060921
Z zimnych szarości i niebieskości rozmytych mgiełką przedświtu, wyłaniały się korony drzew, a za nimi, w nieokreślonej i niewyraźnej dali, widać było kolory Jutrzenki.
Dobrze, że założyłem drugi sweter, okazał się być bardzo potrzebny wczesnym rankiem, kiedy było ledwie trzy stopnie powyżej zera; szkoda, że nie pomyślałem o rękawicach. Przez pierwszą godzinę szedłem z rękami w kieszeniach kurtki, kije trzymając pod pachą. Trawy były siwe od rosy, wschód słońca delikatnie stonowany lekkimi mgiełkami, ale później, aż do zachodu, niebo było czystym błękitem.
Dzisiejszy wyjazd jest jubileuszowym, bo dwudziestym wyjazdem na Roztocze; był też powrotem.
Chciałem ponownie zobaczyć pewną gruszę widzianą w maju, w czasie jej kwitnienia. Pamiętałem ją dobrze, wiedziałem o ładnych wzgórzach w pobliżu, ale nie pamiętałem, gdzie je widziałem. Dopiero obejrzenie zdjęć przywróciło pamięć: jadę w okolicę Góry Brzezińskiej, wzgórza wznoszącego się między Góreckiem Kościelnym a Brzezinami.
Niemal cały dzień kręciłem się po niewielkim obszarze kilku kilometrów, przypominając sobie drogi i widoki, poznając nowe, a na koniec dnia stwierdziłem, że za miesiąc powinienem wrócić i zobaczyć swojskie już miejsca w pięknych kolorach jesieni. Gruszę, najważniejszą sprawczynię mojego powrotu, odwiedziłem rano i popołudniu. Stoi tam sama, bidulka, i gubi swoje niedojrzałe, zielone owoce. Chyba nie jest jej tam dobrze.
* * *
Dzisiaj mijając wioskę Gródki, w której już kilka razy zostawiałem samochód, miałem przed sobą jeszcze 50 kilometrów drogi, a za moim dzisiejszym celem jazdy jest kolejne 50 kilometrów Roztocza. Ile dni trzeba wędrować, by je poznać?...
Jadąc tamtędy na południe, mija się Tereszpol, długą wioskę nanizaną na nitkę szosy. Dzieli się na trzy osiedla czy dzielnice: Zaorenda, Zygmunty i Kukiełki. Ciekawe nazwy; ich brzmienie może wprowadzić w dobry nastrój.
Właśnie, nastrój! Idąc rżyskiem zobaczyłem ładniutkie pomarańczowe kwiatki, w domu rozpoznane jako kurzyślady polne. Ta nazwa ma cechę wspólną z nazwą wioski Tereszpol Kukiełki: może rozbawić.
Jeśli już piszę o roślinach, nie mogę nie wspomnieć o iglicach, roślinach, do których odczuwam sentyment. Widziałem też całe pole gęsto porośnięte dziwną rośliną, chyba nie widzianą do tej pory. Po powrocie do domu zdjęcia wysłałem na pewną stronę internetową, a jej program rozpoznał roślinę: to konyza kanadyjska. Nie wiedziałem, czy pole jest plantacją, czy efektem niehamowanego rozprzestrzeniania się przywleczonej tutaj rośliny? Szukając odpowiedzi dowiedziałem się, że ta roślina ma drugą nazwę, przymiotno kanadyjskie, i jest szybko rozprzestrzeniającym się chwastem. Cóż, gdy sprowadza się roślinę z drugiego końca świata, może się nie przyjąć, albo odwrotnie: nie znajdując naturalnych wrogów czy konkurentów, będzie rozprzestrzeniać się na potęgę. Wszak i z nawłocią jest podobnie, a i przymiotno białe widzę wszędzie w wielkich ilościach, a jak czytam, te trzy rośliny trafiły do nas z Ameryki Północnej.
Gdzieś na miedzy zobaczyłem dojrzałe już śliwki, nasze swojskie śliwki, nie przywleczone z innego kontynentu. Wypełniłem nimi kieszeń i jadłem w drodze. Nota bene, ilekroć piszę słowo „miedza”, program do pisania samoczynnie poprawia mnie, zmieniając literę „e” na „ę”, a ja nie wiem, jak go przekonać do swojej wersji. W efekcie czasami macham ręką, zrezygnowany, czasami odpuszcza sobie program i łaskawie zezwala mi miedzę nazwać miedzą, a nie międzą.
Wyglądający
jak zadbany trawnik, zielony pas drogi polnej wbiegał po zboczu
pagórka między sosny niewielkiego lasku. Na między, tuż przed
pierwszymi drzewami, stała samotna, niewielka czereśnia, a przy
niej czerwienił się długi pas pola z gryką. Zielona droga,
bursztynowe konary sosen, liście czereśni – wszystko, na co
patrzyłem, lśniło w promieniach wrześniowego słońca. Zwracał
uwagę rzadko widywany kontrast barw: nadal soczysta zieleń traw i
liści, daleka od jesiennych zmian, lekko buraczkowy odcień
czerwieni pola i jasny, czysty, błękit nieba.
Stojąc pod czereśnią zdjąłem plecak; przecież nie pójdę zaraz dalej, skoro tak ładnie tutaj. Kładąc plecak na trawie, zobaczyłem trzy maślaki, a rozejrzawszy się, dostrzegłem kilka kolejnych. Przerwa w wędrówce zapowiadała się dłuższa.
Siedziałem pod czereśnią i patrzyłem, starając się zapamiętać każdy szczegół tego letniego obrazu. Po przerwie wszedłem między drzewa w poszukiwaniu grzybów. Lasek jest widny, jasny, z poduchami zielonych mchów, w których ukrywały się prawdziwki na długich nogach. Znalazłem ich około dwudziestu, ale największy okaz musiałem wyrzucić odczuwając ból w okolicy serca, bo robaki znalazły go wcześniej. Większość maślaków też musiałem z tego powodu zostawić w lesie.
W którąkolwiek stronę poszedłem, po stu metrach dochodziłem do skraju lasu i widziałem jasną rozległość pól, a wiadomo, że taka granica, nagła zmiana perspektywy, ma urok szczególny.
Późnym
popołudniem szedłem wzdłuż przydrożnej brzeziny. Słońce
prześwietlało liście drzew i delikatną mgiełkę przedwieczorną,
malując impresjonistyczny obraz.
Na nielicznych tutaj łąkach rozglądałem się za kaniami, ale nie zobaczyłem ani jednej. Gdzieś przeczytałem przepis na kanie, w którym zamiast jajka używa się mąki z ciecierzycy; taka panierka ma być smaczna i chrupka. Smak i mąkę już mam, brakuje mi tylko grzybów.
W lesie na zboczu Góry Brzezińskiej znalazłem stary kamieniołom. Przez chwilę wydawało mi się, że jestem na Pogórzu Kaczawskim.
Alei
dębowej, która według Google ma być we wsi, nie znalazłem;
wydaje mi się, że jej po prostu nie ma, ale na cmentarzu i w jego
pobliżu rośnie wiele dużych i ładnych drzew, głównie lip. Ponad
grobami, a na tym cmentarzu niemało jest nagrobków liczących ponad
sto lat, rosną obok siebie dwa okazałe drzewa: brzoza płacząca i
dąb. Ich wielkość wizualnie potęgowana jest pochyłością
zbocza. Patrząc na te drzewa oświetlone niskim, ale silnym jeszcze
słońcem, pomyślałem, że ich widok, tak ładny ciepłem i
kolorami, wystarczy za całą aleję.
Na zakończenie parę słów o polszczyźnie:
Kilka dni temu jechałem nowoczesną windą wyposażoną w gadający i reagujący na dotyk panel. Po dojechaniu na parter dowiedziałem się, że jestem na „piętrze zero”. Przecież nie ma żadnych kłopotów – pomyślałem – by wgrać w pamięć urządzenia słowo „parter”, dlaczego więc tworzy się takie kulfoniaste zestawienia słów? Na każdym kroku spotykam się z językowym niechlujstwem, a kiedy powiem komuś o tym, z reguły widzę wzruszenie ramion: a czym ty się przejmujesz!?
Przejmuję się naszym ojczystym językiem.
Trasa:
Początek w Górecku Kościelnym. Wędrówka między Tarnowolą a Brzezinami, szczególnie po Górze Brzezińskiej i okolicy.
U nas, aby zjechać windą na parter, należy wcisnąć 0 (zero). Dobrze, że winda nie powiedziała, że to Ty jesteś zero.
OdpowiedzUsuńRosjanie nie mają takich kłopotów, u nich nie istnieje parter. U nich są piętra.
Wtedy windę kopnąłbym z żopę, dostałaby odpowiedź po rosyjsku.
UsuńChociaż co ona winna? Trzeba by poszukać programistę. On też ma żopę.
A gdzie winda ma żopu?
UsuńJeśli tak głupio gada, jak ta którą jechałem, to ma tam, gdzie ma projektant.
UsuńKrzysiek, wiesz dlaczego kurzyślad ma taką nazwę?
OdpowiedzUsuńUkład nerwów na listkach przypomina kurzą łapkę.
Naprawdę? Są małe, nie widziałem. Ale nic to, spróbuję zobaczyć przy najbliższej okazji.
UsuńLekko buraczkowy odcień czerwieni - to dojrzewająca gryka.
OdpowiedzUsuńTak, gryka. Wczoraj widziałem kilka kombajnów na polach, trwają grykowe żniwa
UsuńŚwietne miejsca, jesienne klimaty tuż za progiem. Spodobała mi się ta droga na 22 zdjęciu. Samotna grusza jak samotny człowiek gdzieś na rozstajach. Przyjemnie tak chociaż wirtualnie wędrować. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJeśli spojrzy się na prawo od miejsca, z którego robiłem zdjęcie, zobaczy się oddalone o kilkaset metrów mokradło, przez które szedłem wiosną. Zapamiętałem tę ładną drogę, ale sił i czasu wtedy brakowało, by przejść nią. Tego dnia wróciłem tam. Specjalnie zrobiłem wypad, co widać na mapie trasy, żeby poznać tę drogę.
UsuńCzasami idę do takiego samotnego drzewa, żeby zobaczyć je z bliska i poznać jakiego jest gatunku. A później bywa, że zapomnę :-(
Dwudziesty wyjazd na Roztocze, nie próżnujesz:-) ależ piękne borowiki, zdrowe chociaż były? bez mieszkańców? i ja czekam na pogórzańskie kanie, choć będą panierowane w zwykłej bułce, coś nie chce mi się wierzyć, że mąka z ciecierzycy da jakieś szalone efekty smakowe; gdyby kanie dopisały, zrobię też panierowane w zalewie octowej, posmakowały mi.
OdpowiedzUsuńDzisiaj byłem po raz dwudziesty czwarty :-)
UsuńKilka dni temu przywiozłem z Roztocza chyba 10 kań, ale co to jest na trzy osoby? Tyle co nic, chyba przyznasz. Smażyłem w mące z ciecierzycy i… miałaś rację. Moja żona też stwierdziła, że nie ma czym się zachwycać. Po pierwszych próbach w samej mące, rozbiłem jajka i było tradycyjnie, w jajku.
A dzisiaj przywiozłem z dziesięć różnych grzybów, w tym ledwie dwie kanie. Wspominam jesień sprzed dwóch lat, gdy w moich górach zbierałem calutką torbę, i nie chce mi się w to wierzyć. Może tamte kanie mi się śniły?…
Borowiki były zdrowe, z wyjątkiem największego. Kapelusz miał jak dwie dłonie, ale, niestety, miał też licznych lokatorów :-(