030320
Wokół Świerzawy.
Rozległe
pole ograniczone jest z jednej strony drogą, z drugiej lasem. Jeśli
wejdzie się między pierwsze drzewa, widać strome i ciemne zbocze
jaru ze strumieniem na dnie. Jego samego nie widać, dno jest
zasłonięte, ale ukształtowanie terenu każe się domyślać go
tam. Zbocze ma sporą wysokość, gęsto rosną na nim drzewa, widać
zwaliska próchniejących pni, więc przejście nie jest łatwe, ale
kusi dzikością i rozległymi
polami
za lasem.
Byłem
tutaj parę tygodni temu, ale wtedy zabrakło czasu na poznawanie
nieznanych przejść. Dzisiaj wróciłem
pod Wielisławkę i Świerzawę specjalnie dla tego i sąsiednich
jarów oddzielających rozległe pogórzańskie pola.
Chodząc
po zaoranych zboczach łagodnych pagórów, z zaciekawieniem i z
niejakim rozbawieniem wsłuchiwałem się w swoje reakcje, ponieważ
odnosiłem wrażenie wodzenia mnie za nos i podobania mi się tego!
Pola
na wzgórzach widocznych za lasem widziałem kilka razy z drogi,
którą Janek nazwał Jabłkową. Widziałem je ładnymi, kusiły
mnie swoją urodą, wiele obiecując. Oglądane z daleka, ponad
przeszkodą zalesionego jaru, wydawały się kusząco ładne,
chyba nawet ładniejsze niż pola, którymi szedłem. Chciałem iść
tam i poznać je z bliska, chciałem też zanurzyć się w mrok jaru.
Dzisiaj
wszedłem
między drzewa, w szarość i gąszcz. Dnem faktycznie płynie
strumień; toczy swoje czarne wody wśród zwalisk omszałych resztek
obumarłych drzew, uschniętych badyli i zeszłorocznych liści.
Nie
jest to miejsce o łatwej do dostrzeżenia urodzie, ale jeśli
wsłucha się w szum strumienia, przyjrzy się roślinom żyjącym na
samym dnie i
ich różnorodności, można
zobaczyć pierwotność tego
miejsca,
niewygładzoną i niezmienioną ludzkimi potrzebami.
Natomiast
tak zwykle ładna granica lasu i pól okazała się zbezczeszczona
czynem barbarzyńcy. Oto co człowiek potrafi zrobić z naturą, z
naszą Ziemią. Nie z głodu, nie pod przymusem, a dla zaoszczędzenia
paru złotych.
Jęzor
lasu, który przeszedłem, okazał się bramą do drugiego świata.
Minąłem ostatnie drzewa wychodząc na brzeg tej nowej, nagle
otwierającej się przede mną, rozległej przestrzeni. Pole
jest
chyba jeszcze większe od pierwszego, tego po drugiej strony lasu.
Przyjrzawszy się mapie, oszacowałem jego wielkość na ponad sto
hektarów.
Okolica
była podobna do tej za mną, a przecież z daleka wydawała się
ładniejsza. Zawodu jednak nie czułem, bo i tutaj znalazłem swoje
miejsca: zarastającą dróżkę, kępę drzew, uskok gruntu wzięty
we władanie przez drzewa i krzewy, ów tak ładny skłon pola
opadającego doliną ku ścianie lasu. Idąc, widziałem wyłanianie
się dalekich, niebieskich gór zza linii bliskiego, polnego
horyzontu. Nie tak: one się nie wyłaniały, to moje kroki dobywały
te odległe góry spod ziemi, co przecież dobrze widziałem.
Ze
szczytu małego wzgórza wyrastającego na tym rozległym, niemal
bezbrzeżnym polu, zobaczyłem kolejny cypel lasu porastający
zagłębienie następnego jaru i strumienia, a dalej i nad nimi nowe
pola i łąki zdobione samotnymi drzewami i moją wyobraźnią.
Widziałem je ładnymi, ładniejszymi od tych, którymi szedłem.
Obudziło się we mnie pragnienie przejścia gąszczu przede mną i
wejścia w tamten świat.
Trzy
razy przekraczałem zalesione jary i strumienie, chcąc zobaczyć
miejsca z daleka tak ładne, a moje zaciekawienie, moja chęć
pójścia tam, gdzie dalekie i obłe linie pól dotykały nieba, były
świeże, niepamiętające siebie sprzed godziny. Każde z poznanych
miejsc skutecznie wabiło obiecując ładne widoki, a ja szedłem z
nową wiarą w ich zapewnienia. Ładniejszymi nie były, ładnymi
będąc i tyle wystarczyło.
Po
wielu latach mieszkania w nowoczesnej rolniczo Wielkopolsce, gdy
przyjadę na moją rodzinną Lubelszczyznę, zwracam zdziwioną uwagę
na małe pola, na miedze odległe od siebie o kilkanaście metrów
szerokości pola co prawda długiego, ale bardzo wąskiego. Powód
jest znany: to rezultat dzielenia tych pól w każdym pokoleniu, to
głód ziemi i przeludnienie wsi. Na Lubelszczyźnie mojego
dzieciństwa wiele było gospodarstw o powierzchni kilku mórg, a
rolnik mający kilkanaście hektarów uchodził za zamożnego. W
Wielkopolsce lat dwutysięcznych nie mogłem się nadziwić polom
kilkudziesięciohektarowym, a więc o bokach długości setek metrów.
Jednak
dopiero zobaczenie takich pół na terenie pofałdowanym zrobiło na
mnie naprawdę duże wrażenie, złączywszy wymowę powierzchni z
ukształtowaniem terenu.
Na
Pogórzu Kaczawskim są pola, których miedza ukryta jest za
horyzontem albo biegnie pod ścianą lasu widocznego w oddali tak
znacznej, że trudno tam dostrzec sarny czy ludzi. Na
jednym zmieściłoby
się dwadzieścia dawnych podlubelskich gospodarstw.
Płaszczyzna
pola rozciągniętego na równinie mało ma urody i szybko staje się
monotonna. Poza swoimi wymiarami, takie pole nie ma czym przemawiać
do patrzącego, zwłaszcza, jeśli pozbawione jest śródpolnych
zadrzewień. Pogórzańskie pole nie leży sobie spokojnie na swoim
miejscu, płaskie i nieruchome, a biegnie po wzgórzach złagodzonych
pługiem, chowa się za uskoki gruntu obsiadłe drzewami, rozdziela
się na dwie odnogi biorąc w objęcia długie kępy tarniny,
czarnego bzu i głogu, opada w pogłębiającą się dolinę, a pod
ścianą lasu wspina się po zboczu i ze szczytu znowu pędzi w dół,
ku ledwie widocznym dachom domów wioski ukrytej wśród drzew.
Widziałem pola, które upodobały sobie falowanie po kolejnych
dolinach spływających ku ścianie lasu, pola zaczynające się
nisko,
za domami wioski, pola z tłustą i mokrą glebą, czasami z
rozległymi i rzadko wysychającymi kałużami, a kończące się na
wzgórzach, gdzie między pokruszonymi kamieniami trudno znaleźć
garść ziemi, jeszcze trudniej wilgoć. Zdarzają się tam pola
łyse, bezdrzewne, ale więcej jest takich, które są domem dla
drobnej zwierzyny i ptaków. Kępy zarośli na tych polach bywają
spore i tak gęste, że wejścia do środka trzeba szukać, i prędzej
się znajdzie ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta niż przez
ludzi. Często wśród tych gęstwin mieszkają całe stada
krzykliwego ptactwa, a dziki i sarny mają swoje noclegownie.
Ilekroć
stoję przy takich kępach zarośli, zadziwia mnie radykalność
granicy: za mną wielka, wyrównana powierzchnia zajmowana przez
jedną roślinę w milionowym powtórzeniu, a przede mną, o krok,
dzikość. Różnorodność roślin rosnących samodzielnie, bez
pomocy człowieka, a nierzadko na przekór jego staraniom. Zadziwia
natychmiastowe kurczenie się widnokręgu po zrobieniu jednego kroku
w gąszcz zarośli, oraz tak samo nagła zmiana oświetlenia, a nawet
zapachów i temperatury.
Miejsca
najbardziej dla mnie urokliwe spotykam na uskokach. Pług ma co
prawda zdolność wyrównywania tych mniejszych, ale większym,
zwłaszcza kamienistym, nie daje rady. Biorą je w posiadanie brzozy,
tworząc wąskie pasemka jasnych zadrzewień, a przy nich znajduje
swoje miejsce różany krzew lub głóg. W wysokiej trawie siedzą
kamienie niczym skulone krasnoludki, czasami płożą się pędy
jeżyn, a gdy świeci słońce, drżące cienie biegają po białych
pniach drzew. Wystarczy usiąść tam w słoneczny dzień, by poczuć
na twarzy ich subtelny dotyk.
Wielkie
pola pogórzańskie mają zdolność tworzenia wyjątkowych
horyzontów. Są one ostrą, wąską linią wyginającą się w łuki,
rzadko prostą, a bywają – i ta ich cecha zadziwia najbardziej –
bardzo blisko. Jeśli idąc
polem podchodzi
się pod szczyt wzniesienia, albo wychodzi z doliny wpadającej do
lasu, zdarza się, że horyzont jest w odległości trzydziestu
kroków, a wydaje się, że jest niemal na wyciągnięcie ręki. Nie
zasłania go skała, do której się zbliżamy gdzieś w górach,
albo inna przeszkoda; ten odsłonięty horyzont jest długą linią
zajmującą znaczną część widnokręgu. To granica istnienia.
Jeśli iść pod górę, zza tego bliskiego wyłania się drugi
horyzont, odległy i niebieski, ale w taki sposób, jakby się
wznosił, dźwigając krąg mojego widzenia. W tym czasie mój polny
horyzont obniża się aż do stóp i po prostu znika, stając się
obłym fragmentem pola, a ja stoję na grzbiecie patrząc na daleki
styk nieba i ziemi.
Zatoczyłem
sporą pętlę wokół miasteczka, poznałem kilka nowych ładnych
miejsc, a włóczenie się skończyłem na wzgórzu Skowroniec.
Dzisiaj jakoś inaczej zobaczyłem z niego wzgórza Chełmów i
usłyszałem ich wołanie. Powinienem je odwiedzić.
Schodząc
stromą skarpą, pod małym świerczkiem zobaczyłem trzy piękne
krokusy. Wybrały dla siebie dobre miejsce. Trudno je tam znaleźć,
skoro drogi ni ścieżki tam nie ma.
Wspominam
słowa przeczytane na blogu Janka: kwiat jest uśmiechem rośliny.
Wracając,
już w mieście, zwróciłem uwagę na tablicę zamocowaną nad
śmietnikami. Głosiła, że mogą z nich korzystać wyłącznie
mieszkańcy zasobów mieszkaniowych spółdzielni.
Boże
drogi, doszło do mieszkania ludzi w zasobach!
Rozległe pola mają w sobie coś hipnotyzującego. Ze studenckich czasów pamiętam długi spacer miedzą między dwoma polami kwitnącego rzepaku gdzieś pod Opolem. Niezapomniane przeżycie.
OdpowiedzUsuńOwszem, tak właśnie jest, Anno.
UsuńPamiętam siebie z wczesnych lat szkolnych biegającego po miedzach. Już wtedy mi się podobały, a na nich te grusze, co cicho tam siedzą. Na Lubelszczyźnie miedz było wtedy dużo, w Górach Kaczawskich jest niewiele i rzadko które są takie, jak tamte: wysokie i na tyle szerokie, żeby można było iść nimi. Ale w zamian pola te uroczo falują po pagórach.
Kwitnące pola są jak z bajki.
Aniu, u mnie w pracy wstęp do paniki, aż się bałem iść do sklepu. Byłem, i z miłych zaskoczeniem zobaczyłem normalną sytuację. Nic się nie dzieje, towary są, z kasjerką zamieniłem kilka miłych słów doceniając jej niełatwą pracę. Kontynuując normalność, jutro przed świtem zabieram Janka i jedziemy połazić. Bo słyszałem, że obok alkoholu (podawanego doustnie), górskie wędrówki są najlepszym lekarstwem na wszelkie wirusy.
Czy potwierdzisz obydwa moje spostrzeżenia, Aniu?
Pewnie, że potwierdzam! Ja dziś spędziłam dzień na rowerze.
UsuńTrochę Cię podszedłem, ale przecież przyznałaś mi rację: alkohol podawany doustnie zabezpiecza przed wirusem. :-) :-) Jest więc nas dwoje tak myślących, ale myślę, że w rzeczywistości rzesza cała.
UsuńJanek zaciągnął mnie dzisiaj na zamek Chojnik. Cóż, zamek jak zamek, ale otoczenie, skały i drzewa, są tam urokliwe.
Krzysiek, zamek Ci się nie podobał? Dlaczego?
UsuńWyobraź sobie Chojnik, bez ruin tego zamku na szczycie.
Wyobraziłem sobie. Góra straciłaby na wyglądzie.
UsuńJanku, nie pisałem, że zamek mi się nie podobał. Tylko z powodu zamku nie poszedłbym, dla samej góry i jej skał owszem. Chodzi o preferencje. Ruiny nie są u mnie na szczycie listy, chociaż przyznaję, że urok swój mają.
Tyle że skały, dal i ładny las pociągają mnie bardziej.
Granica pomiędzy lasem a łąką jest zawsze ciekawa, na skraju lasu można znaleźć ciekawe rośliny; krokusiki wyglądają mi na botaniczne, są delikatne i mniejsze, może to uciekinier z ogrodu, wiatr przywiał nasionko, może z resztkami ogrodowymi przyjechał, a może w Kaczawach takie rosną w naturze:-) zazdrosnym okiem patrzę na krajobrazy, drogę na pierwszych zdjęciach ... kiedy odrobimy swoje siły, żeby tak pójść? na razie musimy tkwić w naszych "zasobach mieszkaniowych":-)
OdpowiedzUsuńZasoby mieszkaniowe :-) Zauważyłaś, że kiedy urzędnik chce napisać coś poważnie, wychodzą mu takie kulfony, jak ten? To w zasadzie norma u nich. Może są tak uczeni?…
UsuńMario, i dla mnie granica lasu i pól lub łąk jest urocza. Lubię chwile wyjścia z lasu na otwartą przestrzeń, mam wiele zapamiętanych takich miejsc w moich górach, ale i to sfotografowane zapamiętam na długo, niestety. Uciekłem stamtąd. Chciałbym kiedyś spojrzeć w twarz człowiekowi, który tak robi. Chciałbym powiedzieć, co o nim myślę, a czasami chciałbym po prostu mu przyłożyć.
Tylko, kurcze, nie wiem, jak to się robi.
Szutrowa droga z pierwszych zdjęć jest tą drogą, którą Janek nazwał Jabłkową. Znam ją od lat, wiele razy szedłem nią. Jest pierwszą zapamiętaną i polubioną w tych górach. Zdjęcia z niej robione prawie zawsze wychodzą ładnie, co dowodzi urody jej i okolicy.
Krokusy rosną na zboczu za domami wioski, najbliższy jest może 30 metrów od kwiatów, więc całkiem prawdopodobna jest ich ucieczka z ogródka.
Kurujcie się, Mario, bo nie dość, że wiosna się zbliża, to trzeba też pokazać figę pewnemu wirusowi.
Jabłkowa Droga ma w sobie niepowtarzalny urok. Nie mogłem powstrzymać swojej szalonej radości, gdy pierwszy raz nią szedłem.
OdpowiedzUsuńKrzysiek, pamiętasz?
Oj, ma, ma. Zdarza mi się (byłem tam wiele razy), iść nią wolno, żeby nie skończyła się zbyt szybko.
UsuńRadość pamiętam, ale nie pamiętam, czy miałeś okazję jeść jabłka z przydrożnej jabłoni.
Czy miałem okazję jeść jabłka z przydrożnej jabłoni?
OdpowiedzUsuńKrzysiek, kiedyś napisałeś tak:
"Gdy doszliśmy na parking, od zachodu słońca dzieliła nas godzina czasu. Janek zaproponował odwiedzenie dróżki pod Wielisławką, jednej z najładniejszych dróg kaczawskich. Pamiętał też o jabłoni rosnącej na między. Tej samej, której pyszne jabłka zbieram ilekroć jestem tam jesienią.
Podniosłem głowę znad klawiatury i spojrzałem na stolik, mam jeszcze dwa jabłka przywiezione spod Wielisławki."
Abyś długo nie szukał, to te słowa są tu
Te jabłka jedliśmy wtedy obaj.
Nie pamiętasz?
Spójrz na zdjęcie 73 tutaj
Obejrzałem zdjęcia na Twoim blogu. Pamiętałem tamten dzień. Pamiętam wschód słońca na zboczu Łysej, kanie, siedzenie w trawie pod Krzyżową, inne chwile też, ale akurat o zatrzymaniu się przy Jabłkowej Drodze zapomniałem, skleroza.
UsuńDzięki za przypomnienie. Tamte jabłka są aromatyczniejsze do większości jabłek sprzedawanych w sklepach.