190420
Pisałem
już, ale się powtórzę: listów nie zaczynamy słowem „witam”.
To
słowo nie tylko brzmi protekcjonalnie, ale i po prostu nie pasuje do
okoliczności.
Szukając
wyjaśnienia innej mojej wątpliwości językowej, a często je
miewam, znalazłem w poradni językowej PWN odpowiedź na zapytanie
czytelnika.
„Zwrot
do adresata w formie Witam słusznie wywołuje Pana negatywną
reakcję, ponieważ wyraża wyższość nadawcy wobec odbiorcy, co
nie zawsze odpowiada rzeczywistej relacji łączącej partnerów
korespondencji (z moich obserwacji wynika, że częściej jej nie
odpowiada, niż odpowiada). Stosownie użyta forma Witam /
Witamy dotyczy tylko takich sytuacji, jak powitanie gości
przez gospodarzy czy powitanie odbiorców radiowych i telewizyjnych
wypowiadane przez prowadzących audycje.
Małgorzata
Marcjanik, prof., Uniwersytet Warszawski”
Dokładnie
tak. Proszę zwrócić uwagę na podpis. Profesura jest najwyższym
stopniem naukowym, czyli pani Marcjanik dobrze wie, jak być powinno
i dlaczego tak, a nie inaczej.
Rzadko
poddaję się ocenom autorytetów, jednak gdy inny profesor (też na
stronie PWN) uznał, że Internet powinno się pisać wielką literą,
staram się tak pisać, mimo swoich wątpliwości. Bo ja nie jestem,
jak on, polonistą z tytułem profesora.
Chciałem
też zwrócić uwagę na ostatnie słowo wypowiedzi pani Marcjanik,
na słowo „audycje”, obecnie właściwie już nieużywane,
zastąpione słowem „program”.
Program
jest zestawem audycji, a nie audycją. Mówić o programie w sensie
audycji to trochę tak, jak mówić o zjedzeniu menu w restauracji.
Słowo
ma oczywiście i drugie znaczenie: program komputerowy, ale to
wyrażenie coraz częściej jest zastępowane słowem aplikacja. Tak
więc w nowej polszczyźnie zarówno program komputerowy, jak i
złożenie podania (mówi się o aplikowaniu), a na dokładkę
technika naszywanych zdobień, mają taką samą nazwę, właśnie
aplikacja. Dziwna to dla mnie polszczyzna.
Oto
jak ją postrzega polonista:
„Aplikować
ma w polszczyźnie kilka znaczeń, ale jeśli ktoś mówi „Jan
Kowalski aplikuje do Policji” albo „Jan Kowalski aplikuje o
pracę”, to mówi raczej po angielsku niż po polsku. Owszem,
możemy złożyć aplikację o coś, np. o wizę, ale i tu
prościej i zrozumialej byłoby złożyć wniosek lub podanie.
Mirosław
Bańko, PWN”
Drugi
głupi zwyczaj, to kończenie każdego listu słowem „pozdrawiam”.
Lekki ton wyższości i zażyłości tutaj także pobrzmiewa –
zupełnie niepasujący w liście do obcej osoby. To słowo można
napisać na pocztówce wysyłanej znad morza, albo w liście do
kolegi, a nie w każdej korespondencji. Dostaję list ze sklepu, są
w nim trzy słowa, ale nadawca koniecznie musi mnie pozdrowić. Gdyby
jeszcze postarał się o formę, ale gdzież tam! Po prostu jedno
słowo. Pozdrawiam – i już. Jeśliby napisał „Życzę panu
zdrowia w tych trudnych czasach”, przyjąłbym mile te słowa
uznając je za dobrze napisane, ale tak nie jest. Ludzie niby
pozdrawiają, ale szkoda im 15 sekund na jego wyrażenie, oni chcą
pozdrowić mnie w dwie sekundy.
W
nosie mam takie ich pozdrowienia, bo są nieszczere. Zwłaszcza,
jeśli tekst listu nie jest przychylny albo po prostu rzeczowy.
Szczytem lekceważenia odbiorcy listu jest skracanie tego jednego
słowa do czterech liter: Pzdr.
Nie
jestem nauczycielem, ale będąc Polakiem, mam prawo, a nawet pewnego
rodzaju obowiązek, dbać o swój język ojczysty, dlatego pozwolę
sobie na parę sugestii.
W
naszym języku właściwie trudno rozpocząć list, zwłaszcza
króciutki list służbowy. Pisząc do obcej osoby, najwłaściwiej
jest napisać tradycyjne powitanie „Dzień dobry”. List do osoby,
z którą prowadzimy korespondencję, także służbową, można,
jeśli kontakty układają się dobrze, napisać „Dzień dobry,
Pani Ewo”, chociaż uważam, że takie pisanie słowa „Pani”,
wielką literą, pasuje tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Ze
znajomymi różnie: cześć, hej, Myszko, albo na sto innych
sposobów, zależnie od stopnia zażyłości.
Na
zakończenie listu piszemy różnie. Tradycyjna formuła „Z
poważaniem” pasuje i teraz, ale nie w każdym liście, raczej w
liście do osoby faktycznie poważanej, na której nam zależy lub
mającej wysokie stanowisko w hierarchii społecznej. Listu do
koleżanki tak nie zakończę, ale do Olgi Tokarczuk jak najbardziej.
W
zwykłych notkach służbowych ten zwrot byłby nadęty i
zafałszowany, w nich wystarczy sam podpis imieniem i nazwiskiem,
ewentualnie z podaniem nazwy pełnionej funkcji lub dodając coś
przed podpisem, na przykład „W oczekiwaniu na szybką odpowiedź”.
Jeśli
się chce, można zakończyć list na wiele dobrych sposobów, tylko
na ogół się nie chce, albo ludziom jest to obojętne.
Bezrefleksyjnie piszą te swoje paskudne formułki, bo, jak się
tłumaczą, wszyscy tak piszą.
Wszyscy
dłubią w nosie, ale nie może to być usprawiedliwieniem dłubania
publicznego.
Napiszę
o jeszcze jednym rozpowszechnionym zwyczaju, chociaż akurat tutaj
miewam wątpliwości, ponieważ piszą tak i osoby dobrze znające
nasz język.
Typowy
list zaczyna się teraz słowem lub słowami powitania, następnie
przecinkiem i treścią listu pisaną małą literą od nowego
wersetu.
Odbieram
ten zwyczaj jako nieoczekiwanie odpowiedzi na powitanie i zaczynanie
listu małą literą. Pisemnym wyrazem tego oczekiwania jest dla mnie
kropka. Na niej się zatrzymujemy po przywitaniu, symbolicznie dając
czas na odpowiedź, a list zaczynamy, jak każde nowe zdanie, wielką
literą.
Często
także w rozmowach telefonicznych słyszę to nieoczekiwanie
odpowiedzi na powitanie: ludzie mówią np. „dzień dobry” i bez
chwili przerwy mówią, co chcą powiedzieć. Mało tego! Kiedy ja w
ten sposób pozdrowię swojego rozmówcę i zaczekam na odpowiedź,
nierzadko słyszę ją z opóźnieniem, albo nutą z zdziwienia czy
zaskoczenia w głosie.
Wypada
mi zaznaczyć, że nie ogłaszam tutaj prawd ex cathedra, piszę o
swoich zasadach, a profesorem nie jestem, więc znawca języka może
wytknąć mi jakiś błąd. Wiem jednak, że nawet jeśli będą
rozbieżności, to niewielkie.
Dopisek
a propos.
W
warsztacie zobaczyłem plastikowy pojemnik bez etykiety. Ktoś
napisał flamastrem „będzyna”. Z drugiej strony inny poprawił
na „bęłdzyna”. Później okazało się, że ten drugi napis był
dowcipem kogoś, kto wie, jak się pisze. Ten kolega podał mi
przykład napisu, który ostatnio zauważył w pracy: priśnic.
Kiedyś chciałem zapisywać przykłady tej okropnej twórczości
słownej, ale nie zapisywałem; szkoda, bo przez wszystkie lata tutaj
przepracowane zebrałbym niemały słowniczek. Pamiętam jednak
pierwsze dwa słowa, z jakimi się zetknąłem: pszut i pszewut.
Dopisek
wcale nie a propos.
Parę
tygodni temu przeczytałem dwie zupełnie odmienne w swojej wymowie
wiadomości. Oto one:
„Ksiądz
Tadeusz Guz, wykładowca KUL, na antenie TV Trwam przekonywał, że
na mszy nie można się zarazić, gdyż w akcie świętym wirusy nie
mogą się roznosić, a jak Polska będzie "bogata Bogiem"
to wygra z epidemią. Wg Guza kapłan nie może zarażać, bo jego
dłonie są konsekrowane w sposób nadprzyrodzony.”
„Wiesław
Nowak, właściciel krakowskiej firmy montażowo-remontowej Novmar
wyczarterował samolot, by ściągnąć do kraju swych 45 pracowników
ze zlecenia w Hiszpanii, gdyż byli oni zaniepokojeni epidemią.
Samolot zorganizował w 2 dni. Następnie wynajął wszystkim
mieszkania na 2 tyg. kwarantanny przed powrotem do rodzin.”
Kiedy
powiedziałem koledze w pracy o słowach księdza, ten wyraził
zdziwienie, że istnieje jeszcze taka ciemnota. Wagi jego słów
dodaje fakt bycia przez niego praktykującym katolikiem.
Słowa
księdza odbieram nieco inaczej. Są dla mnie przykładem niszczącego
myślenie wpływu religii. Rozdzielam tutaj prywatną wiarę ludzi w
Boga, od instytucji religijnych wymyślających dziwaczne dogmaty.
Ten
człowiek po prostu wierzy w to, co mówi. Sama w sobie taka wiara
nie jest zła, ale może być niebezpieczna.
Nie
znajduję zasadniczych różnic między poglądem tego
uniwersyteckiego (sic!) wykładowcy, a wiarą tych muzułmanów,
którzy giną w samobójczych zamachach, wierząc w spodobanie się
Bogu ich czynu.
Władze
KUL powinny, w obronie swojej opinii jako ośrodka uniwersyteckiego,
stanowczo zakazać wygłaszania takich bzdur swojemu pracownikowi.
A
panu Nowakowi bije brawo. Jest jednym z nielicznych porządnych
biznesmenów.
Ciekawe,
czy pracownicy ściągnięci z Hiszpanii odwdzięczą się dobrą
pracą, a powinni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz