300819
Byłem
nastolatkiem, gdy trwał wyścig mocarstw do Księżyca. Widziałem
ludzi tańczących na ulicy z radości na wieść o wylądowaniu
amerykańskiego statku na naszym satelicie. Co prawda później
zrozumiałem, że prawdziwym źródłem ich radości była przegrana
powszechnie nielubianego Związku Radzieckiego.
Program
Apollo i związany z nim szybki postęp w lotach kosmicznych,
spowodował przekonanie o dalszym intensywnym rozwoju kosmonautyki.
Czymś normalnym było wyobrażanie sobie latających nad głową
rakiet i wycieczek na Księżyc w następnym wieku. W tym wieku.
Ludzie
przeniesieni z tamtych lat w obecne chyba doznaliby rozczarowania, dowiadując się o wstrzymaniu
eksploracji kosmosu i mizerocie programów w kolejnych
dziesięcioleciach, jednak zdumieliby się widząc realia XXI wieku.
Przyszłość
jest nieodgadniona, nieprzewidywalna.
Minione
dziesięciolecia nie obdarowały nas przełomowymi wynalazkami, jak
kolei żelazna, samochód czy elektryczność, a te najistotniejsze
dla obrazu naszych czasów związane są w elektroniką: telewizja,
internet, komputery. Poza elektroniką zmiany mam za kosmetyczne, za
poprawianie już istniejących wynalazków, czego klasycznym
przykładem jest samochód. Czym się tak naprawdę różnią obecnie
produkowane od tych sprzed pięćdziesięciu lat? Kształtem
karoserii, nieco mniejszym zużyciem paliwa i nadzianiem elektroniką,
równie pomocną, co i kłopotliwą oraz kosztowną. Nie, jest
istotna różnica: stare samochody dobrych marek były żywotniejsze
od współczesnych pojazdów produkowanych z myślą o kilkuletnim
użytkowaniu.
Zacząłem
pisać o skutkach łatwości przekazywania informacji, ale uznałem,
że nie wyczerpując nawet podstaw tematu, uczynię tekst zbyt dużym
i może nudnym, postanowiłem więc skupić się na interesującym
mnie wycinku naszej dwudziestopierwszowiecznej rzeczywistości.
Na
wirtualnym świecie, czyli na świecie tworzonym przez komputery i
tylko w nich istniejącym.
Wielu
z nas zna film Matrix. Zapewne był popularny, skoro słyszałem o
nim, a nawet go oglądałem.
Tytułowy
Matrix jest w tym filmie wszechogarniającym programem komputerowym
tworzącym ludzkości iluzję normalnego życia. Odnoszę wrażenie
tworzenia się Matrixa na naszych oczach, przy czym w przeciwieństwie
do filmowej ludzkości, my wiemy o braniu udziału w fikcji. Dlaczego
więc poświęcamy czas tej iluzji rezygnując tym samym z chwil i
wrażeń możliwych do realnego przeżycia? – zastanawiałem się.
Miałem chęć odrzucić narzucające się wytłumaczenia, gdy
uświadomiłem sobie pewne podobieństwo między nałogowymi graczami
komputerowymi, a swoim pisaniem, w którym tworzę fikcyjny, z reguły
nierealistyczny świat i zaludniam go wymyślonymi ludźmi. Jednym z
kilku powodów mojego pisania jest górujący nad rzeczywistością
urok tworzonych historii – i w tym podobieństwo do wirtualnego
świata. Oczywiście broniłem się przed samym sobą wskazując na
istotną różnicę: mnie wiedzie li tylko bogini Wyobraźnia, a nie
zamysł programistów; jeśli coś widzę, to swoim duchem, ponieważ
nic nie jest mi dane z góry do zobaczenia i pokierowania, ani nic
mną nie kieruje.
Co
prawda w najnowszych grach i ta różnica jakby się zacierała…
Słyszałem
o grach trwających tygodniami i wymagających wysokich umiejętności
myślenia, grach, w których ma się przed sobą lub obok siebie nie
marionetkę tworzoną przez prosty program, a drugą osobę lub wiele
osób, chociaż wszyscy oni mają na ekranie, więc w sztucznym
świecie, swoich awatarów – cyfrowych reprezentantów, którymi
zawiadują.
Niedawno
usłyszałem o mieście, w którym za 20 złotych można kupić dom,
za jeszcze mniejsze pieniądze, czy nawet za darmo, można go
umeblować. W tym super nowoczesnym i eleganckim mieście są
fantastyczne place zabaw dla dzieci i młodzieży, są dziesiątki
innych, wyrafinowanych sposobów spędzania czasu, a wszystko
udziwnione, pomysłowe, ładne i za darmo. Spotykają się w nim
znajomi, zawiązują się nowe znajomości, i raczej nie ma w nim
odrabiania prac domowych i obowiązków, nie ma ograniczeń
finansowych, a słońce świeci zawsze. Ten świat jest wirtualny,
ale figurki widziane na ekranie są awatarami prawdziwych ludzi.
Rozmawiając z tymi ludzikami, rozmawia się, via internet, z
prawdziwym człowiekiem. Bywa, że w tym wirtualnym świecie
spotykają się ludzie znający się w rzeczywistości, a nawet swoi
sąsiedzi.
Dlaczego
wolą taką formę kontaktów od tradycyjnej? Myślę, że powodem
jest urok wirtualnego świata, jego pociągająca prostota, wygoda,
brak ograniczeń istniejących w rzeczywistości, i silne
ograniczenie, albo zupełny brak, skutków swojego postępowania.
Jest
jeszcze druga forma wirtualizacji naszego życia, powszechnie
spotykana: używanie smartfonów wszędzie i przez wszystkich. Siedzi
obok siebie dwoje młodych ludzi, najwyraźniej para, ale nie
rozmawiają, a trzymają smartfony i patrzą w ekran. Nierzadko bywa,
że trudno o rozmowę, nawet krótką, nieprzerwaną sygnałem
wiadomości lub połączenia, ponieważ w tej chwili rozmówca
przestaje nim być – bierze smartfona w dłoń i znika z tego
świata, zapatrzony w ekran.
Widzę
w swojej pracy, jak ludzie, lokując się na siedzeniu karuzeli,
robią sobie zdjęcia, jak filmują się w czasie jazdy, a przed
wyjściem znowu robią zdjęcia; widzę, jak zatrzymują się przed
wejściem i klikają w ekran, chcąc zobaczyć swoje zdjęcia
zrobione minutę temu. Ci ludzie, a jest ich dużo, robią tyle zdjęć
utrwalających chwile, że chyba nie mają czasu na przeżywanie tych
chwil. Może dopiero przed ekranem komputera lub smartfona,
doświadczają przeżyć? Jeśli tak jest, to czyż nie mamy do
czynienia z przejawem wirtualizacji naszego życia?
Wielka
łatwość informowania wszystkich o swoich poczynaniach, rozsyłania
filmów i zdjęć, stwarza kolejną iluzję, tym razem uczestnictwa w
życiu adresatów. Stwarza pozór bliskości. Na naszych oczach nie
tylko słowo pisane jest zapominane, ale ostatnio i mowa zastępowana
jest kolejnym zdjęciem, na ogół bez podpisu, bo przecież nie ma
czasu na pisanie, skoro trzeba zrobić następną serię zdjęć.
Ten
zwyczaj sam w sobie nie jest zły, wszak dobre zdjęcie potrafi nieść
dużo informacji, jednak wbrew, a może właśnie ze względu na
lawinę tych zdjęć, wrażenie spłycenia kontaktów pozostaje. Mamy
tutaj kolejny zalew informacji obrazkowej, obok tej z bilbordów
reklamowych i w ekranów telewizorni.
O
wirtualnym pieniądzu już pisałem, teraz chciałem zwrócić uwagę
na coraz częstsze oferowanie transferu danych cyfrowych do kupienia.
Za umowne, niematerialne, pieniądze kupujemy coś nie do zobaczenia,
a jedynie możliwego do policzenia przez komputery: gigabajty.
Dla
niewtajemniczonych słowo wyjaśnienia: bajt to podstawowa jednostka
informacji, na przykład (w uproszczeniu) cyfra lub litera, oznacza
się literą „B”, a składa się z ciągu ośmiu zer i jedynek
dwójkowego systemu, czyli z ośmiu bitów (oznaczenie „b”).
Przedrostek giga natomiast używany jest wszędzie, gdzie są wielkie
liczby. Ma oznaczenie „G” i wartość miliarda. 1 GB to ilość
danych wystarczająca do obejrzenia filmu niezłej jakości, albo
kilkuset dobrych czy tysiąca takich sobie zdjęć. 1GB to około stu
tysięcy stron zwykłego tekstu formatu A4, czyli kilkaset książek.
Moja druga książka ma 230 stron, a w komputerze zapisana jest
ośmiuset pięćdziesięcioma tysiącami bajtów, czyli ma rozmiar
0,00085 GB. Nieco mniej niż jedna tysięczna gigabajta.
Kiedyś
doświadczyłem zdumienia i osobliwego smutku, gdy patrzyłem na
kopiowanie wszystkich moich pisanych latami tekstów, z komputera na
pamięć zewnętrzną. Książka w dwie sekundy.
Coraz
częściej widzę reklamy tych gigabajtów i prześciganie się
usługodawców (których teraz nazywa się operatorami) ilością i
szybkością przesyłu danych.
Gigabajty
są wirtualnym dobrem, którym przyciąga się potencjalnych
klientów.
O
zasadniczej odmienności od dawnych realiów przekonuje wyobrażona
próba wyjaśnienia osobie żyjącej w latach pięćdziesiątych, na
przykład, o co tutaj chodzi; co takiego nam oferują i do czego ma
to służyć.
O
ile można powiedzieć „to” o czymś, co nie istnieje jako rzecz.
Wypadałoby
zakończyć jakąś przepowiednią, ale jaką, skoro nie mam pojęcia,
do czego doprowadzi wirtualizacja w odleglejszej przyszłości. W tej
bliższej wiadomo: szybko będzie rosnąć realistyczność cyfrowego
świata, zapewne będzie coraz bardziej wkraczał w rzeczywistość i
mieszał się z nią, a nawet zacierać się będą granice, ale któż
może wiedzieć, do czego to doprowadzi za 50 czy 100 lat?…
Może
położymy się w wygodnych sarkofagach, podłączymy do SYSTEMU, i w
nim będziemy przeżywać swoje życie? Mam to za prawdopodobne, ale
o ile erotykę można uczynić wirtualną, to poczęcia i porodu nie,
chyba że w naprawdę odległej przyszłości.
W
tym fakcie można upatrywać pocieszenia, lub, jak kto woli, naszego
zniewolenia cielesnością.