060420
Miałem
w końcu opublikować zaległy opis i zdjęcia z ostatniej mojej
włóczęgi, gdy odebrałem list z wiadomością o ukazaniu się na
stronie biblionetka.pl recenzji mojej książki (tutaj).
Chcąc
się nią pochwalić, uzyskałem zgodę autora, misiaka 297,
użytkownika Biblionetki, na publikację tutaj, na moim blogu.
Bardzo
byłem ciekaw recenzji, zwłaszcza pierwszej, a to z dwóch powodów.
Wiedząc
o swoich brakach pisarskich, zwłaszcza w tworzeniu romansów, wcale
nie byłem pewny jej przychylności. Powodem drugim była ciekawość
widzenia opowieści przez drugą osobę. Wszak tyle jest obrazów
świata, ilu jest patrzących. Mój obraz tej historii nie jest
bezstronny, skoro ją ułożyłem, a nadto dla mnie mogą być
ważniejsze inne aspekty opowieści niż dla czytelnika, który nie
jest z nią związany emocjonalnie.
Ucieszyłem
się zwłaszcza z dobrego przyjęcia końcowej części historii
Jasiów, ponieważ ułożyłem ją nietypowo dla romansów.
Kończę
już, oddając głos misiakowi 297 z Biblionetki.
* *
*
Pigmalion
z Gór Kaczawskich
„-
Jasiu, powiedz, który jest tutaj rok?
W jednej chwili wydało mi się, że zrozumiałem jej zachowanie i to wszystko, co widziałem i czemu się dziwiłem od rana.
- Dwa tysiące czternasty – powiedziałem.
- Sześćdziesiąt siedem lat – wyszeptała po chwili.
»Czas zwariował albo my oboje« - pomyślałem”[1].
Jaś i Jasia. Spotkali się w Górach Kaczawskich. On wędrował po szlakach, zachwycony ich pięknem, ona na niego czekała – czekała od dawna. Nie było to jednak zwykłe spotkanie. Jasia zjawiła się w Górach Kaczawskich prosto z 1947 roku. Gdy mija pierwsze zdumienie, Jaś postanawia ulec jej prośbie i zabrać ją do siebie.
To początek pięknej, kameralnej historii miłosnej. Jasia poznaje XXI wiek, a Jaś poznaje smak miłości, jakiej nie czuł do żadnej ze swych dotychczasowych dziewczyn. Obserwujemy pierwsze dni ich wspólnego życia – zachwyt sobą, ulotnymi chwilami absolutnej bliskości (na przykład przy czesaniu włosów – jakże piękna to scena!), fizyczną stroną miłości. Narrator tej historii początkowo traktuje Jasię z nieuświadomioną przedmiotowością. Widzi w niej łatwą zdobycz, zwraca się do niej protekcjonalnie per „dziewczyno”. Szybko jednak zaczyna rozumieć, że Jasia jest kimś wyjątkowym, kimś, kogo nie można tak po prostu „zdobyć”.
Pojawiają się też (wprowadzając nieco chaosu – a jednak ma to swoje uzasadnienie) obrazki z ich dalszego życia. Małżeńskie lata. Kariera muzyczna wybitnie uzdolnionej Jasi. Ci dwoje niby otwierają się na świat, ale w tej historii tylko oni się liczą. Ich miłość. Nie poznamy przyjaciół Jasia, jego poprzednich partnerek, niewiele dowiemy się o przeszłości Jasi. Wszystko jest tu sprowadzone do miłości. Miłości idealnej. Tylko czy na pewno? Czy za takie uczucie nie przyjdzie płacić wysokiej ceny?
Można się zanurzyć w tej nieco magicznej opowieści, nieobjętej prawami realnego świata. Można w nią nie wierzyć. Można mieć przeczucie, że coś w tej sielance jednak nie gra i nie chodzi tylko o to, że na tym obrazku brakuje prawdziwych rys. Zaskakujący epilog – chyba najlepsza część powieści - wiele wyjaśnia. Historia Jasi i Jasia wcale nie jest tak prosta, jak się początkowo wydaje. Dodatkowym atutem pozostaje tu ciekawy mitologiczny sztafaż, ważniejszy niż realizm.
Czy taka miłość mogła się zdarzyć? Z tym pytaniem was zostawię, zachęcając do lektury tej powieści.
[1] Krzysztof Gdula, „Miłość, muzyka i góry”, Warszawska Firma Wydawnicza 2020, s. 19.
W jednej chwili wydało mi się, że zrozumiałem jej zachowanie i to wszystko, co widziałem i czemu się dziwiłem od rana.
- Dwa tysiące czternasty – powiedziałem.
- Sześćdziesiąt siedem lat – wyszeptała po chwili.
»Czas zwariował albo my oboje« - pomyślałem”[1].
Jaś i Jasia. Spotkali się w Górach Kaczawskich. On wędrował po szlakach, zachwycony ich pięknem, ona na niego czekała – czekała od dawna. Nie było to jednak zwykłe spotkanie. Jasia zjawiła się w Górach Kaczawskich prosto z 1947 roku. Gdy mija pierwsze zdumienie, Jaś postanawia ulec jej prośbie i zabrać ją do siebie.
To początek pięknej, kameralnej historii miłosnej. Jasia poznaje XXI wiek, a Jaś poznaje smak miłości, jakiej nie czuł do żadnej ze swych dotychczasowych dziewczyn. Obserwujemy pierwsze dni ich wspólnego życia – zachwyt sobą, ulotnymi chwilami absolutnej bliskości (na przykład przy czesaniu włosów – jakże piękna to scena!), fizyczną stroną miłości. Narrator tej historii początkowo traktuje Jasię z nieuświadomioną przedmiotowością. Widzi w niej łatwą zdobycz, zwraca się do niej protekcjonalnie per „dziewczyno”. Szybko jednak zaczyna rozumieć, że Jasia jest kimś wyjątkowym, kimś, kogo nie można tak po prostu „zdobyć”.
Pojawiają się też (wprowadzając nieco chaosu – a jednak ma to swoje uzasadnienie) obrazki z ich dalszego życia. Małżeńskie lata. Kariera muzyczna wybitnie uzdolnionej Jasi. Ci dwoje niby otwierają się na świat, ale w tej historii tylko oni się liczą. Ich miłość. Nie poznamy przyjaciół Jasia, jego poprzednich partnerek, niewiele dowiemy się o przeszłości Jasi. Wszystko jest tu sprowadzone do miłości. Miłości idealnej. Tylko czy na pewno? Czy za takie uczucie nie przyjdzie płacić wysokiej ceny?
Można się zanurzyć w tej nieco magicznej opowieści, nieobjętej prawami realnego świata. Można w nią nie wierzyć. Można mieć przeczucie, że coś w tej sielance jednak nie gra i nie chodzi tylko o to, że na tym obrazku brakuje prawdziwych rys. Zaskakujący epilog – chyba najlepsza część powieści - wiele wyjaśnia. Historia Jasi i Jasia wcale nie jest tak prosta, jak się początkowo wydaje. Dodatkowym atutem pozostaje tu ciekawy mitologiczny sztafaż, ważniejszy niż realizm.
Czy taka miłość mogła się zdarzyć? Z tym pytaniem was zostawię, zachęcając do lektury tej powieści.
[1] Krzysztof Gdula, „Miłość, muzyka i góry”, Warszawska Firma Wydawnicza 2020, s. 19.
Ależ trafiłam (chyba będę pierwsza)! Gratuluję, Krzysztofie wydania książki i jakże pochlebnej, a przy tym interesującej recenzji.
OdpowiedzUsuńAkurat wpadłam do Ciebie w wolnej chwili, więc idę poczytać wcześniejsze wpisy. Nie mogłam jednak przegapić okazji zostawienia pierwszego komentarza! :-)
Dziękuję, Aniko.
UsuńZgadzam się, ta recenzja jest interesująco napisana.
Przed chwilą czytałem Twój komentarz pod tekstem o wirusach, no i ułożył mi się taki obraz Aniki: ma chwilę wolną, więc zagląda na mój blog i bierze na ząb długi i techniczny artykuł. Czyż nie jest niesamowita?
Nic dodać, nic ująć 😃 widzę, że nie tylko mnie się scena z warkoczami podobała 😁
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniu. Przyznam, że troszkę obawiałem się uznania tego fragmentu opowieści za zbyt ckliwy, niedzisiejszy czy może zbyt wyidealizowany, ale zostawiłem uznając, że nawet jeśli takim jest, będzie lepszy od tych dziwacznych scen (i sposobów ich opisywania), jakie zdarza się spotykać we współczesnej prozie. A tu proszę: podoba się już dwojga czytelnikom.
UsuńCzasami przypomina mi się treść książki, o jakiej opowiadałaś, tej o pilocie i stewardesie. Ech.