na dokładne poznanie okolicy. Byłem tam dzisiaj i przeżyłem dzień piękny widokami i swoim nastrojem.

W ciągu dwunastogodzinnego włóczenia się po okolicy przeszedłem niewiele, może 15 kilometrów, często robiąc dłuższe przerwy. Dodam tutaj, że dla mnie dłuższa przerwa ma więcej niż dziesięć minut. Nie miałem dalekiego celu do którego miałbym iść, ponieważ cały dzień byłem tam, gdzie miałem być. Marsz często przerywałem oddając się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli gapieniu się, na przykład na kępy kwiatów lub liście drzew, co zdarzało się nader często.

Nie szedłem szlakiem, a nierzadko i drogi omijałem. Skręcałem na miedze albo szedłem skrajem pól pod las i dalej jego brzegiem. Czasami znajdywałem tam wygodne ścieżki, czasami zawracałem nie mogąc przejść. Owszem, zawsze można było wejść na pole i nim iść, ale unikam chodzenia po rosnącym zbożu. Oglądałem wielkie kępy przetaczników, robiłem zdjęcia miedzom wysokim wystrojonym gwiazdnicami i wilczomleczem, zachodziłem w gościnę do samotnych grusz albo patrzyłem na prześwietlone słońcem kwiaty rzepaku.

Podobała mi się taka wędrówka. W istocie była nieśpieszną kontemplacją wiosennej przyrody.

Miejsce zapamiętane przed paroma tygodniami, ową drogę pod drzewami, odwiedziłem trzykrotnie o różnych porach dnia. Razem w płytkim wąwozem, kwiatami na jego zboczach, kilkoma drzewami na szczycie (chociaż tym razem nie są to grusze, a brzozy i sosny), kilkoma wzgórzami z odkrytymi zboczami, linią dalekiej drogi i błękitną kopułą jasnego nieba, złożyła się na kanon piękna krajobrazu, chociaż na pewno nie jedyny.





Znalazłem czysty, słońcem prześwietlony, zagajnik brzozowy. Pod jedną z brzóz siedziałem na między, a więc na lubianej granicy lasu i otwartej przestrzeni, mając przed sobą rozległy widok pól i wzgórz, a po prawej, na horyzoncie, domy wiosek. Kiedy spojrzałem wyżej, widziałem kołyszące się na wietrze małe listki brzozowe. Zwykły teraz widok, ale dla mnie, nadal jeszcze zimowego wędrowcy, widok niezwykle ładny. Odchodząc, na brzegu zagajnika zobaczyłem odsuniętą nieco od sąsiadek brzózkę. Była ładna, więc przytulałem się do niej, a później, będąc dalej, odwracałem głowę i patrzyłem na nią. Wyróżniała się urodą, a może tylko moją pamięcią.

 



Napiszę o przygodzie, która rozweseliła mnie. Otóż wyszedłem z lasu na polną drogę i zastanawiałem się, w którą stronę wypada mi iść. Pojawiła się myśl o pewnej drodze wiodącej do ładnego, niedawno poznanego miejsca. Pójdę tam! – zdecydowałem, ale w moment później uświadomiłem sobie, że ta droga, to miejsce, są na Pogórzu Kaczawskim. Po prostu nie zdawałem sobie sprawy z powrotu moich myśli do sudeckich stron.

Ledwie dziewięć dni wcześniej czereśnie były w pełni kwitnienia, dzisiaj zobaczyłem spore już owoce. Podobnie pośpieszyły się tarniny: kilka dni temu, widząc wiele pąków na gałęziach, miałem nadzieję na zobaczenie ich kwitnienia i na następnej wędrówce, jednak dzisiaj nie znalazłem żadnych kwiatów. Jeszcze tylko niektóre grusze kwitną, ale też znalazłem pierwsze, nieśmiałe jeszcze, kwiaty głogów. Napisałem tak, jakbym tylko te kwiaty widział, a przecież kwitł rzepak – całe pola kwiatów – a na miedzach i przydrożach łany przetaczników, wilczomleczów i gwiazdnic wielkokwiatowych. Te ostatnie są jednymi z moich ulubionych kwiatów łąk i przydroży; łuk wygięcia ich płatków jest upostaciowionym wdziękiem. Na brzegach pól widziałem wiele fiołków trójbarwnych, równie uroczych dla mnie kwiatków, a w paru miejscach duże kępy kwitnących poziomek. Powinienem tam wrócić w porze owocowania.


Poza bardzo licznymi polami obsianymi rzepakiem, widziałem wiele pól z małymi sadzonkami nieznanych mi roślin. Uznałem, że skoro tyle trudu wkłada się w te plantacje, skoro jest ich tak dużo, to zapewne cena i popyt są odpowiednio wysokie, no i w rezultacie pojawiła się myśl o… tytoniu. W domu wysłałem zdjęcie na stronę z programem rozpoznającym rośliny. Wyświetlono takie wyniki: tytoń z dużym lub burak z małym prawdopodobieństwem trafności. Stawiam więc na tytoń.

Wiele razy fotografowałem motyla siedzącego na wilczomleczu, chcąc mieć dobre zdjęcie dla Janka, bo tę roślinę znam dzięki niemu. Przyszło mi też do głowy, że motyl okaże się wyjątkowym okazem i w ten sposób będę miał prezent dla niego, na co po cichu liczyłem. Jednak nie na mój aparat i nie na moje umiejętności robienie dobrych zdjęć motylom! Daję, co mam. Janku, to bardzo rzadki okaz, prawda? A może nawet nieznany gatunek? Może tak być? Powiedz, że tak. Nawę go wtedy Joannes z rodziny łęckowatych i rzędu wilczomelczolubnych…

 

Miedzą poszedłem pod górę, ku ścianie lasu, a tam znalazłem ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta. Nieco dalej zobaczyłem małe urwisko, glinianą ścianę poprzerastaną długimi korzeniami drzew rosnących na niej. Widok stamtąd jest ładny, ale cechą najcenniejszą było odosobnienie. Wszak tam prędzej sarnę można spotkać, niż ludzi, a takie miejsca przyciągają mnie. Cisza, widoki, słońce, błękit nieba, czysta, jasna zieleń i jaskrawożółte, świecące w słońcu pola kwitnącego rzepaku. Niewiele dalej, pod lasem, jest skarpa oddzielająca dwa pola, na niej kilka brzóz i sosen. Jeśli usiądzie się na krawędzi, między niskimi gałęziami ma się rozległy i ładny widok. Nie jedyne to ładne miejsca dzisiaj poznane.

 



 


Ciszę jednego z nich wypełniało charakterystyczne buczenie. Duży, pękaty bąk wyglądał śmiesznie i nienaturalnie unosząc się na swoich małych skrzydełkach – jakby beczka fruwała.

Niestety, słyszałem też warkot motocykli. Może któryś się przewróci – wyraziłem życzenie – i dadzą sobie spokój z jeżdżeniem tędy? Oczywiście skwapliwie pomagałbym podnieść się, a jakże!

Na brzegach polnych dróg, a częściej na uskokach gruntu, w wąwozach i jarach strumieni, leżą sterty gałęzi. Rolnicy wycinają krzewy i gałęzie drzew przeszkadzające im w uprawie brzegów pól, ale też widziałem, jak ktoś przywiózł traktorem gałęzie i wyrzucał je w takim miejscu. Mimo że nie są to tworzywa sztuczne, nie podoba mi się ten zwyczaj. Tworzy się na długie lata brzydkie miejsca, gąszcze zarośnięte pokrzywami.

Trasy właściwie nie miałem wyznaczonej. Cały dzień kręciłem się po wzgórzach w pobliżu Wólki Czarnostockiej i Gorajca Zagrobli. Linią na mapie wyznaczyłem najdalszy zasięg moich wędrówek, natomiast środkową część tego obszaru przeszedłem wzdłuż i w szerz, ale tych linii nie zaznaczałem chcąc zachować czytelność mapy.

PS.

Program służący do tworzenia nowych postów po zmianie działa strasznie. W całym szeregu funkcji nie znajduję żadnej, która teraz działa lepiej. Pełno tutaj jakichś bzdur, niejasności, dziwacznych pomysłów i klasycznych błędów, wprowadzania zmian tylko po to, żeby je wprowadzić. Tworzenie nowego posta jest teraz dla mnie mordęgą. Nie mam żadnej alternatywy, bo gdybym ją miał, zlikwidowałbym bloga na Googlach – tak jak od lat likwiduję swoje konta na popapranych stronach. Niestety. Chcąc blog prowadzić, zmuszony jestem brać udział w każdej nowej głupocie i niedoróbce serwowanej przez ten koncern.