090520
Z Wojcieszowa pod
szczyt Chmielarza, poszukiwanie Lisich Skał. Przejście na wzgórza
i łąki w okolicy Zadory, czarnym szlakiem w stronę Dobkowa,
Zadora, powrót do Wojcieszowa.
Byłem w połowie
podejścia, gdy z dołu usłyszałem szczekanie i ludzki głos. Po
paru minutach rozmawiałem z mieszkańcem Wojcieszowa, miasteczka w
dole. Zapytałem o Lisie Skały, zaproponował pójście razem.
Najprędzej
doszliśmy do porozumienia w ocenie ludzi wyrzucających śmieci w
górach, ale jednocześnie dość szybko zauważyłem, że mój
rozmówca nie wie o tych skałach. Byliśmy blisko szczytu
Chmielarza, gdy pokazał kierunek w stronę znanych mi skał pod
szczytem. Już nie wyprowadzałem go z błędu, a po pożegnaniu
ruszyłem na samotne poszukiwania. Nie trwały długo. Odwiedziłem
skały szczytowe i myszkując po zakamarkach zacząłem schodzić
niżej. Błąkał mi się po głowie obraz łąki z widokiem
miasteczka, a zaczynającej się kilkanaście metrów od
poszukiwanych skał oraz obraz samej skały z przewieszonym szczytem. Pomogła
mi tablica informacyjna. Bez niej byłoby trudniej, ponieważ teraz,
gdy drzewa mają liście, skały są niemal niewidoczne z brzegu
lasu, a powyżej drzew nie wystają.
Dziwna jest
struktura tych skał. Wyglądają na skały osadowe z wyraźnie
zaznaczonymi warstwami osadów. Na tablicy podano, że są z wapienia
zieleńcowego. Co to jest wapień, wiem, ale zieleńcowy? Nie bardzo.
Ogromne i często
spotykane pokłady wapieni są świadectwem niewyobrażalnie długiej
historii Ziemi i znacznych przeobrażeń jej powierzchni. Skały te
powstały z opadających na dno morza muszelek czy skorupek żyjątek
wodnych. Żyły, umierały i opadały na dno w ciągu tysięcy
wieków, a w końcu ich grube osady przeobraziły się w skałę. W
wapień, z którego ludzie stawiają swoje budowle, wypalają wapno i
cement.
Tydzień temu, będąc
z Jankiem wyżej na zboczu góry, zobaczyłem na sąsiednim wzgórzu znaną mi i pamiętaną
łąkę z drogą biegnącą brzegiem, przy drzewach. Zawsze mi się
podobała, i chyba już wtedy, tydzień temu, postanowiłem wrócić
tutaj nie tylko dla Lisich Skał. Nie ostatnim powodem była właśnie
ta dróżka na łące pnącej się po zboczu Bielca.
Siedziałem na
brzegu tej dróżki i z ukontentowaniem patrzyłem na góry jakże
odmienne od tak dobrze znanych z zimowych wędrówek.
Na szczycie górki
jest ciekawe miejsce. Niewielki lasek tam rosnący kończy się nagle
razem z ziemią, na której rośnie, a jeśli podejdzie się do
krawędzi urwiska, zobaczy się niemal pionową ścianę skalną,
powiększoną wielką dziurą w ziemi. To pozostałość po
kamieniołomie Gruszka. Teraz nazwy góry i kamieniołomu używa się
wymiennie.
Chciałem znaleźć
dogodne przejście w lasach oddzielających te dwie odwiedzone góry
od następnej, Zadory i otaczających ją rozległych i ładnych łąk.
W chaszcze nie wpakowałem się, ale dogodnym moje przejście nie
było. Powinienem wrócić tam i spróbować raz jeszcze, wspomagając
się GPS.
Na dnie płytkiej
doliny znalazłem kolejne potwierdzenie suszy: wyschnięty strumień,
nie najmniejszy, bo sądząc po śladach, miał przynajmniej pół
metra szerokości. Tam nawet śladu wilgoci nie widać.
Na jakimś wzgórku
z ładnym widokiem zarządziłem przerwę. Zdejmując plecak
spojrzałem na horyzont i nim pomyślałem, mruknąłem pod nosem:
Grodziec. Leżałem w trawie, poprzez źdźbła patrząc w dal.
Ciekawa perspektywa. Z odległości pięciu kilometrów widziałem
czarne punkciki na łące podchodzącej pod szczyt Gackowej.
Wiedziałem, że są to samotne świerki i wiedza ta, jak i odruchowe
rozpoznanie góry, sprawiały mi przyjemność.
Jakże odmienna była
ta przerwa od zimowych chwilówek!
Podnosząc się,
zobaczyłem wygniecioną trawę i wtedy wróciła do mnie myśl z
chwili gapienia się w niebo. Pomyślałem wtedy, że tak pusto tutaj
i cicho, a teraz, widząc wygniecioną trawę, pomyślałem, że
przecież są to żywe organizmy. Cicho tutaj, ale nie pusto. Leżałem
na trawach i różnych zielonych roślinkach, obok rosną brzozy,
wokół gałęzi uwija się rój jakichś latających stworów, wyżej
przelatują ptaki, w trawie zapewne chodzą mnogie a małe żyjątka.
Kilka razy widziałem sarny. Dwie podeszły blisko, nie widząc mnie.
Przysiągłbym, że nie tyle strach, co zaskoczenie widziałem na ich
pyszczkach, nim poszły w skok.
Wszędzie wokół
mnie tętni życie.
Jeśli tak spojrzę
na świat wokół mnie, jakże prawdziwe jawią się słowa o matce
Ziemi. Rodzicielce całego tego oszałamiającego bogactwa fauny i
flory.
W planie miałem
Zadorę, górkę widzianą z odległości kilometra, a pora była
dopiero obiadowa. Szwendałem się więc po okolicznych wzgórzach i
łąkach.
Widziałem i
słyszałem ruchliwe pszczoły na kwitnących jabłoniach. Gdzie ich
ul? Musiały przelecieć spory dystans.
Na czereśniach
wiszą spore już zielone kulki owoców, głogi mają najpiękniejszy
okres pęcznienia pąków i rozchylania się płatków. Kwitną też
jarzębiny, tylko jesiony trwają jeszcze, czarne i smutne, w zimowym
letargu. Co prawda na kilku widziałem otworzone pąki liściowe i
wychylające się pogniecione listki, więc i one w ciągu kilku dni
zazielenią się. Jako ostatnie, bo nawet stare dęby, którym też
nieśpieszno do wiosennej pracy, już rozwinęły swoje listki. Teraz
mają nietypowy u nich seledynowy odcień. A jeśli już o tym piszę,
to wspomnę o topolach. Ich młode liście mają bardzo
charakterystyczny kolor, rozpoznawany z daleka, ale nie wiem, jak go
nazwać. Jakby do seledynu dodać trochę brązu? Miedzi? Może
szczyptę… czego? Podpowiedzcie, proszę.
Przy wątłym
źródełku w zagłębieniu łąki zobaczyłem kępy niezapominajek.
Z upodobaniem patrzyłem na nie, póki w wodzie obok nie zobaczyłem
rozgniecionej dużej butelki plastikowej. Czar prysł. Odwróciłem
głowę.
Nie podoba mi się
bezkarność tych ludzi. W końcu zasypią wszystko, a ja, żeby
cieszyć się kwiatkiem nad wodą, będę musiał udawać, że nie
widzę śmieci obok. Tracę przeżywanie, odbiera mi się radość
obcowania z pięknem natury, a sprawcy śmieją się, zadowoleni z
siebie i bezkarni. To niesprawiedliwe.
Wspomniawszy pewną
uroczą polną drogę, poszedłem przez las na jej spotkanie. Po
drodze uświadomiłem sobie, że przecież przy końcu lasu rosną
buki, które kiedyś tak bardzo mi się spodobały i których później
szukałem, a za lasem ta ładna droga zaczyna się swój bieg pod
górę, prosto w niebo, pod szpalerem czereśni.
Nierzadko budzi się
we mnie chęć czy potrzeba wyjazdu w inne góry, zobaczenia nowych
miejsc, i czasami jadę w obce góry, ale jednocześnie podobają mi
się takie chwile, jak te dzisiejsze, z odruchowym rozpoznawaniem gór
wokół, z wiedzą, co mnie czeka za zakrętem drogi, jaki widok
zobaczę za grzbietem wzniesienia. Są świadectwem mojej bliskości
z tymi górami. Ta bliskość, mój emocjonalny związek z Górami
Kaczawskimi, pomagał mi w mojej jakże ciężkiej nie tylko
fizycznie pracy. Pomagał także w radzeniu sobie z samotnością
odczuwaną od lat.
Droga czekała na
mnie. Uśmiechnęła się od mnie, odpowiedziałem uśmiechem. Idąc,
patrzyłem na miejsce dotykania nieba, a za grzbietem zobaczyłem jej
roztańczony bieg do wioski.
Schodziłem w
rozległą, łagodną dolinę, siedziałem na miedzy, oglądałem
przydrożne kwiaty. Zatrzymałem się przy kępie białych, ładnych
kwiatków. Tyle razy oglądałem tę roślinę, kiedyś nawet ją
opisywałem, a nie znałem nazwy. Dopiero dzisiaj wieczorem puknąłem
się w czoło (gest pomagający w myśleniu, wiadomo) i zapytałem
wujka Google.
Gwiazdnica
wielkokwiatowa. Linia rozchylenia płatków jej kwiatów jest
doskonałością.
Moja dobra znajoma
zyskała w końcu imię.
Wróciłem na łąki
i poszedłem na kraniec ich najdalszej odnogi, chcąc znaleźć
przejście na drugą stronę lasów. Miał to być zwiad do
planowanej trasy. Nie ma przejścia, a na mapie jest. Rośnie tam
spory już i gęsty młodnik, mapa nieaktualizowana jest od szeregu
lat. Wszedłem w jakiś zarastający dukt, szedłem i szedłem, w
końcu zawróciłem. Teraz zobaczyłem na zdjęciach satelitarnych,
że jest tam szerokie przejście, a to znaczy, że zdjęcia są
równie stare, jak mapy, więc nie pomogą, prędzej sam GPS,
wskazując aktualne moje miejsce w lesie.
Wróciłem na łąki
i wzgórza.
Trzy drapieżne
ptaki, na pewno nie kruki, szybowały po niebie. Niemal wcale nie
machały skrzydłami. One nie tyle leciały, co unosiły się w
powietrzu, jakby prawo ciążenia ich nie dotyczyło, albo wiatr
miały na swoje usługi. Ich lot i sylwetki są równie doskonałe,
jak kształt kwiatów gwiazdnicy.
Wędrówkę
zakończyłem na wzgórzu Zadora. Między ścianami lasów widać z
niego zbocze sąsiedniego wzgórza, wystrojone zagajnikami i kępami
krzewów. Zwykły widok w tych górach, ale jest w nim urok tak
pociągający, że patrzyłem głodnym wzrokiem.
Poszedłbym tam –
pomyślałem, i po chwili uświadomiłem sobie, że przecież byłem
parę godzin temu, i że dokładnie tak samo myślałem stojąc na
wzgórzu jesienią 2018 roku.
Z Zadorą, ładnym i
widokowym wzgórzem, wiąże mnie wspomnienie zachodu słońca
oglądanego tamtego dnia.
Czyż nie był
piękny?
Wracałem dziurawą,
ale widokową boczną drogą. Pod wsią Muchów zatrzymałem
samochód. Za mną i przede mną widziałem wspaniałą aleję
klonów. Muszę pojechać tam jesienią.