Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 23 kwietnia 2016

O drogach nie tylko kaczawskich

190416
Codziennie, zwłaszcza w dni wiosny i lata, pojawiają się we mnie obrazy drogi, którą idę. Pracuję, czytam lub piszę, zamieram zasłuchany w swoje myśli lub tulony jestem snem, bywa, że nagle widzę obraz jednej z tych, których dziesiątki przechowuje moja pamięć. Na ogół wizja trwa tylko chwilę, jest jakby krótkim smsem: „Widzisz mnie? Jestem.” - i zaraz znika. Jednak obraz bywa też intensywniejszy i dłużej trwający, budzący trudne do opanowania pragnienie rzucenia wszystkich moich obowiązków, więzów mnie krępujących, i pójścia drogą gdziekolwiek, byle daleko.
Drogę widzę wtedy inaczej: jej meandry stają się uśmiechem, zniknięcie na zakręcie pod lasem zalotnym spojrzeniem przez ramię, dotknięcie nieba na horyzoncie obietnicami kochanki.
-Chodź, zaprowadzę cię za horyzont. Sprawię, że nigdy nie będziesz miał mnie dość. Dam ci jednoczesne spełnienie i wieczne spełnienia pragnienie. U celu będziesz i na początku swojej drogi. – szepcze droga. Nie, oczywiście, że nie szepcze, ale… słyszę ją. Ona woła mnie.
Łzy stają mi w oczach, bo wiem, że nie wyciągnę do niej dłoni, nie mogę mając swoje obowiązki.
Pozostają mi krótkie, bo jednodniowe, jesienne i zimowe rendez-vous, dni nierzadko kradzione mojej rodzinie, oraz niepewne plany na przyszłość. Pozostaje też tęsknota. Właściwie powinienem się nią cieszyć, wszak zwykłem mówić, iż jest uczuciem arcyludzkim. Bywa, że gdy dopiecze mi pragnienie wędrówki, otwieram folder ze zdjęciami dróg. Z każdej wędrówki przywożę zdjęcia, mam ich setki. Ulubione mają swoje kopie na pulpicie. Oglądając je, czasami nie patrzę na opis, starając się po szczegółach otoczenia powiedzieć sobie, gdzie było zrobione.
Marzy mi się iść drogą cały dzień, przespać się gdzieś i iść dalej. Nie wracać do cywilizacji, a być w drodze. Skłonny byłem mieć te moje pragnienie za przejaw ucieczki od codzienności, w jakiejś mierze zapewne nią jest, ale C. Sagan w swojej „Błękitnej kropce” poddał mi pod rozwagę inne wyjaśnienie.

„Przez 99,9% czasu, jaki upłynął od pojawienia się pierwszych ludzi, byliśmy myśliwymi i zbieraczami, przemierzaliśmy sawanny i stepy. (…) Pomimo wszystkich korzyści materialnych, jakie dał nam osiadły tryb życia, tkwi w nas pewien niepokój, poczucie niespełnienia. Choć od czterystu pokoleń żyjemy w wioskach i miastach, nie zapomnieliśmy wszystkiego. Nieustannie pociąga nas droga, niczym zapomniana piosenka dzieciństwa. Odległe miejsca zawsze są dla nas czymś romantycznym. Przypuszczam, że poczucie to nieprzypadkowo utrwaliło się w procesie ewolucji: było niezbędne dla przetrwania gatunku. (…) Twoje życie, życie Twoich pobratymców czy wręcz życie Twojego gatunku, drogi Czytelniku, może zależeć właśnie od tych, których dręczy niepokój, wewnętrzny zew, często niezrozumiały i trudny do wyartykułowania, tęsknota ku nieznanym lądom i nowym światom.”

Wydaje się to prawdopodobne; dość prosty jest sposób działania tutaj procesu ewolucyjnego doboru, jednak akurat takiego wyjaśnienia nie brałem pod uwagę. Mimo iż bez trudności rozumiem i przyjmuję genetyczne uwarunkowania wielu naszych cech, tutaj czuję niezgodę, bo wydaje mi się, że zapisanie w genach mojej potrzeby drogi ograbia mnie z części mojej duchowości. Dokładnie to samo czuję na myśl o genetycznych (i prokreacyjnych) źródłach miłości. Chciałbym, aby to wzniosłe uczucie i moje pragnienie drogi były tylko moimi, nie danymi mi z żaden sposób, nie narzuconymi mi przez geny otrzymane od przodków. Żebym ja i tylko ja był ich twórcą.
Dziecinny protest, wiem, ale teraz nie mam ochoty na zgłębianie zasięgu wolności mojego ducha. Teraz jest tylko droga.

Biegnie skrajem lasu i rozległych pól na zboczach Babińca, idę nią rozglądając się: niebieski odcień zieleni pól pozwala domyślać się rzepaku, więc powinny być tutaj, były nie raz, ale akurat dzisiaj pusto jest na polu. Podnoszę wzrok i widzę stado krów na wysokiej łące pod szczytem Ptasiej, a za mną ścięty stożek Stromca stoi na tle niebieskiej ściany Karkonoszy. Wspominam chwilę ciepłego, słonecznego dnia sprzed kilku laty, gdy po przecięciu Kop, między ostatnimi drzewami lasu, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tę górę. Niewiele dalej ze skalnej ściany tryska źródło, jego zimną wodą myłem twarz i gasiłem pragnienie, a odczuwane wtedy orzeźwienie i widok góry połączyły się w mojej pamięci tak, że teraz jedno wspomnienie budzi drugie…
Zamyślony, nie od razu poczułem dotyk na dłoni; obejrzałem się i zobaczyłem ją. Stała za mną i patrzyła tymi swoimi dużymi oczami; przysiągłbym, że widzę jej uśmiech. Czy to ta, która rok temu jako pierwsza podeszła do mnie? Kształt białej plamy na jej szyi wydawał mi się taki sam, ale pewności nie miałem.
-Już myślałem, że nie spotkam was. Sama jesteś?
Wyciągnąłem rękę do niej, a ona potrząsnęła głową odsuwając się nieco, jednak po chwili znowu sięgnęła do mojej dłoni.
-Mam się nie spoufalać, ale poczęstunek przyjmiesz? Dobrze, chodź.
Zdjąłem ciężki plecak i usiadłem na miedzy. Nachylony nad nim nie zauważyłem pojawienia się następnych saren: stały półkolem przede mną wpatrzone w dwie reklamówki wyciągnięte z plecaka. W jednej miałem marchew, w drugiej jabłka.
-Jeśli ty jesteś tamtą sarną, wybierzesz jabłko. – wyciągnąłem dłonie do tej pierwszej, a ona bez namysłu chwyciła jabłko.
-Więc to ty. Najodważniejsza i pierwsza. To twoje kumpelki?
Wyłożyłem jedzenie na trawę miedzy, a one sięgały po swoje przysmaki i chrupały. Patrzyłem na nie wspominając zdarzenie z poprzedniego roku. To było niedaleko stąd, po drugiej stronie szczytu Babińca. Zima była ciężka, na polach leżała gruba warstwa twardego śniegu. Zobaczywszy mnie, stado saren zaczęło uciekać, ale po kilku susach jedna z nich zatrzymała się. Szedłem w jej stronę, spojrzała za swoimi towarzyszkami, odwróciła głowę w moją stronę i… stała dalej. Zdjąłem plecak i wyciągnąłem z niego jabłko i kromkę chleba z kanapki; nic więcej nie miałem. Trzymając jedzenie przed sobą szedłem dalej. Gdy byłem kilka kroków od sarny, ta sprężyła się, jakby chciała uciekać. Położyłem jedzenie na śniegu i cofnąłem się. Chwilę patrzyła na nie nim podeszła i sięgnęła po jabłko. Mówiłem coś do niej, wyciągnąłem dłoń i ruszyłem ku niej, ale ona potrząsnęła głową i spokojnie, bez paniki, pobiegła. Tamtej zimy spotkałem ją jeszcze dwukrotnie, odpowiednio już przygotowany. To ta z plamą na szyi.
-Daj się dotknąć. Przecież nie boisz się mnie, prawda?
Położyłem dłoń na jej głowie, a ona odchyliła się, musnęła wargami moje palce i odskoczyła dwa kroki. -Idziesz już? No tak, wszystko zjedzone, to idziesz. Idź i uważaj na siebie.
Pobiegły. Sto metrów dalej zatrzymały się i patrzyły na mnie, a w chwilę później znikły między drzewami lasu.
Nieco dalej droga też się chowała wśród drzew, ale wiedziałem, że za tym niewielkim zagajnikiem znowu wybiega łagodnymi meandrami na otwarte przestrzenie. Poszedłem tam w nadziei usłyszenia jej radosnego śmiechu.

Błotnista lub piaszczysta, niknąca we mgle lub na odległym horyzoncie, przecinająca rozległy przestwór pól lub szukająca dla siebie miejsca między drzewami lasu, prosto zmierzająca do sobie tylko znanego celu lub niezdecydowanie meandrująca, rozpalona letnim słońcem lub skuta zimowym mrozem, pod słońcem lub pod zwałami sinych chmur, wśród polnych kwiatów lub burych resztek zeszłorocznego kwitnienia – zawsze ma to „coś”, czym przyciąga mnie do siebie.









































































sobota, 16 kwietnia 2016

O wiośnie, literaturze i o górach


080416

Minęła godzina 21, odgłosy lunaparku ucichły, światła zgasły. Dzisiaj już na pewno nie będę wołany do pracy, mogę więc spokojnie kontynuować swój wieczór. Jeden z tych lubianych, gdy mogąc nazajutrz wstać później, siedzieć będę jeszcze długo po przepołowieniu nocy.

Ustawiłem książki na półkach, uśmiechając się na wspomnienie ich wybierania z biblioteczki w zimowym pokoju: wracałem do nich parokrotnie, za każdym razem dorzucając kolejne. O niektórych wiedziałem, że nie przeczytam, ale może chociaż zajrzę, przekartkuję. Po prostu chciałem mieć je ze sobą.  Przy rannej kawie otworzyłem jedną. Nie, sama się otworzyła na stronie z zakładką włożoną tam przeze mnie dawno temu.:



„Do drugiej zasię urny z dłonią wyciągniętą

Podchodziła Nadzieja – lecz dłoń była pusta…”



Kiedyś te słowa wywarły na mnie ogromne wrażenie. Te, i wiele innych ze wspaniałej poezji Ajschylosa.



„Jakże mam cię, gdy już serce więcej

nie boli, nazwać, panie? Maszt jesteś, nadzieja

okrętu!  Słup, co wspiera strop domu! Rodziców

radość, syn pierworodny! Ziemia zrozpaczonym

jawiąca się żeglarzom! Pogoda wiosenna

po długiej słocie zimy! Źródło wśród skwaru!”



Ateńczyk pisze o długiej słocie zimowej! Ech, gdyby on tutaj zawitał! Gdyby zawitał, zabrałbym go w Góry Kaczawskie i pokazał dziesiątki strumieni tych gór. Może nadałby im swoje nazwy? Może jedną chociaż tragedię umieściłby pod Lastkiem?

Cytat jest powitaniem. Pięknym powitaniem, nieprawdaż? Owszem, tyle że wypowiedziała je Klitajmestra do swojego męża, którego w godzinę później zaszlachtowała.



„Z dawnam już te zapasy obmyślała skrycie,

długom na nie czekała – i otom zwycięska!

Tu stoję, gdziem cios zadała! Spełnione dzieło.

A jakem go zgładziła, powiem i niczego

Nie zaprę się. Szeroki, długi płaszcz, zatratę

Pysznie tkaną, jak wielką sieć na jego ciało

Zarzucam, że ni uciec, ni odeprzeć ciosu

Nie zdoła. I uderzam go dwakroć. Dwa razy

Krzyknął – i legł bez siły. A gdy legł, uderzam

Trzeci raz – dar dziękczynny dla onego Zeusa

Podziemnego, co w zmarłych panuje krainie.

Padł i ducha przez usta szeroko otwarte

Wyrzygnął z krwi strumieniem. Bryznęła krew świeża

Z taką mocą, że czarnym zrosiła mnie deszczem.

A jam poczuła rozkosz, niby rola orna,

Gdy w niej ziarno kiełkuje, a z nieba Zeusowe

Leją się potoki…”



Wstrząsające swoją pychą wyznanie nienawiści i zbrodni, ale rozumiem ją i skłonny byłbym bronić jej. Wszak ten zarąbany, Agamemnon, mąż i jednocześnie głównodowodzący wojskami greckimi, skazał na śmierć ich córkę. Była niewinną owieczką, ale ojciec dał sobie wmówić, baran jeden, że tylko po przelaniu jej krwi odwrócą się wiatry. Bo przecież trzeba było płynąć pod Troję, żeby ratować honor jego brata, któremu żona przyprawiła rogi! Ech, te chłopy!

Dopisek z soboty, 16 kwietnia.

Znowu pada, jutro też ma być deszczowo; nie mam ochoty chodzić po górach w deszczu, marzy mi się zobaczyć je nie tylko w wiosennej szacie, ale i w słońcu. Po pracy pojechałem na zakupy, zaparkowałem pod biedronką i poszedłem na spacer. W deszczu, ale zaczynam obawiać się, że nim padać przestanie, skończy się kwitnienie. Znalazłem ścieżkę wiodącą tyłem przydomowych ogródków, szedłem nią gapiąc się na kwiaty; nagle myśl, widokami wiosny uwolniona od przyziemnych zmartwień, wydobyła z pamięci słowa Gilgamesza i znajdując swoiste podobieństwo, skojarzyła je z wyznaniem Klitajmestry. Postanowiłem znaleźć te słowa, także moją odpowiedź. W kampingu, po rozpakowaniu zakupów, usiadłem przy laptoku i zadałem mu pytanie o Gilgamesza. Wyświetlił mi około 50 plików, w których napisałem to imię. Aż tyle? – byłem zdziwiony. Cóż, ten utwór, chyba najstarszy poemat świata, towarzyszy mi od wielu lat. Oddaję głos bohaterowi tego dzieła, a słowa kieruje on do bogini Isztar.

„Gdybym cię za żonę wziął, czym ci odpłacę? Czy dam ci suknie?   Czy olej dla ciała? Czy miałbym chlebem cię sycić i karmić? Napitkiem napoić godnym władczyni?

Lepiej swe lica pięknie umaluj i na rojnych ulicach przebywaj, ciało swe w powabne suknie odziewaj, niechaj cię tam weźmie, ktokolwiek zechce!

Tyś koszyk z żarem gasnący, gdy zimno, drzwi poślednie, nie chroniące od burz i wiatrów, zamek, co grzebie pod sobą walecznych, słoń, co czaprak swój zrzuca i depce, smoła, która ubrudzi niosącego, bukłak dziurawy, co moczy niosących, głaz wapienny, który ścianę kruszy ciężarem, taran, który wprowadzono w kraj nieprzyjaciół, sandał, który chodzącemu stopę obciera. Któremuż z kochanków swych byłaś wierna? Kto twój pasterz? Kto ci się podobał?”



Moja wersja:



Tyś koszyk z żarem grzejącym, gdy zimno,

Drzwi masywne, co chronią od burz i wiatrów,

Dom broniący murami mieszkańców,

Kamień węgielny, podstawa tego domu,

Bukłak z wodą dla spragnionych,

Sandał, ochrona stopy zmęczonej.



Tragedię Ajschylosa i historię sumerskiego Gilgamesza dzielą morza i wiele wieków, jednak po upływie tysiącleci ja, mieszkaniec odległych rejonów Europy, wspominam te dwa utwory i znajduję w nich urok. Miła chwila ponad wiekami z wielką literaturą; chwila o bezmiar odległa od codzienności.



090416

Od rana pada. Między karuzelami świecą kałużę, rozmoknięta glina przykleja się do butów. Wóz z kuchnią stoi na zaśmieconym placu: wokół leżą połamane betonowe płyty, rozbite telewizory i butelki, sterczą szare badyle zeszłorocznych roślin. Nieco z boku, tam, gdzie nie chodzą moi koledzy, rośnie brzoza. Wziąłem aparat i poszedłem popatrzeć na nią. Dotykałem jej i słuchałem, ale ona, zajęta kwitnieniem, nic mi nie powiedziała… A może to ja nie potrafiłem dostatecznie wyciszyć się dla usłyszenia jej cichego szeptu. Przeszkadzało mi otoczenie, widok wozów i karuzel, świadomość krótkości chwili przed pracą. 




Zrobiłem jej kilka zdjęć i poszedłem na śniadanie.

Zająłem się porządkami w swoim warsztacie, a że w południe nadal padało, zaproponowałem szefowi wyjazd do bazy i kończenie prac zimowych, skoro z powodu pogody w ten weekend dużego ruchu, a tym samym i pracy, nie będzie. Pojechaliśmy w trzech. W ten sposób niespodziewanie, jeszcze przed zmierzchem, umyty, ogolony i przebrany, wyjechałem swoją vectrą do miasta na zakupy - wszak kuchnia została wśród śmieci. Gdy zaparkowałem na brzegu parku i wysiadłem, poczułem zapach wiosny. Pierwszymi jego nutami były wilgoć i chłód, ale głębiej tkwiły w nim liczne, miłe, chociaż trudne do rozróżnienia nuty. W tej jednej krótkiej chwili zachłyśnięcia się tym zapachem pojawił się we mnie obraz wilgotnych, rozchylonych ust kobiecych.

Dopiero później dostrzegłem związek.

Rozglądałem się: brzozy otulone zieloną mgiełką, zieleniejące się modrzewie i wierzby, kwitnące forsycje i mirabelki, jakieś małe zielone listeczki wystające spomiędzy zeszłorocznych traw, żonkile narcystycznie zapatrzone w siebie na trawie między jezdniami, pierwsze, nieśmiałe jeszcze, żółte główki mniszka szukające swoich pobratymców, kwitnące śliwy wiśniowe wokół ronda dwa razy objechanego z ich powodu. Wiosna. Wspomniałem góry; gdyby nie ten deszcz, pojechałbym. Może za tydzień?

Na kolację smakowita odmiana po codziennej porcji wędlin w lunaparkowej kuchni: wypatrzony w sklepie wędzony ser z oliwkami i oliwą przyprawioną ziołami prowansalskimi. Komputer uruchamiał się, a ja rozkoszowałem się smakiem jedzenia tak odmiennego od codziennego.

Oglądałem cudne zdjęcia z filmiku, którego adres przysłał mi Janek. Na którejś wędrówce uświadomiłem sobie, że niezależnie, czy poznawanie naszej planety traktować będziemy jako powinność poznania dzieła bożego, więc jako czyn na poły religijny, czy jako czyn natury estetycznej, skutek będzie taki sam: nasze wzbogacenie duchowe – rezultat obcowania z pięknem.

Patrząc na sfotografowane cuda natury, pomyślałem o moich górach.: Kto je zna? Ilu ludzi podziwia? Komu przychodzą  na myśl, gdy mowa o polskich górach? Czy są obecne w takich zestawieniach, jak to oglądane? Poczułem żal i pragnienie bycia wśród kaczawskich wzgórz, żeby swoim przeżywaniem zapewniać je o podobaniu się.



Facebook sam, nie pytając się o moją zgodę, ponownie uruchomił wyłączone przeze mnie konto u nich i masowo przysyła niechciane listy. Ta ich namolność i nieliczenie się ani ze mną, ani z polskim prawem, odbieram jako kolejne potwierdzenie słuszności mojej decyzji wypisania się stamtąd. Zlikwidować konta się nie da, po prostu nie i już. Gdy próbowałem to zrobić, zasypali mnie (właściwie nie oni, tylko ich komputery) zdziwionymi pytaniami: u nas jest tak bardzo super, a ty nie chcesz?? Nie, nie chcę. Unikam nie tylko reklam, ale i niedbale napisanych lub nachalnych stron.

Wieczorem koncert B-dur Albinoniego na obój z opusu siódmego.



czwartek, 7 kwietnia 2016

Prace i dni


Tekst zawieruszony w przepastnych głębiach laptokowej pamięci, napisany wiosną 2013 roku.

Skoro uznaję, że za dużo widzę potrzeb na zewnątrz mnie, potrzeb materialnych, a za mało duchowych, wewnątrz mnie, i to mimo uznawania świata wewnętrznego za prawdziwszy i ważniejszy, to dlaczego trzymam się tej pracy? Pracy, która ograbia mnie z czasu?
Pracuję po 80, a bywa, że i ponad 90 godzin w tygodniu, z dala od swoich, w błocie w którym topię gumowce lub w smrodzie gryzącym gardło i wywołującym mdłości, w zimnie lub w upale – usmarkany lub spalony na brązowo, w potwornym hałasie; także w stresie, skoro nierzadko wykonuję czynności będące zaprzeczeniem nie tylko bezpieczeństwa, ale i logiki lub technicznej kultury, na dokładkę wśród ludzi, których wolałbym omijać szerokim łukiem.
Omijać chciałbym też karuzele. Niedawno kolega opowiadał mi, jak to po wygraniu w totka i rezygnacji z pracy, szerokim łukiem omijałby miasto przez które wypadłaby mu droga, gdyby dowiedział się o stojących tam karuzelach; rozumiałem go.
Więc po co to wszystko? Czy tylko ekonomiczny przymus trzyma mnie tutaj?
W dobrych dniach, dostrzegając przedziwny, bo przewrotny, urok tej pracy, włóczenia się po kraju i czegoś podobnego do twardej, męskiej przygody, swoistej szkoły przetrwania dla twardzieli (skoro determinacja lub znaczna wytrzymałość psychiczna wespół z niemałą kondycją fizyczną są tutaj niezbędne), ale i tych satysfakcjonujących chwil, gdy naprawiane bądź skonstruowane urządzenie działa, wtedy uważam, że nie tylko przymus ekonomiczny, jednak na ogół trzymają mnie tutaj tylko pieniądze i brak rozsądnego wyboru. Różnie odbieram ten przymus: czasami jako coś naturalnego, skoro chcę coś mieć, gdzieś pojechać, skoro będąc mężczyzną poczuwam się do obowiązku utrzymywania swojej rodziny; czasami jednak czuję się zniewolony tym światem, w którym za wszystko trzeba płacić, ale i swoimi potrzebami - wcale nie  niezbędnymi do życia, ale które chciałbym móc zaspokajać.
Internet bezprzewodowy, komputer, parę w miesiącu kilkusetkilometrowych podróży dla pochodzenia po górach, samochód, no bo jak bez tego wszystkiego żyć w XXI wieku?! A jeszcze specjalistyczne i drogie buty górskie, jeszcze plecak i GPS, jeszcze dysk zewnętrzny i telefon, biurko, koszta urlopu no i oczywiście wszelkie opłaty związane z mieszkaniem, a jeszcze to, jeszcze tamto. A sieć rośnie, grubieje i oplata coraz bardziej. Zrywam się, prężę ramiona i rwę więzy. Spada ich dwa lub trzy, reszta zostaje, a później cichaczem pojawiają się następne, więc znowu robię remanent: to i tamto niepotrzebne, z tego zrezygnuję, z tamtego też – daremny trud, bo wydając tak mało, nadal wydaję tyle, że tylko ta lepiej płatna praca jest w stanie zapewnić wystarczające środki finansowe. No i dalej zostaję w lunaparku…
Ostatnio coraz częściej mam świadomość tego przymusu zarabiania na rzeczy nie niezbędne, i ona, ta świadomość pomaga mi zmieniając przymus w świadomy wybór: skoro chcę i potrzebuję wyjazdów w góry – na przykład – a ostatnio kosztują mnie te wyjazdy ponad 10 procent moich dochodów, to tym samym powinienem akceptować tyleż procent moich godzin pracy ponad normę.
Akceptuję, a pomaga mi w tym częste ostatnio porównania do przeszłości.
Będąc młodym chłopcem, Bach kilka dni szedł do miasta w którym miał dać koncert sławny wirtuoz. To, co dla niego było wielką wyprawą pełną trudów i wyrzeczeń, teraz, dla nas, jest zwykłym wyjazdem w niedzielne popołudnie, ale trzeba za to płacić. Przez tysiąclecia naszej historii ludzie całymi dniami pracowali aby zaspokoić elementarne potrzeby konieczne do przeżycia, a my narzekamy pracując na nowszy samochód lub telewizornię o większej przekątnej.
Warto pamiętać o tych różnicach, gdy biadolimy nad trudnościami życia i brakiem pieniędzy, bo mimo bezlitosnej ekonomiki naszego technicznego świata opartego na własności i pieniądzu, nadal jest spora grupa wydatków z których można zrezygnować bez pogorszenia materialnej jakości życia, a te, z których nie potrafimy czy nie chcemy zrezygnować, na ogół daleko są od rzeczy naprawdę człowiekowi niezbędnych. Bywa, że jeśli nawet ta materialna strona zubożeje, to niewiele, natomiast duchowa zyska. Mało tego, można znaleźć przykłady jeszcze wyrazistsze, gdy pierwsza nic nie straci, druga tylko zyska.
Daleko nie szukając: rezygnacja z posiadania telewizora jest oszczędnością nie tylko finansów, ale i czasu w dużej ilości traconego na oglądanie paskudnej papki tam pokazywanej. Do dzisiaj pamiętam oglądaną kiedyś reklamę, a w niej idiotyczny spazm radości pani, której z opakowania margaryny wyskoczył gadający ludzik. Myślę sobie, że jeśli już ktoś bierze się za pisanie reklam, to powinien znać się na tym, a przynajmniej umieć odróżnić pomysły takie sobie od tych żenujących.
Odsuwam laptoka i słucham wieczornej ciszy w parku, słyszę ptaki i rzadko przejeżdżające samochody. Założyłem górskie buty – wiadomo, z tęsknoty. Po trzech tygodniach od ostatniej wyprawy, wobec czterech miesięcy dzielących mnie do najbliższego wyjazdu w góry, z ciekawością i z rozbawieniem obserwuję u siebie dziwną zmianę: otóż na myśl o jesieni i zimie nie odczuwam zwykłej u mnie niechęci, a nawet jakbym oczekiwał ich przyjścia.

Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się, zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber (szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi, oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?

Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację (czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie - myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej brei.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.

Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ładunek ciężarówki albo i dwóch różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniej zimy przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 10 tysięcy kilometrów, spalając tysiąc litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała się skończyć historia?

Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.

Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swoje produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.
Dopisek.
Drogę znaleźli producenci: zmuszają nas do zakupów, ponieważ ich wyroby projektowane są i wykonywane tak, żeby szybko się zepsuły. Obok bylejakości programów telewizyjnych, naszych kontaktów ze znajomymi, wypowiadanych i pisanych słów, zalewa nas kolejna bylejakość: wyrobów naszego przemysłu.

środa, 30 marca 2016

Druga rocznica


 300316

W marcu 2014 roku zamieściłem tutaj pierwszy tekst. Minęło dwa lata, pora więc na małe podsumowanie, a zacznę od statystyki.

Przez pierwsze jedenaście miesięcy blog (nie lubię tego słowa, ale nie wiem, jakim zastąpić) otwierany był kilka razy dziennie, albo i wcale. Nikt też nie pisał; pamiętam, że nawet sprawdzałem, czy funkcja zamieszczania komentarzy działa. Obecnie średnia ilość otworzeń wynosi około 40 dziennie, łączna ilość wizyt zbliża się do szesnastu tysięcy. Mam jednego obserwatora i kilka osób regularnie zaglądających tutaj.

Pierwszy post otworzony więcej niż 400 razy – „Lato, tęsknoty i chwile”, pierwszy z pięciuset otworzeniami – „O chorobie i o znikaniu rzeczy”. W październiku 2015 roku blog otworzony był po raz pierwszy ponad sto razy w ciągu dnia i ponad dwa tysiące w miesiącu. W ciągu tego jednego miesiąca więcej, niż przez pierwsze dziesięć.

Przeglądając statystyki zauważyłem, że tekst „Lato, tęsknoty i chwile” otwierany był regularnie przez szereg miesięcy, ale tak, jakby robiła to jedna osoba. Dopingowałem temu postowi, czy raczej tej osobie, która tyleż razy czytała ten tekst. Powoli piął się w górę na liście najczęściej czytanych, aż w końcu wyszedł na prowadzenie. Na krótko, jak się okazało, bo na dziwnej i niespodziewanej fali popularności blogu, prowadzenie objął tekst „Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień drugi”, otworzony blisko 600 razy. Tamtemu brakuje kilkunastu otworzeń do zajęcia pierwszego miejsca, ale kilka tygodni temu urwały się te tajemnicze wizyty. Bardzo chciałbym dowiedzieć się, które słowa, jaka myśl, tak spodobały się osobie czytającej ten tekst. Może napisze mi? Niechby anonimowo?

Z ciekawostek wymienię jedną: w styczniu tego roku więcej było wejść na blog z Niemiec, niż z Polski. Sporo gości mam z USA, ale myślę, że nie osoby to są, a programy google przeszukujące internet.

A teraz garść uwag a propos.

W decyzji założenia blogu, a kształtowała się ona we mnie długo, walcząc z niezbyt dobrym stereotypem tej formy przekazu i międzyludzkich kontaktów, obok innych powodów była też moja niezgoda i mój protest na coraz niższą kulturę pisania, wyrażania myśli i kontaktowania się na piśmie. Chciałem stworzyć miejsce, moje miejsce (to było i jest ważne dla mnie), w którym nie szybkość informowania grona bywalców liczyłaby się, a jakość tekstu. Czy mi się to udaje? W pewnej mierze, tylko w pewnej, ponieważ rzadko kiedy jestem w pełni zadowolony z tekstu, ale staram się. Wiem, co mogłoby podobać się czytelnikom, ale nigdy nie będę tutaj pisać pod publiczność, dla podkręcania liczników, bo nie taki był cel założenia blogu.



Wszystkim znana jest prawidłowość obowiązująca w internecie: ty zaglądasz do mnie, to ja do ciebie. Prawidłowość w pewnej mierze wytłumaczalna, ale tylko w pewnej, a to z powodu zauważalnej niekiedy premedytacji. Nie chcę myszkować po blogach dla zwiększenia ilości gości u mnie, ponieważ chciałbym, żeby zaglądano dla słów, nie z wdzięczności czy poczucia obowiązku. Owszem, sam też składam regularne wizyty na trzech blogach, ale ma to konkretne uzasadnienie.:

Pierwszą osobą, która napisała komentarz u mnie, jest Anna, nazywana przeze mnie Pierwszą Damą (mojego blogu). Zajrzałem na jej stronę z ciekawości „któż napisał do mnie?”, ale szybko ta ciekawość zamieniła się w przyjemność czytania jej tak typowo kobiecych wpisów; rozliczne pasje Anny (z rowerową na czele) także odgrywają tutaj pewną rolę, ponieważ lubię osoby z pasją.

Na blog Aniki zajrzałem skierowany wyszukiwarką google i zostałem. Ciekawe wpisy, pełne zebranej z różnych źródeł informacji i ładne zdjęcia, ale też pasja autorki i mój podziw dla jej pracowitości i umiejętności, trzymają mnie blisko jej blogu.

Janek do tej chwili nie wiedział, że kiedyś ujął mnie prosząc o odpisanie, a tak to zrobił, iż nie mogłem odmówić. Tak się zaczęło, później był pierwszy nasz wspólny wyjazd i następne. Ostatni raz ujął mnie przerwanym w pół (dlaczego?) gestem objęcia mnie przy naszym żegnaniu się do jesieni. W Janku jest coś, co wypadałoby mi nazwać bezbronnością, taką kobiecą, raczej rzadką u mężczyzn, ale działającą równie skutecznie.

Czasami przez przypadek zajrzę tu i tam, niektóre blogi wydają się być warte odwiedzania, ale świadomie i z konieczności ograniczam rozrastanie się tego mojego kręgu internetowych znajomych. Przymusza mnie brak czasu. W mojej pracy jesienią i zimą pracuję 60 godzin w tygodniu, wiosną i latem średnio 77. Skąpą ilość wolnego czasu dzielę między moje pisanie, książki, korespondencję i szeroko rozumiany internet.

Wrócę jeszcze do kultury pisania.

Nierzadko czytam list tego rodzaju: „witam ja sie chcialem zapytac o cene pzdr…”.

W tym „liście” jest wszystko, co najgorsze, ale zwrócę uwagę tylko na jego początek i koniec. Niemal wszyscy, nawet piszący poprawnie, zaczynają list właśnie w tak dziwaczny sposób: słowo „Witam”, niezbyt szczęśliwie użyte, ale niech będzie, jednak dalej jest przecinek i po nim list zaczynający się z małej litery. Niepoprawny zwyczaj, ale co powiedzieć o okropnym skrócie „pzdr” na końcu listu? Powiedziałbym tak: jeśli nie możesz lub nie chcesz poświęcić mi sekundy czasu potrzebnego do napisania pełnego słowa, to daruj sobie te swoje pozdrowienia, bo są bardzo nieszczere.

Czytając takie dziwadła i potworki, odczuwam już nie bunt, bo ten minął mi, a coraz większą obcość tego świata i tych ludzi. Nie jestem znawcą języka polskiego, daleko mi do jego dobrej znajomości, jakże często popełniam błędy, zwłaszcza w mowie potocznej, ale mam coś, czego nie ma większość znanych mi ludzi: wstyd z powodu błędów i chęć ich poprawy, podczas gdy tamci mają jedynie lekceważące wzruszenie ramion. Kiedyś próbowałem wstrząsnąć kolegami z pracy, mówiąc im o kaleczeniu i lekceważeniu ojczystego języka, głównej cechy polskości, ale przestałem, bo słyszałem obelgi („no, patrzcie, Miodek się nam, k…, trafił”) lub tłumaczenie, że przecież i tak wiadomo o co chodzi. Cóż, gdyby wymownie chrząkać, zapewne też często, jeśli nie zawsze, byłoby wiadomo, dlaczego chrząkający chrząka, tylko nie da się inaczej określić takich praktyk, jak totalny upadek sztuki wymowy, cofnięcie się do czasów grup hominidów błąkających się po afrykańskich sawannach dwa miliony lat temu.

Czasami otwieram, jak chyba każdy korzystający z internetu, różne strony w poszukiwaniu potrzebnej informacji; bywam wtedy zniesmaczony i zszokowany wypowiedziami osób tam piszących. Nie tylko błędy, brak znaków przystankowych, wielkich i polskich liter mam tutaj na myśli, ale też ton wypowiedzi: agresywność, złość, ubliżanie, wynoszenie siebie w okolice boskiej nieomylności, wszelkiego rodzaju segregowanie ludzi w zależności od wyznawanej wiary, koloru skóry i szalika lub zawodu; dzielenie świata na my i oni, czarno-białe widzenie, na dokładkę o dziwacznej logice, w końcu zwykły prymitywizm i najzwyklejsze zadufanie. Okropności. W związku ze zmianami w używaniu pisma bywa też zabawnie: otóż parę już razy widziałem, jak w najprostszych sytuacjach, gdy na przykład zapisać trzeba dwa wymiary, kilka cyfr, prostą nazwę, zastępuje się słowo pisane zdjęciami.

To nie bicie na alarm, bo ileż osób mogłoby nań odpowiedzieć i co ich głosy znaczyłyby w zalewie „pzdr-ów”? Nie, ten blog jest, obok innych powodów swojego istnienia, próbą budowy mojej własnej malutkiej wysepki, na której pisze się z poszanowaniem rozmówcy i naszego języka, czyli poprawnie i bez dziwacznych skrótów.

Czy jestem zadowolony? Czy nie żałuję? A może czuję zawód? To są pytania, które w związku z niewielkim zainteresowaniem sam sobie czasami zadaję i z pewną obawą wsłuchuję się w siebie, co też moje ja mi odpowie; wspominam o obawie, ponieważ nie chciałbym dowiedzieć się o sobie, iż oczekuję poklasku. Odpowiadam: jestem zadowolony. Mam swoje miejsce w internecie, z którego nikt mnie nie wyprosi, ani nie powie, co mogę, a czego nie mogę publikować; miejsce, którego oblicze głównie ja kształtuję swoimi tekstami i odpowiedziami udzielanymi gościom bloga. Mam miejsce, w którym liczą się przede wszystkim słowa i wrażenia. O niepopularności moich tekstów wiedziałem wcześniej, więc nie jestem zaskoczony niewielką ilością wizyt tutaj. Wiem, że moje teksty nie pasują do obecnych czasów pośpiechu i smsowania, ale dopasowywać się nie myślę. Moje wysiłki idą niejako w odwrotnym kierunku: tekst mam za tym lepszy, im lepiej oddaje moje wrażenia, drobiazgi zwykłych dni. Jego długość, jak i długość zdań, nie jest dla mnie wadą, zaletą jest oddanie subtelności przeżywania. To mój cel główny, mój ideał, do którego zmierzam.

Przyznam jednak, że trochę brakuje mi długich rozmów, jakie zdarzały mi się w Biblionetce – ciągnących się tygodniami i rozpisanych na wiele stron. Mógłby ktoś zapytać, dlaczego w takim razie nie jestem tam aktywny. Odpowiem. Powody są dwa: tamta strona jest o książkach, a moje teksty książkami nie są, oraz, powód drugi, tam nie byłem u siebie, tutaj jestem. Byłbym jeszcze bardziej u siebie, gdybym wykupił trochę miejsca gdzieś na serwerze i stworzył całkowicie swoją stronę, ale pożałowałem pieniędzy: koszt wykupu miejsca jest niewielki, około 100 zł rocznie, ale niemało musiałbym zapłacić za napisanie oprogramowania strony, bo około pięciu tysięcy. Zrezygnowałem i skorzystałem w oferty googli. Ta firma daje przestrzeń i oprogramowanie bezpłatnie, licząc na przyszłe zarobki na reklamie; niech sobie liczą, na mnie się przeliczą.



Kiedyś pochyliłem się nad niepozornym, małym kwiatkiem, którego ludzie jakby nie widzieli; nachyliłem się i znalazłem ujmująco bezbronne piękno. Teraz nachylam się nad niezauważaną przez nikogo (zero otworzeń) moją chwilą dostrzeżenia piękna w kroplach wody. Pamiętam ją, mimo upływu dziesięciu czy dwunastu lat. Czytając, znowu przez moment stałem w drzwiach warsztatu i oczarowany patrzyłem na spektakl grany przez wodę i światło.



środa, 23 marca 2016

Pożegnanie wędrówek


210316
 Może uda mi się wyjechać w góry w kwietniu lub w maju, ale są to plany pisane patykiem na wodzie. Na dzisiejszy, ostatni pewny, wyjazd tego sezonu wybrałem długą trasę w kształcie pętli. Nie chciałem kręcić się po dróżkach jednej okolicy, jak często mam w zwyczaju, chciałem iść i iść. Zmęczyć się, dojść do samochodu na obolałych nogach i paść w fotel; chciałem czuć zmęczenie nóg jeszcze na drugi dzień, a wszystko to w nieustannie odradzającej się nadziei na nasycenie się wędrówką na zapas. Nie udało mi się zrealizować żadnego punktu mojego planu, ale dzień ten mam za jeden z bardziej udanych moich dni kaczawskich. Z wielkiej pętli wyszła mała pętelka już na początku dnia, gdy zostawiwszy opla przy ostatnich domach Komarna, zanurzyłem się w lasy masywu Maślaka. Lasy te są mi niemal nieznane, a chciałem przeciąć je i wyjść na drugą stronę góry, przy widzianych kiedyś Białych Skałach i przy Jaskini Walońskiej. W linii prostej jest to odległość półtora kilometra, ale lasem rosnącym na zboczu jednej z najwyższych gór kaczawskich, więc przejście tego dystansu na przełaj, między drzewami, nie byłoby ani łatwe, ani rozsądne. Jak jest z mapą, wiadomo: drogi niewidoczne z satelity są kreślone bardzo niedokładnie i latami niepoprawiane, a tam, gdzie na mapie spotyka się trzy dróżki, w lesie jest ich siedem – co faktem jest dzisiaj poznanym. Masyw przeszedłem, nie zabłądziłem, ale do celu doszedłem tak okrężną drogą, tak wiele razy zmieniając dukty, że nie miałem szans na jej zapamiętanie. Wtedy obudziła się moja duma kaczawskiego wędrowca.: Jakże to? Mam pójść dalej nie poznawszy tego przejścia? Zacząłem poszukiwania z drugiej strony, czyli od Białych Skał. Po czterech godzinach wędrówek lasami góry poznałem dwie drogi i ich połączenia, ale poznanie pozostałych przejść, w tym najkrótszego wiodącego w poprzek, odłożyłem na inny dzień, nie chcąc całego dnia spędzić bez dalekich widoków.

Z rana padał drobny, suchy śnieg, chwilami obfity, a gdy później zobaczyłem dal w jakiejś przerwie między drzewami, dobra widoczność, mimo całkowicie zachmurzonego nieba, wygoniła mnie na otwarte przestrzenie; zszedłem więc do wioski Podgórki. Gdyby ktoś chciał zrobić niewielką pętlę, taką na kilka godzin spokojnej wędrówki, polecam obejście tej wioski. Trasa będzie wiodła otwartymi zboczami sporych gór otaczających Podgórki ze wszystkich stron, a widoki będą po prostu piękne. Raz jeden przeszedłem tę trasę, dzisiaj tylko jej połowę, ale wrócę tam na pewno. Ze stoku Maślaka widać dobrze Gackową, górę po drugiej stronie doliny. Na początku moich wędrówek przeszedłem jej lasy od północy, zaciekawiony kuszącą nazwą miejsca: Głęboka Dolina. Głęboka? To pójdę tam! Uzbroiłem się w najcięższe moje buciory (wszak wybierałem się w głęboką dolinę) i poszedłem. Ta dolina nie jest głęboka nawet jak na kaczawskie standardy, raczej jest dziką i błotnistą. Z drugiej strony góry łąki podchodzą niemal pod szczyt, nie raz obiecywałem sobie wejść tam, ale jakoś nie było okazji. Gdy dzisiaj zobaczyłem te stoki, uświadomiłem sobie, że skoro tę górę widać z bardzo wielu miejsc Gór Kaczawskich, to znaczy, że z jej szczytu zobaczę bardzo wiele; po raz drugi zostawiłem na boku swoje plany dojścia pod Chrośnicę i poszedłem prosto na Gackową. Już z daleka, z szosy biegnącej podnóżem, zobaczyłem samotne drzewo rosnące na stoku i kilka kształtnych świerków – widok tak ładny, że zapragnąłem dowiedzieć się, jakie to drzewo, ale że najpiękniejsze dróżki biegną granicami lasów i pól lub łąk, zatoczyłem koło, widząc pod lasem nitkę drogi pnącej się po zboczu.

Gdy podszedłem do drzewa i rozpoznałem gatunek, spontanicznie wyszeptałem słowa znane nam wszystkim: … na niej z rzadka ciche grusze siedzą… Podniosłem z ziemi czarny i pomarszczony owoc, przez moment wydawał mi się zielonożółtym, jak te oglądane we wrześniu. 


Grusza na miedzy... Nie wiem dlaczego poczułem łzy w oczach i pieczenie w gardle – jakbym miał płakać. Rozejrzałem się wokół, widok był wspaniały. Chodzę po tych górach dużo, ale tam jeszcze nie byłem, tego widoku nie widziałem, a wart jest częstego oglądania. Tyle moich gór wokół i moich śladów, tyle mojego czasu, wrażeń i chwil tak cennych! Chyba dopiero tam w pełni uświadomiłem sobie, iż ta dzisiejsza wędrówka jest pożegnaniem gór na całe półrocze. 





-Pójdę na Ogiera do tamtych brzóz, pożegnam je! – to postanowienie pojawiło się samo, zupełnie samo, a ja poddałem się mu. Pójdę tam.

Wszedłem wyżej, pod lasem usiadłem na zwalonym pniu i siedziałem długo jak na czas moich zimowych wędrówek, chyba kwadrans. Skoro mam iść na Ogiera, pójdę tamtędy – patrzyłem na widoczne stąd lasy z miejscem zwanym „Za Mostem” - później przetnę rozdroże, łąkami dojdę do przełęczy Widok, a dalej już prosto – szczytami wzgórz pod Ogiera. Na jego południowym stoku, opadającym w Trzmielową Dolinę, rośnie kilka brzóz i dwa różane krzewy – miejsce samo w sobie jest urokliwe, a widoki stamtąd są piękne. Parę już razy siedziałem pod tamtymi brzozami patrząc na otwierającą się przede mną dolinę tak ładną, tak mi bliską. Parę też razy żegnałem się z tymi drzewami na przedwiośniu i obiecywałem odwiedzić je jesienią.

Schodziłem drugim zboczem, właściwie tylko zacząłem zejście, a zatrzymał mnie widok buka, wyjątkowo dużego i bardzo rozłożystego. Gdy oglądałem go ze wszystkich stron, zobaczyłem bliski szczyt góry: na łagodnej obłości postawił ktoś ostry, spiczasty stożek skalny wysokości dziesięciu metrów – jakże mi ominąć go? 



Z jednej strony ściana jest pionowa, ale drugą dało się wejść bezpiecznie. Skały poszarpane, oscypkowe (kruszejące tak, jak ten tradycyjny cukierek, oscypka), tutaj w ładnych kolorach. Na wierzchołku skaliska rośnie pokręcona sosna, rzadki widok w tych górach. Las wokół też nieczęsto spotykanego jest składu, bo bukowo-dębowo-sosnowy.

Dlaczego tak długo omijałem tak ładną górę?

Na łące przy Chrośnickim Rozdrożu stoi szałas; siedząc na jego progu jadłem obiad. Na bliskiej szosie zatrzymały się dwa samochody, inne zwalniały, ich kierowcy patrzyli na mnie. Czy oni nie widzieli nigdy wędrowca jedzącego kanapki? Odchodząc pomyślałem, że od dzisiaj ilekroć zobaczę ten szałas, wspominać będę moje dzisiejsze siedzenie tutaj i jedzony posiłek – kolejny mój ślad w tych górach.

Okrążałem dolinę z wioską rozciągniętą na jej dnie, a góry nad wioską powoli przesuwały się, rozdzielając się lub nachodząc na siebie, okręcały się zmieniając swoje oblicza, pokazywały ukryte wcześniej zbocza, a w miarę tracenia lub zyskiwania wysokości przeze mnie, one też zmieniały swoją wysokość, rosnąc lub malejąc, czasami znacznie -  aż do granicy ich rozpoznania.







W pobliżu przełęczy Widok jest stary, głęboki kamieniołom: ukryta wśród drzew dziura w ziemi z pionowymi ścianami wykutymi ludzkimi rękoma. Kiedyś widziałem tam jaskinię, taką malutką, na przykład dla lisa, i zwierzęce ślady przy niej; wspomniawszy, skręciłem tam chcąc zobaczyć, czy szczelina w skale nadal jest zamieszkała. Jest. Na śniegu zobaczyłem ścieżkę wydeptaną przez… nie wiem przez kogo, nie umiem czytać tropów. Widok ten ucieszył mnie.

Już parę lat temu porzuciłem drogi i szlaki idąc tam, gdzie się mi podoba, gdzie poniosą oczy zaciekawione lub uwiedzione widokami. Teraz też nie zważając na drogi szedłem szczytami wzgórz, albo schodziłem nieco niżej omijając lasy, a że po przecięciu szosy do wioski były to północne stoki, często szedłem po śniegu. Z wierzchu był stwardniały, stary, ale nie wytrzymywał mojego ciężaru, niemal przy każdym kroku buty wpadały mi w śnieg po kostki. Sporo kalorii spala się idąc po takim śniegu, ale to dobrze, bo w ciągu zimy przybyło mnie dwa kilogramy; może dlatego śnieg nie mógł mnie utrzymać?..

Szedłem myśląc coraz częściej o żegnaniu się z górami do jesieni. Mijałem dziwny zagajnik, bo brzozowo-wierzbowo iwowy (czy ja dobrze to napisałem?), patrzyłem na pień świerka roztrzaskany upadkiem na skały i na sterczący z ziemi kikut najeżony kolcami urwanych włókien drewna. Słuchałem chrzęszczącego odgłosu kijów wbijanych w zeskorupiały śnieg albo szelestu trawy rozgarnianej butami. Idąc gryzłem chleb nadziany ziarnami słonecznika, czułem pod zębami ich sprężystą twardość, a czasami nic nie mogłem ugryźć zaklejony ciągnącą się krówką. Wchodziłem na przełęcz wpatrzony przed siebie, na styk dalekiego nieba i bliskiej ziemi, wiedząc, iż za chwilę, za parę kroków, tam właśnie wynurzy się cienka zrazu, ale szybko rosnąca niebieska linia dalekich Karkonoszy. Stałem przy lipie, jednej z tych moich lip, trzymając dłoń na jej pniu i czując jej ciepło; nieco niżej i kilometr dalej widziałem na stoku drugą moją lipę; wiedziałem, że i z nią się przywitam. Klęczałem nad przebiśniegami, a widząc ich delikatność, nie mogłem nadziwić się odporności tych roślin na trudy tak wczesnego kwitnienia.

W postrzeganiu świata i swoich przeżyć czasami udaje się wyjść poza przyzwyczajenie i codzienność, widzieć ostrzej, głębiej, intensywniej. Bywa, że zobaczy się coś, czego wcześniej nie widziało się, mimo oglądania tego wiele razy. Codzienne wrażenia i widoki stają się świeższe, intensywniejsze, odciskające w nas ślad, zauważalne. Patrzę, widzę i zapamiętuję. Jestem tutaj i teraz, odbieram świat i przeżywam go w sobie. Mam przeczucie ważności tej chwili i pamiętania o niej.

Drugą moją dłuższą przerwę zrobiłem pod tamtą kępą brzóz na stoku Ogiera. 



Chciałem usiąść i zagapić się, pozwolić myślom wędrować gdzie chcą, oczom wybierać na co chcą patrzeć, ale nosiła mnie niecierpliwość… nie, to było raczej pragnienie zobaczenia wszystkiego i zewsząd. Kręciłem się więc wokół drzew, patrzyłem na uschnięte listeczki brzóz, liczyłem kolce na odrostach róż, zerwałem jeden owoc i zjadłem (stracił swój dobry smak). Stałem patrząc na Trzmielową Dolinę, odchodziłem parę kroków, wracałem i znowu patrzyłem, a w końcu ponownie z całą siłą uświadomiłem sobie fakt żegnania się z górami i witania karuzel z szaleństwem przeprowadzek, nocami spędzonymi w kabinie scanii i dni z pijanymi klientami.

Oczy zapiekły, obraz rozmazał się; zdjąłem okulary i rękawicą przetarłem twarz.

Zostało dwie godziny do zmierzchu, do samochodu miałem trzy kwadranse drogi, zszedłem więc w Dolinę, odwiedziłem moją prywatną Lipową Dolinkę, zajrzałem między drzewa (nie krzewy!) głogowego lasku, pozwoliłem oczom zaplątać się w splątanym labiryncie konarów głogów i poszedłem na Wysoczkę, wzgórze wznoszące się nad Doliną. Pamiętam i będę pamiętać swój taniec oczarowania sprzed paru laty na szczycie tej górki, gdy będąc tam po raz pierwszy, kręciłem się wokół nie wiedząc gdzie patrzeć, skoro panoramiczny widok z tego wzniesienia jest piękny w każdym kierunku. Cały ten niewielki obszar, ledwie parę kilometrów powierzchni, jest urokliwy; na jego poznawaniu spędziłem kilka dni – na pewno nie ostatnich.






Wracając, zauważyłem więcej niż w widziałem w poprzednim roku bel siana zostawionych przy miedzach i między drzewami zagajników. 



Wiele z nich gnije, a na dokładkę na łąkach widać porzucone butelki po napojach lub olejach – ślady pracy traktorzystów. Nie dość więc, że ci barbarzyńcy zaśmiecają miejsca tak ładne, to jeszcze biurokraci dysponujący finansami państwa bądź Unii, partolą swoją pracę, skoro wydawane przez nich przepisy pozwalają płacić rolnikom za te pozostawione siano zmieniające się na łąkach w gnój.

Wyjechałem trzy kwadranse przed zmrokiem, a że szkoda mi się zrobiło tych minut, postanowiłem wejść na stok Dudziarza. Zjechałem z szosy na łąkę u stóp góry, zakopałem samochód, huśtałem nim kwadrans nim udało mi wyjechać z błota, i szybko-szybko poszedłem w górę. W połowie stoku dotarło do mnie, że jest już za późno na podejście wyżej, do pierwszych drzew. Zatrzymałem się, odwróciłem i patrzyłem na znikające w ciemnościach góry i na paciorki świateł poruszających się szosą.

środa, 16 marca 2016

Zimowy dzień przedwiośnia


130316
Nim otworzyłem swoje dopiski z zamiarem pisania o niedzielnym wyjeździe w góry, zadzwoniłem do kolegi; przez trzy kwadranse rozmowy tematy zmieniły się nam parę razy, a było też o komponowaniu muzyki i o pisaniu. Ściślej: o trudności stworzenia czegoś nowego (kolega jest muzykiem), skoro tyle zostało skomponowane i napisane. Twardo obstawałem przy twierdzeniu, iż mimo tylu przepastnych bibliotek, nadal można napisać coś oryginalnego. Gdy po rozmowie otworzyłem edytor tekstu i zawiesiłem palce nad klawiaturą, powiedziałem sobie:

-Skoro tak się wymądrzałeś, to pewnie wiesz, co masz teraz napisać o ostatnim wyjeździe, żeby tekst nie był tylko opisem trasy..

Nie wiem. Rzadko kiedy wiem, co napiszę, a za to często mam wątpliwości, czy w ogóle napisać potrafię. Gdy coś mi zaświta w łepetynie, gdy już zacznę pisać, na ogół myśli i słowa pojawiają się, chociaż rzadko kiedy te słowa potrafią w pełni wyrazić jakąś część moich wrażeń. Już dawno zauważyłem, że z przełożeniem wrażeń i wielu myśli na słowa jest tak, jak z przetłumaczeniem wiersza na inny język: zadanie niemal niewykonalne. Ale próby ponawiam. Tyle zrobić mogę.



Miało pokropić w południe, a później zaświecić słońce. Po raz kolejny okazało się, że z równą skutecznością prognozować pogodę można przy użyciu komputerów, jak i fusów: z  niewielkimi przerwami kropiło cały dzień, a ranne mgły zostały do zmierzchu. Jeśli nawet cofnęły się, to niewiele, czając się kilometr od nas, a nierzadko podchodziły na sto metrów. Za to zmierzch był pogodny, a jadąc z powrotem, widziałem księżyc na bezchmurnym niebie. Tak więc właściwie synoptycy nie pomylili się w swoich prognozach, a jedynie czas zmiany pogody przesunął się im o pół doby.

Janka zabrałem po piątej i na miejscu bylibyśmy już o szóstej, gdyby nie mgła. Pojawiła się gdzieś za Jaworem, od razu gęsta i lepiąca się do samochodu tak szczelnie, że trudno było zobaczyć szosę. Jechaliśmy boczną drogą przez Lipę, a że droga ta składa się głównie ze zwężeń jezdni i z zakrętów, jechałem na drugim biegu z szybkością osiąganą przez żółwia zmęczonego życiem, jednak przed siódmą byliśmy na szlaku. Chcąc chodzić w okolicy Osełki i Żeleźniaka, zwykle zostawiam samochód w Mysłowie, ale tym razem skręciłem w dziurawą szutrówkę pnącą się ku dziwnej wiosce ulokowanej wysoko na zboczu Żeleźniaka, do Radzimowic. Kilka zamieszkałych domków, kilka pustych, czekających na nowych właścicieli, mały ryneczek, dziurawa droga wiodąca do Wojcieszowa i widoki. Ze zbocza góry, zaraz za ostatnim domem, jest widok na południe, w stronę Gór Ołowianych, a od strony Wojcieszowa, sto metrów od zabudowań wioski, jest szczyt sporego wzgórza (mapa nie podaje jego nazwy, kiedyś zapytam się o nią mieszkańców wioski), z którego roztacza się rozległy widok na trzy czwarte widnokręgu. Wiele głównych szczytów kaczawskich mieści się w nim, jeszcze więcej drobnych górek przycupniętych u stóp tych dużych, a blisko stoi swojska, ładna i lubiana Osełka, góra, która spodobała mi się od pierwszej chwili zobaczenia jej parę lat temu. Odwiedzałem ją kilka już razy i dla jej urody odwiedzać będę, jednak dzisiaj odłożyłem wizytę u niej na później; licząc na późniejsze podniesienie się mgły, poszliśmy na zalesione zbocza Żeleźniaka.

Przejścia na północne zbocze przez las zapomnianymi przez ludzi duktami pamiętałem dobrze (kiedyś cały dzień włóczyłem się drogami tej góry): dróżka trawersuje tam stromy stok, a ten opada w dolinę ponad sto metrów; gdyby nie mgła, na wprost zobaczyliśmy okazałego Marcińca.

Śnieg: im wyżej byliśmy, tym więcej było śniegu pod nogami i na świerkowych gałęziach. Na szczycie góry sięgał do kostek, w zaspach wyżej; był mokry, idealny na lepienie bałwana, ale topić się nie miał zamiaru. Na niektórych dróżkach leśnych zostawialiśmy pierwsze ludzkie ślady.



Deszcz: był drobny, zimny, zamarzający na gałązkach brzóz. Drzewa najbardziej wystawione na północny wiatr stały pochylone ciężarem lodu, na ich zwieszonych gałęziach zdarzało się widzieć nie tylko zamarznięte krople, ale i sople; lodowe szkliwo widywaliśmy też na gałęziach całych drzew. Na innych marznący deszcz i mgła wespół z wiatrem utkali grzebienie szadzi; nie tej puchowej, białej i leciutkiej, a ciężkiej, szklistej, na pół zlodowaciałej. 




Mgła. Bliskie pnie świerków były ciemnoszare, wyraziste, nieruchome; dalsze nabierały szarości tracąc wyrazistość, a stojące za nimi były już tylko domysłem, majaczeniem, snem, w końcu nicością stopioną z mgłą. Tak, wiem, drzewa są nieruchome, ale świerkowy las, zwłaszcza wieczorem lub we mgle, inaczej jest nieruchomy, jakby zamarły, albo jakby drzewa eksponowały swoją nieruchomość, podkreślały ją. Jeszcze inaczej, nie wiem jak. Może w ich nieruchomości skupia się bezruch całego lasu: ptaki ucichły, gałęzie znieruchomiały, zwierzyna odpoczywa, bezpieczna, nie widać dali przyciągającej wzrok, widziany świat jest bezruchem, a widzi się tylko pnie świerków niknących we mgle i nic więcej.


Zima. Miał być przedwiosenny dzień (wszak tydzień temu widzieliśmy i słyszeliśmy skowronka!), była zima. Właściwie Zima. W ostatnie jej dni, gdy zbiera siły i raz jeszcze pokazuje swoje oblicze, myślę o niej jak o złośnicy w przełomowym dla kobiety wieku, i zwykle szkoda mi jej i biorę ją w obronę: tak, ona bywa złośliwa, ponieważ nie jest kochana ani podziwiana. Gdyby usłyszała tyle słów pochwały swojej urody, ile słyszy Wiosna, uśmiechnęłaby się tracąc swoją złośliwość. Kochane kobiety nie stają się złośliwe.

Zeszliśmy na dno doliny z postanowieniem pójścia do Czarciego Zagajnika. Według różnych źródeł tak nazywa się las przy skrzyżowaniu leśnych dróg, albo samo skrzyżowanie, a uznawane jest za jedno z najbardziej odludnych miejsc w tych górach. Chyba zgodzę się, ponieważ do najbliższych ludzkich sadyb jest godzina marszu, co w gęsto zamieszkałych Górach Kaczawskich daje sporą odległość. Najprościej dojść tam wygodną szutrową drogą, ale ja chciałem przejść mało używanym duktem biegnącym szczytem zbocza jaru wypłukanego przez strumień Olszanka. Ten jeden raz dzisiaj nie pamiętałem, w którą leśną dróżkę skręcić; pamiętając miejsce wylotu duktu, postanowiłem przejść go wracając. Przeszliśmy i teraz mam nadzieję nie zapomnieć obu końców duktu. Jar miejscami jest stromy i głęboki, ciemny, dziki, odludny, jak cała ta okolica. Podoba mi się. Dzisiaj znalazłem jeszcze jeden dukt, równie mało używany jak ten nasz: skosem po zboczu schodził na dno, przekraczał strumień i niknął między drzewami po drugiej stronie jaru. Kto i gdzie nim jeździł? Gdzie prowadził? – pomyślałem stojąc u brodu. Kiedyś pójdę tą dróżką, zobaczę gdzie prowadziła ludzi.

Słowo o mapie: na mapie przebieg naszych dróg podawany jest bardzo niedokładnie, trudno kierować się jej informacjami także dlatego, że główna droga, szeroka i równa, niemal szosa, na mapie zaznaczona jest tak samo, jak tamten zarastający dukt nad Olszanką.

W pobliżu drogi, w miejscu zaśmieconym i błotnistym, widzieliśmy kępy śnieżyc wiosennych. Ich piękne pochylone główki ozdobione kropelkami wody wyglądały tam, wśród badyli, na skraju rozlewiska, w sąsiedztwie ludzkich brudów, szczególnie bezbronnie i ujmująco.



Od strony lasu wzgórze Owczarek jest tak małe, że będąc tam pierwszy raz nie zauważyłem go, dopiero po dokładnym poznaniu okolicy przyszło mi uznać, iż ta kupka ziemi jest wzgórzem mającym własną nazwę. Kilometr od Owczarka, tuż przy wiosce Radzimowice, wznosi się wzgórze wyraźnie wyższe, okazalsze, a mapa nie podaje jego nazwy; nie znajduję jej także w encyklopedii tych gór. Wypada mi jednak zaznaczyć, że z drugiej strony wzgórze Owczarek jest sporo wyższe i zapewnia naprawdę ładne widoki na Osełkę i całą okolicę. 




Na łagodnie fałdowanym podnóżu Osełki rozciągają się łąki z brzozowymi zagajniczkami, biegną dróżki, płynie strumień; pod szczytem rośnie zgrabny, samotny i wysoki świerk (swoją urodą bardzo kusił Janka), a wszędzie rosną kształtne, chociaż niskie, luźno rozrzucone drzewka głogów; w innym miejscu kilka ciasno rosnących świerków obejmuje schowaną wśród nich brzozę. Oczywiście są różane krzewy na miedzach, a nad strumieniem olsze i głogi. Pobliski masyw Miłka, a widać dobrze całą jego sylwetkę, imponuje stromizną swoich zboczy; lasy tego masywu były dzisiaj oszronione, widok takich lasów na zboczach góry zawsze dodaje jej metrów i uroku.

Oczywiście brzozy. Zauważyłem, że także Jankowi podobają się, a nie jedyne to nasze podobieństwo w widzeniu natury. Mam te drzewa nie tylko za najpiękniejsze ze wszystkich rosnących u nas, ale także za drzewa mające najwięcej kobiecych cech: brzoza jest wiotka i delikatna, nad spodziewanie wytrzymała, a piękną jest o każdej porze roku. Gdy wiosną pokrywa się zieloną mgiełką maleńkich listeczków (tylko ona to potrafi, żadne inne drzewo, nawet modrzew, tak ładny z pędzelkami swoich młodych igiełek, urodą jej ustępuje). Latem, w porze pełnego rozkwitu jej urody, gdy stoję pod zwieszającymi się nade mną długimi gałęziami i patrzę na drżącą na wietrze zieleń drobnych liści, mam wrażenie jej sięgania ku mnie swoimi ramionami w jakże kobiecym geście. Już w sierpniu zaczyna tracić liście, ale nawet w grudniu potrafi paroma ostatnimi listkami wystroić się tak, że przyciąga wzrok. Wtedy kojarzy mi się z kochaną kobietą, które wstaje rozczochrana i zaspana, ale przecież nadal (a nawet dlatego) podoba się. To drzewo, podobnie jak kobieta, roztacza wokół siebie tajemną aurę, w zasięgu której odpoczywa się. Brzozie brakuje chyba tylko kobiecej zmysłowości.



Odkrytymi, więc widokowymi, stokami obeszliśmy Osełkę, a taka możliwość nie jedyną jest jej zaletą. Przywitaliśmy się ze strumykami i z kępami brzóz, obejrzeliśmy ładne lub oryginalne drzewa (dwóch czy trzech nie potrafiłem rozpoznać), czyli po prostu szwendaliśmy się po okolicy, a wędrówkę zakończyliśmy na wzgórzu przy wiosce. Na maszcie smętnie wisiała zmrożona flaga, Połomu nie było widać zza mgły, ale stoki Osełki tak. Zjedliśmy kolację, wypiliśmy resztki herbaty i wróciliśmy na ryneczek wioski. Dziesięć godzin minęło szybko, jak zwykle. Zabrakło słońca i dali, ale widzieliśmy ostatnie chwile prawdziwej zimy i prawdziwie kaczawskie krajobrazy.

Cieszę się z pokazania Jankowi uroku moich gór. Rozstałem się z nim do jesieni, ale ponieważ wiem, że kaczawskiego bakcyla połknął, jeszcze nie jedną drogę poznamy wspólnie. 
To zdjęcie zrobił mi Janek na szczycie Żeleźniaka. Wiele już razy zastanawiałem się, widząc swoje zdjęcie, co też ja noszę w plecaku tak dużym...