Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 1 listopada 2021

Powrót

 261021

Pierwszy dzień parokrotnie odkładanego jesiennego urlopu spędziłem, jakżeby inaczej, w Górach Kaczawskich, w okolicach Trzmielowej Doliny. Tego dnia jeszcze nie miałem sprecyzowanych planów na cały tydzień, ale zacząć od moich gór musiałem i chciałem.

Trasy na ten dzień też nie miałem. Wschód oglądałem w zwyczajowym miejscu na zboczu Barańca, a później włóczyłem się po okolicy, odwiedzając znane zakątki.

Jak z obawami o swoje reakcje zacząłem poznawać roztoczańskie pagórki, tak dzisiaj z ciekawością podszytą niepewnością słuchałem siebie. Jakimi zobaczę miejsca tak znane i lubiane po roztoczańskich wędrówkach? Byłem na rozdrożu, jak się okazało. Kaczawska pani była i jest moją miłością, ale po trzydziestu dniach wędrówki Roztoczem wiedziałem, że nie jedyną jest nosicielką miłosnych czarów. Następne dni urlopu, spędzone poza moimi górami, jeszcze bardziej zagmatwały jasny i prosty do tej pory jej wizerunek. Odruchowo chciałbym zostać przy jednym uczuciu, jednej pani serca, ale wydaje mi się, że ostatnio obudziła się, niechciana tutaj, moja męska natura chcąca być tym motylkiem, co to z kwiatku na kwiatek frunie.

Szedłem łąkami znanymi mi z kilku poprzednich przyjazdów tutaj. Po lewej miałem zalesioną Trzmielową Dolinę, a za nią odsłonięte zbocza wzgórz przystrojonych kępami drzew, zdobionych drogą pod lasem. Uświadomiłem sobie, że nigdy tam nie byłem. Czemu chodzę utartymi ścieżkami? Poszedłem, i nawet zakrzaczony strumień płynący dnem doliny przeszedłem bez problemów. Znalazłem ładne, widokowe miejsca, a droga jest jedną z tych, do których chce się wracać. W górach, które, wydawałoby się, znam tak dobrze!

Stałem na brzegu łąki, przy uskoku gruntu. Po drugiej stronie doliny widziałem szarogranatową ścianę Karkonoszy, a bliżej, może o kilometr ode mnie, stoi parę domów – ostatnie osiedle Komarna. Dobiegała mnie stamtąd muzyka. Ktoś stawiał dom daleko od wioski, na odludziu, licząc na ciszę. No i ma.

W godzinę później ponownie dowiedziałem się, jak to jest z moją znajomością tych okolic, kilka już razy przemierzanych. W lesie przy ruinach folwarku w górnej części Doliny zobaczyłem daglezje. Jest ich tam z dziesięć, najbliższe rosną parę metrów od drogi, a ja dopiero dzisiaj je zobaczyłem! Satysfakcja z szybkiego i pewnego rozpoznania tych drzew po wyglądzie kory nie do końca zrównoważyła poczucie bycia gapą, wcześniej niedostrzegającym drzew. Napisałem o satysfakcji nie dlatego, że tak dobrze znam drzewa, wprost przeciwnie: typowy amator rozpoznał je dzięki odmienności wyglądu kory. Dodam jeszcze, że obok daglezji rosną tam duże buki i jawory, a o tej porze roku taki las wygląda malowniczo. Później, będąc dalej od lasku, widziałem te drzewa niemal zawsze górujące nad sąsiadami innych gatunków.

Oczywiście byłem z wizytą u brzóz rosnących na zboczu Maślaka. To stare znajome odwiedzane od dziesięciu lat. Parę dni temu mówiłem o nich koledze, z którym byłem przy nich pewnego mglistego dnia zimy na początku minionej dekady. Oto jego zdjęcie, a widoczna na nim sierota z obwisłym workiem na plecach, gapiąca się na drzewa, to ja.



Kilka kamieni budujących wygodny fotel pod brzozą na wzgórku pęczniejącym z Ogiera czekało na mnie. Kilka już razy siadałem tam i patrzyłem w dół, na Dolinę Trzmielową, ale i wspominałem moich Jasiów, wszak to jedno z ich miejsc w Górach Kaczawskich. Cisza nad nimi panuje, a ja nie rozgarniam jej pozwalając Jasiom usnąć w zapomnieniu. We mnie będą stale, jak wszystkie postaci przeze mnie stworzone, bo nie umiera nadzieja udzielenia mi przez nie cząstki ich umiejętności kochania.

Chmur było dzisiaj dużo na niebie, słońce tylko widywałem. Zatrzymywałem się wtedy przy małych bukach lub czereśniach, drzewach przebarwiających się z ostentacją, jak napisał Stasiuk, i patrzyłem. Czasami wystarczyło stanąć nieco inaczej, by dostrzec odmienną barwy lub dobyć z nich czysty blask słońca. Nawet rosnące przy folwarku stare wiązy pokazały mi dzisiaj rzadko u nich widywane kolory jesieni.

Do niewielkiej czereśni świecącej jaskrawą czerwienią liści zaszedłem na dno doliny. Stojąc w jej pobliżu miałem widok z wyraźnie zaznaczonymi planami o odmiennej kolorystyce: bliskie intensywne czerwienie i żółcie liści, kilometr dalej zieleń łąk na Wysoczce, a wyżej i dużo dalej granatowa ściana Karkonoszy, w górnych partiach poznaczona białymi łachami śniegu. Od ciepłych słonecznych barw, po szare niebieskości górskiej zimy. 

Późnym popołudniem słońce wisiało gdzieś nad Szklarską Porębą, świecąc przez chmury smugami jasności na Karkonosze. W mgiełce przedwieczornej wyglądały niczym świecące ramiona naszej gwiazdy obejmującej Ziemię. Żeby aparat tak widział te gry kolorów i światła, jak ja je widzę!






Program do rejestracji trasy nareszcie zaczął działać. Przyczyną kłopotów było moje mniemanie włączenia rejestracji, skoro kliknąłem w przycisk (w programie nazywany wtyczką) „nagrywanie podróży”. O, nie! Jeszcze trzeba nacisnąć przycisk „rejestruj”. Bez niego polecenie nagrywania się nie liczy. Znalazłem go przypadkowo, ponieważ pojawia się w pewien czas po wciśnięciu „wtyczki”. Więc najpierw wtyczka „nagrywanie”, później przycisk „rejestrowanie”, inaczej nici! Ten program najpierw trzeba uzbroić, a później odpalić, całkiem jak bombę. Może w tej dwustopniowości włączenia jest jakiś sens, ale ja go nie dostrzegam. Możliwe, że sens istnieje tylko dla programisty, albo proces uruchomienia jest po prostu dziełem przypadku, z którym później użytkownik musi się zmagać. Od jutra będę mógł podawać dystans moich dróg, natomiast otworzenie w komputerze pliku z trasą będzie długim procesem zmagań z kolejnymi wtyczkami i innymi gniazdkami.

* * *

Spójrzcie jeszcze na to zdjęcie. Wyraźnie na nim widać, jak niewiele mniejsza jest Wysoczka, kaczawska górka, od Śnieżki.


 Trasa:

Z Komarna na zbocze Barańca przed wschodem słońca. Później włóczenie się po Maślaku, Trzmielowej Dolinie, Wysoczce, Ogierze i okolicy.


























niedziela, 24 października 2021

Roztoczańskie wzgórza

 171021

Podszedłem do ściany lasu skuszony widokiem buków bez gęstwiny pokrzyw u stóp, i zajrzałem między drzewa. Ziemia jakby uciekła mi spod stóp, a zobaczyłem ją dopiero dziesięć metrów niżej, na dnie parowu. Czyste, szeleszczące liśćmi, kolorowe, na uboczu, ciche miejsce. Wiele innych, tak charakterystycznych dla Roztocza lasków porastających parowy (debrze, używając lokalnej nazwy) jest zaśmieconych, a nierzadko i gęsto zarośniętych; tutaj dość równa droga na dnie zaprasza do zejścia i jej poznania. Kto tamtędy jeździ i gdzie?

 

Dzień był bez promyka słońca, a to znaczy, że Aura nie zapoznała się z prognozami synoptyków obiecujących słoneczny dzień. Gdyby nie zegarek, nie byłoby sposobu oceny pory dnia. Zabrakło słońca do rozpalenia jesiennych kolorów, a ja, nieco zaskoczony, poczułem się tak, jakbym był na swoich kaczawskich ścieżkach, tak często oglądanych przecież pod chmurnym niebem.

Jeśli na polach są długie, a przy tym wąskie i kręte jęzory lasu, możemy być pewni istnienia tam parowów, czasami całych ich rozgałęzionych systemów. Na zdjęciu widać ich charakterystyczny kształt. Nie są rozległe, proszę spojrzeć w prawy dolny róg, jest tam znacznik stu metrów. W górnej części zdjęcia widać inną cechę roztoczańskich pól: znikające polne drogi. Dzisiaj szedłem tamtędy, i było dokładnie tak, jak widać na zdjęciu: na brzegu jednego z ostatnich pól przed lasem droga po prostu znikła. Obyło się bez przedzierania przez chaszcze, buczyna była widna, łatwa do przejścia, chociaż rośnie na sporym i stromym zboczu; po drugiej stronie lasu znalazłem początek drugiej drogi. Idąc tamtędy można odnieść wrażenie wędrowania sudeckim pogórzem. W związku ze zdjęciem Googli dodam jeszcze, że kapliczki zaznaczonej na mapie nie ma, jest tam jedynie niewielki żelazny krzyż. 

 W pobliżu stoi na wzgórzu wielki maszt anten GSM. Widać go z wielu miejsc wokół wioski, a że byłem w pobliżu, poszedłem zobaczyć go z bliska. Ogrodzenie z siatki i drutu kolczastego kontrastuje ze stalową konstrukcją zwieńczoną wieloma antenami. Takie maszty są od ćwierćwiecza częstym (i nie najładniejszym) elementem krajobrazu całego kraju, bo przecież gdziekolwiek jesteśmy, chcemy mieć zasięg, być online. Telefon komórkowy jest w istocie malutkim radiotelefonem, miniaturową radiostacją. Z powodu bezpieczeństwa i oszczędności miejsca oraz prądu, zasięg nadajników pracujących w telefonach wynosi ledwie kilka kilometrów, w mieście jeszcze mniej, stąd konieczność postawienia tysięcy takich masztów z antenami nadawczo-odbiorczymi.

Większość mojego życia przypadła na czas przed rozpowszechnieniem takich telefonów, dlatego do dzisiaj, chociaż już rzadko, zdarza mi się odczuwać zdumienie, gdy jestem gdzieś w lesie i słyszę telefon, albo, tak jak było dzisiaj, gdy usiądę w ładnym i odludnym miejscu by zadzwonić do kolegi, a przy tym nawet nie muszę wiedzieć, gdzie on aktualnie jest.

Z drogi za lasem widoków nie miałem, skręciłem więc na pole, w stronę szczytu wzniesienia, a gdy otworzył się daleki widok, usiadłem na wysokiej miedzy przy tarninie – cichy zakątek z rozległym widokiem, daleko od drogi. Lubię takie miejsca. Tylko ja i dal. Kiedyś była tutaj droga, jeszcze widać było jej ślady, ale w posiadanie wzięły ją, nieużywaną, krzewy tarniny. Obok trzmielina dokładała swoje czerwienie do jesiennej feerii barw. Pola opadały po stoku, w dolinie widziałem brązowe, czerwone i żółte korony drzew, za nimi pola znowu wznosiły się nierównym, falistym rytmem ku szczytowi wzgórza widocznemu na tle nieba. Było niezalesione i wydawało się najwyższe w okolicy. Nagle zachciało mi się pójść tam i ze szczytu zobaczyć miejsce, na którym siedzę. Ale czy trafię? Wydawało mi się, że gdzieś w pobliżu powinna biec droga, którą szedłem. Zapamiętywałem topografię okolicy: na szczycie wzgórza ciemniała niewielka plama krzewów, a w pobliżu widziałem niewyraźną kreseczkę słupa energetycznego. Trafię – upewniałem się w postanowieniu. A jeśli nie, to… to nic. Wszak dla szwendania się po polach przyjechałem tutaj.

Nie było trudno odnaleźć wzniesienie. Niewyraźna czuprynka okazała się krzewem tarniny, pod którym znalazłem słupek pomiarowy z datą 1861r. Dziadek mojego dziadka był wtedy dzieckiem...

Siedząc przy słupku jadłem ostatnią kanapkę i patrzyłem na odległe pole z nieużywaną drogą, gdzie byłem dwie godziny wcześniej.

Rzadko wchodzę na szczyty wzgórz zaznaczone na mapach, bo albo są zalesione, albo ledwie zarysowane i mało widoczne; bywa też, że z bliska inne wzgórze wydaje się dominujące. Tak było i dzisiaj: wyróżniającym się miejscem było bezimienne wzgórze ze słupkiem, ale na mapie nic nie ma w tym miejscu. Natomiast bardziej na prawo widziałem, wydaje mi się, zalesioną Wielką Zdebrz.

Obiecałem sobie poznać nazwę „mojego” wzgórza, ale na papierowych mapach nie ma tej części Roztocza, a na internetowych nie jest zaznaczone. Dziwne: na mapach nie ma najbardziej widokowej i urozmaiconej części Roztocza!

Nie wiem, co znaczy słowo „zdebrz”. Nie znajduję informacji w internecie, chociaż samo słowo jest często używane. W słowniku piszą o podobnym słowie, mianowicie o „debrzy” – to sucha dolina o wąskim dnie i stromych zboczach, czyli formacja podobna do jarów czy parowów. Czy „zdebrz” i „debrza” znaczą to samo? Z napisu na mapie wynika, że „zdebrz” jest rodzajem żeńskim, co byłoby dziwne, ale może to jeden z licznych tam błędów. Gdyby ktoś znalazł informacje etymologiczne o tym słowie, proszę o komentarz.

Jeszcze słowo o języku. Kiedyś czytałem opinię językoznawcy o pisowni słowa „internet”. Pierwotnie była to nazwa konkretnej sieci, więc pisana wielką literą, i ów znawca był za dalszym stosowaniem takiej pisowni. Ostatnio jednak jakby przeważało zdanie o pisaniu małą literą, ponieważ obecnie słowo oznacza sieć ogólnie, więc zatraciło wcześniejszą funkcję nazwy własnej.

Obrazki ze szlaku.

Widziałem małą i starą kapliczkę ukrytą wśród liści bzu i róży. Ujęła mnie swoją biedą i zaniedbaniem.

 Jakże odmienny był zachód słońca od zeszłotygodniowego! Przez minutę widziałem rąbek słońca między chmurami, a był tak daleki, tak stłumiony sinościami nieba, że kolorów bardziej się domyśliłem niż je zobaczyłem.

Tego dnia nie wiedziałem, że w nadchodzącym tygodniu nie będę mógł przyjechać, a że w następnym wyjadę, wędrówka była pożegnaniem Roztocza na pół roku.

Trasa: pola i drogi na północ od Gródek.