150320
Park
Norweski w Cieplicach. Z Sobieszowa na Chojnik: Zbójeckie Skały,
Zamek Chojnik, Przełęcz Żarska, Źródło Kunegundy.
W
drodze powrotnej wjechania na Szybowcową w Górach Kaczawskich.
W
mroźny i pogodny świt, czarna woda stawu parowała. Szarosrebrzyste
smugi pary po uniesieniu się wyżej świeciły cieplejszymi
kolorami, trafione niskim, jeszcze nie pozbawionym kolorów, światłem
słońca. Zimno pierwszych minut dnia podkreślały szarości
widoczne dołem, ale wyżej, gdzie sięgało słońce, barwy się
ożywiały i ocieplały. Zwłaszcza wierzby płaczące przyciągały
wzrok widokiem swoich intensywnie żółtych gałązek.
Plan
dnia ustalił Janek, a zaczynał się od poznania Parku Norweskiego w
Cieplicach, dzielnicy Jeleniej Góry.
Zobaczyłem
tam, ale i poczułem palcami rąk, prawdziwie zimowy początek dnia:
słońce, cisza, przejrzyste powietrze i bodajże sześć stopni
mrozu. Kaczkom najwyraźniej tak niska temperatura nie przeszkadzała.
Jadąc
do Sobieszowa, skąd mieliśmy wyruszyć na górę Chojnik,
przejeżdżaliśmy przy stawach rybnych. Janek, widząc zmiany w
zabudowie, był niepocieszony. Faktycznie, budynek restauracji
rybnej, jaki zobaczyłem, przypominał kiepsko zrobioną stodołę.
Dawny wygląd tego miejsca poznałem nazajutrz, oglądając ładną
zabudowę brzegu na Jankowych zdjęciach. Cóż, nie wszystkie zmiany
są dobre.
W
Sobieszowie zostawiłem samochód na parkingu, płatnym jak wszystkie
w okolicy, ale że nie było gdzie i komu zapłacić,
zaoszczędziliśmy na wieczorne piwo. Las, zbocze góry i Karkonoski
Park Narodowy zaczynają się zaraz za ostatnimi domami miasta, a i
ładne miejsca są zaraz za bramą. Las jest z przewagą buków, więc
jasny i widny, a rośnie na skalistym zboczu. Drzewa wypuszczają
korzenie daleko w poszukiwaniu ziemi, miejscami idzie się po ich
plątaninie wyślizganej butami turystów. Oczywiście skały. Jest
ich tam mnóstwo, i chociaż nie są wysokie, podobają się
zmiennością kształtów, urozmaiceniem form, ale i ciekawostkami
geologicznymi. Widziałem kilka wyraźnie wykształconych kociołków
wietrzeniowych, czyli zadziwiająco regularnych zagłębień w
płaskich powierzchniach skał. Widziałem kruszenie skał od podstaw
w sposób tworzący dołem schrony, czyli niewielkie jaskinie, dobre
miejsca na przeczekanie burzy, a najbardziej zadziwiającą
ciekawostką geologiczną są cienkie pasma wtrąceń w granicie
góry. Może warto dodać tutaj ogólny rodowód granitów: to skały
powstałe przy stygnięciu magmy pod powierzchnią ziemi. Jeśli ta
wypłynie i na powierzchni stwardnieje, powstaje inny rodzaj skał –
drobnoziarnisty, bardzo twardy bazalt.
Minerały
tworzące wspomniane wąskie i regularne pasemka, mają ładną,
krystaliczną budowę, jakże odmienną od powierzchni starego
granitu podobnej do betonu. Wyglądają jak misternie wbudowane
zdobienia, jak haft na obrusie mojej matki. Ich ułożenie pod
ostrymi kątami każe domyślać się burzliwych dziejów
górotwórczych. Podobnie jest z dużymi i licznymi złomami skalnymi
leżącymi w niższych partiach zboczy, najwyraźniej odpadłymi od
macierzystej ściany pod szczytem. Od strony południowej i
zachodniej, czyli od ładnej i kamienistej Ścieżki Kunegundy, widać
wyraźnie skalne płyty ustawione skosem. Na szczycie jednej z nich
byliśmy: gładka powierzchnia skały opada przepaścią o głębokości
ponad sto metrów. Znane mi w sytuacjach niebezpiecznych mrowienie w
nogach, nie pozwalało zbliżać się do stromych miejsc tych
monstrualnych ślizgawek. Ich widok z dołu czyni największe
wrażenie. Nigdzie indziej nie widziałem tak wielkich i tak gładkich
płyt skalnych ustawionych pod tak ostrym kątem.
W
pionowej ścianie rumowiska Zbójeckich Skał znaleźliśmy
szczelinę. Gdybym tam był sam, zapewne nie zwróciłbym na nią
uwagi, ale Janek wiedział, że właśnie gdzieś tutaj jest jaskinia
szczelinowa o dziwnej nazwie Dziurawy Kamień. Ma długość około
20 metrów, a w Internecie przeczytałem, że jest największą tego
rodzaju jaskinią w Sudetach. Kiedy tylko usłyszałem od mojego
towarzysza o możliwości jej przejścia, zdjąłem plecak i
wcisnąłem się między głazy. Szczelina jest na tyle wysoka, że
nie trzeba się czołgać, ale łokciami szoruje się po ścianach. W
tej ciasnocie pokonanie progu skalnego wymagało gimnastyki, ale w
chwilę później zobaczyłem jasność wyjścia. Kiedy podszedłem,
zwątpiłem w możliwość przejścia: pionowy komin ma ponad dwa,
może trzy metry wysokości, a jest tak wąski, że nie da się
podnieść nóg, bo kolana uderzają o ścianę. Zapierając się
łokciami i plecami o ściany, popełzłem (bo i nie wspinaczka to
była, a właśnie pełzanie) na tyle wysoko, że sięgnąłem do
krawędzi skał leżących na wierzchu. Kiedy podniosłem się i
spojrzałem w dziurę, z której przed chwilą wypełzłem, poczułem
zdziwienie: ja się w tym zmieściłem??
Zszedłem
niżej, do wejścia, przy którym stał Janek. Namówiłem go na
przejście dziury, a miałem w tym konkretny, mianowicie
fotograficzny cel: liczyłem, że może zaklinuje się w kominie, a
wtedy, nim podam rękę, zrobię kilka ciekawych zdjęć. Wziąłem
nasze plecaki i poszedłem do górnego otworu. Nim doszedłem,
zobaczyłem Janka. Wcale nie był zaklinowany, na co tak liczyłem, a
stał na skale i gęba mu się śmiała.
Tak
to przez jego pośpiech straciłem okazję na zrobienie niezwykłych
zdjęć.
Wyżej
jest parę miejsc widokowych zabezpieczonych barierkami. Śniegi
Śnieżki świecą w słońcu, podobnie jak Wielkich Kotłów i
Szrenicy, a widziałem też kawałek Gór Izerskich z jednej strony,
i Sokoliki z drugiej. Rozległość i wysokość gór dobrze
widocznych w przejrzystym powietrzu, w zestawieniu z bliskimi
drzewami, później także z murami zamku, tworzyły ładne widoki.
Zamek
był rozległą i potężną warownią. Jak dowiedziałem się z
tablicy informacyjnej, nie zniszczyły go działania wrogich wojsk,
a… piorun. Oto przykład, jeden z tysięcy, jak wielu
niebezpieczeństw pozwala uniknąć wiedza. Wszak wystarczyłoby na
zwieńczeniach murów rozciągnąć drut, końcem zakopany w ziemi.
Czy
poczuliście to samo, co ja, gdy przeczytałem te moje słowa? Czyż
nie brzmią jak magia lub wprost zabobon?
Weź
oko jaszczurki i księżycową nocą zakop na rozstajach…
A
przecież sposób z drutem działa i da się doskonale wyjaśnić na
gruncie nauki! Tutaj przypomniało mi się twierdzenie gdzieś
przeczytane: każda technika będzie się wydawać magią dla kogoś
z przeszłości. Cóż powiedzieliby ludzie żyjący niechby tylko
200 lat temu, widząc rozmowę przez zwykły telefon komórkowy?
Wewnątrz
zamkowych murów Janek zasmucił się ponownie. Zamiast wielkiego
bluszczu widzianego przez niego kilka lat temu, zobaczyliśmy ucięty
pień. Zapomniawszy zabrać miarę (to nie ja, to ona, skleroza!),
położyłem na pniu rękojeść kija, a po powrocie zmierzyłem jej
długość. Tą niezbyt dokładną metodą ustaliłem średnicę pnia
na 20 lub odrobinę mniej centymetrów, a więc bluszcz dorównywał
kaczawskiemu, z góry Nad Groblą.
Na
ścianie wewnętrznego dziedzińca bluszcze rosną nadal. Są
wyjątkowe, chociaż rekordowych średnic nie mają. Największe
liczą może 10 centymetrów, przeważają mniejsze, ale jest ich tam
wiele. Rosną jedne przy drugich, pniami przylegając do siebie, w
innych miejscach krzyżują się, splątane. Całość tworzy
niesamowitą draperię. Część pędów zgubiła ścianę i
zwieszając się, tworzy zielony okap, pod który można wejść.
Przy ziemi pędy mają cechy pnia drzewa, natomiast wyżej widać tę
paskudną włochatość napuchniętych pędów. Odczucia miałem
dwojakie, przeciwstawne, czyli, jak to się uczenie mówi,
ambiwalentne: podziw odczuwany z powodu wyjątkowości tych bluszczy
walczył z moją niechęcią do nich.
Oczywiście
weszliśmy na szczyt wieży, teraz już tylko widokowej. W pełni
panoramiczny widok oszałamia. Od południa stoi bliska i wielka
ściana Karkonoszy z bielejącymi szczytami, bo bokach widać
sąsiednie pasma górskie, na północ bezkresną przestrzeń z
miastami i miasteczkami. Najdalsze są kolorowymi plamkami, w
najbliższym Sobieszowie widać jak na dłoni domy i ulice. Widać
Wysoki Kamień w Górach Izerskich, zza niego wystaje szczyt
kojarzący się mi ze Stogiem Izerskim (niech mnie ktoś poprawi), a
z drugiej strony krańce Gór Kaczawskich i Rudaw.
Z
wieży zszedłem z lekka kołowaty, mimo iż nie dezynfekowałem się
od środka. Winne były ciasne, zakręcone i niekończące się
schody.
Janek
opowiedział mi o Kunegundzie, wyjątkowo złośliwej pani tego
zamku. Ile jest prawdy w tych opowieściach, nie wiadomo, a
słuchając, pomyślałem, jak wiele razy słysząc o złośliwych
kobietach, że chyba tylko brak miłości potrafi zmienić milutką
dziewczynę z taką Kunegundę. A może przydano jej takie cechy, bo
była Niemką?
U
stóp góry szukaliśmy łąki, na której miały kwitnąć krokusy,
ale jedyne jakie znaleźliśmy, kwitły w przydomowym ogródku, już
w mieście.
Było
zbyt wcześnie, by wracać, a że przypomniała mi się pewna rozmowa
o Górach Kaczawskich, zaproponowałem wjechanie na Szybowcową, górę
wznoszącą się nad Jelenią Górą. Chodziło mi o upewnienie się,
czy widać z niej Chełmiec. Janek nie wznosił sprzeciwu, więc
pojechaliśmy.
Okazało
się, że owszem, widać. Zidentyfikowałem jeszcze, chociaż nie bez
pewnych wątpliwości, Trójgarb i Krąglak w Górach Wałbrzyskich,
także Waligórę w Kamiennych. Góry te są odległe od Szybowcowej
o ponad 40 kilometrów.
O
Chełmcu, górze wznoszącej się nad Wałbrzychem, zamierzam napisać
parę zdań, ponieważ związana jest z moim pisaniem tak, jak
związany jest Lastek.
A
propos: z drugiego zbocza Szybowcowej doskonale widać pasmo
Chrośnickich Kop, a więc i Lastka.
Wracaliśmy
jeszcze przed zachodem słońca, a że szkoda nam się zrobiło tych
ostatnich chwil dnia, zaparkowałem pod Łysą Górą. Jest tam
miejsce, z którego widać znaczną część Kotliny Jeleniogórskiej.
Kończył
się dzień piękny wrażeniami, widokami i słońcem, pora była
wracać do wyjątkowo niepewnej obecnie codzienności. O niej też
chciałem napisać tekścik. Zrobię to, kiedy tylko Chronos mi
pozwoli, a Jankowi już teraz dziękuję za oderwanie mnie od moich
gór. Za poprowadzenie karkonoskimi szlakami.