Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 9 grudnia 2016

Moje miejsca pod Wielisławką


041216

Wielisławka, Gozdno, Wielisławka, źródło Piekiełka, okolice Owczarni i Czeszki, powrót pod Wielisławkę.





Kilka lat temu, w słoneczny i kolorowy dzień wczesnej jesieni, szedłem leśną drogą prowadzącą zboczami Wielisławki. Wyszedłszy na otwartą przestrzeń, zobaczyłem drogę biegnącą brzegiem lasu pod górę, omijającą dąb i ginącą za drzewami. Poszedłem tam poszukać jej, a minąwszy drzewo obejrzałem się. Stałem tam długo, oczarowany, odchodziłem i wracałem nie mogąc odejść. Widok zauroczył mnie; chwila przeżytego wtedy piękna jest we mnie i – mam nadzieję – zostanie. W minione lata wracałem w tamto miejsce kilka razy, na ogół w mniej ładne dni od tamtego. Któregoś ponurego dnia zimowego wydało mi się to miejsce takie… zwykłe. Stałem tam z poczuciem smutku, może też oszukania. Po chwili obudził się we mnie protest – mój przeciwko mnie samemu. Broniłem urody miejsca dostrzegając w moim jego widzeniu podobieństwo do kobiety: kochając, widzi się ją taką, jaką była w tamtej odległej chwili zauroczenia nas, a jeśli zdarzy się czas zdjęcia okularów uczucia i zobaczenia znamion upływu lat, na pomoc przychodzi pamięć tamtej chwili – a w tle niezliczona ilość chwil późniejszych – i wtedy uświadamiamy sobie, iż przecież to ona, dziewczyna sprzed lat, ta sama, nie inna –  a wtedy znowu widzimy jej piękne oczy patrzące na nas.

Od tamtego dnia wracam do tego miejsca jak do towarzyszki moich kaczawskich lat.

Będąc w pobliżu góry dwa tygodnie temu, uświadomiłem sobie, że nie znam wszystkich dróg po sąsiedzku, a na tych znanych nie byłem od roku czy nawet od dwóch już lat. Pojechałem z zamiarem zobaczenia świtu z mojego miejsca i całodniowego myszkowania po okolicy.

Samochód zostawiłem na podwórzu kilku domów przy starym młynie w Wielisławiu Złotoryjskim pod Sędziszową. Dużo się tam zmieniło: stary, zaniedbany duży dom został wyremontowany, jest w nim teraz restauracja i agroturystyczne noclegi. 


Coraz częściej, nota bene, agroturystyczne są te usługi tylko z nazwy, w istocie będąc hotelami; niektóre z nich są eleganckie i drogie, nie dla takich wędrowców, jak ja. Posesja stoi tuż przy górze, obok budynków przepływa Kaczawa, do Organów jest około trzysta metrów, do jaskini ze dwieście – słowem: dobre miejsce na początek drogi.

Specjalnie wyjechałem wcześniej, chcąc być na zboczu z drugiej strony masywu, przy moim miejscu, o świcie. Gdy wszedłem na kamienistą ścieżkę skosem pnącą się po zachodnim zboczu Wielisławki, spojrzałem na zegarek: była 6.40. Niebo nieco rozjaśniło się, ale w dole, między drzewami, tyle widziałem, żeby nie zejść z drogi, ale gałęzi i kamieni, o które potykałem się, nie widziałem. Zbocza są tam strome, miejscami kąty ich nachylenia przekraczają 50 stopni, wokół stoją czarne i milczące drzewa, pod nogami szeleszczące liście ukrywają nierówności, ciemność i pustka wokół, jako że bliską szosą nikt nie przejeżdżał. Mocno napierając na kije, szybko nabierałem wysokości, ale nie wiem, czy potrzeba rozgrzania się bardziej mnie goniła w tę mroźną noc, czy chęć wyjścia z ciemnego lasu na otwarte przestrzenie. Parę lat temu gdzieś tam zakręciłem się totalnie: idąc między drzewami, zobaczyłem na śniegu ślady moich butów, prowadziły w przeciwną stronę. Nie wiem, jakim sposobem zrobiłem koło, ale dzisiaj szedłem jak po sznurku.

Do tej pory uważałem, że moje miejsce jest na wschodnim stoku Wielisławki, ale po tym, co widziałem dzisiaj, uznałem, że to już raczej Gajowa, drugi szczyt w masywie Wielisławki, jednak moja sudecka encyklopedia nie potwierdza tej informacji. Nic to, w końcu mało to ważne, jako że niewiele metrów dalej niewątpliwie jest stok tej znanej góry. Na miejscu byłem przed wschodem. 



Niebo nabierało kolorów, było już na tyle widno, że aparat robił zdjęcia, chociaż po każdym pstryknięciu długo coś majstrował przy nich; bezskutecznie, jak się później okazało. Siwym i grubym szronem mróz okrył trawy, a mnie zmusił do założenia drugich rękawic. Piłem herbatę chodząc w pobliżu mojego miejsca, kręciłem się szukając swoich dawnych śladów, robiłem nowe i patrzyłem na wschodzące słońce. 




Dwukrotnie w ciągu dzisiejszego dnia widziałem rzadki widok i dość nietypowy: rozłożoną mapę oświetloną poziomymi promieniami słońca – teraz wschodzącego, a na zboczu Czeszki zachodzącego. Minimalny ruch ręki zmieniający poziomą płaszczyznę mapy krył ją w cieniu.

Przed sobą miałem rozległy przestwór łagodnie fałdowanych pól, a na nich nitki zarośli i kępy drzew; jedno z nich zwróciło moją uwagę wysokością i ładnym kształtem. Jakie to drzewo? Z odległości setek metrów rozpoznam jedynie topolę włoską, więc poszedłem poznać je. Będąc bliżej zobaczyłem brązową mgiełkę na koronie drzewa i pomyślałem o lipie. To faktycznie była lipa, a mgiełkę tworzyły trzymane przez drzewo lotki z nasionami.




Dzisiaj kilka razy przechodziłem przez śródpolne zarośla, albo omijałem je nie mogąc znaleźć przejścia. Czasami bywa, że na brzegu, zwłaszcza od południowej strony tych jakże malowniczych kęp, rośnie gęstwina krzewów po prostu nie do przejścia, bo jak przekroczyć splątane pędy różanych krzewów i malin? W sukurs tym roślinom przychodzą krzewy tarniny, głogu, a nierzadko i czarnego bzu, razem tworząc ściany tak gęste, że zajrzeć do środka trudno, nawet gdy są bez liści. Jeśli już znajdzie się przejście, jest nią ścieżynka zrobiona przez zwierzęta, do przejścia na czworaka. Jeśli kępa jest szersza, jej środek zajmują drzewa. Nie zauważyłem przewagi któregoś ich gatunku: rosną tam dzikie czereśnie i lipy, osiki i jesiony, dęby i grusze. Na miedzach wszystkie te rośliny rosną wąskim pasem podcinanym rolniczymi maszynami, ale na stokach zbyt stromych do zaorania, albo wokół skał wychodnych lub starych kamieniołomów, także nad strumieniami lub na nieużywanej, zapomnianej przez ludzi drodze, wszędzie tam wykształcają ów piętrowy schemat zajmowania swoich miejsc. Wnętrze tych mini lasków jest ciemne i nie ma w nim wielu roślin – chyba tylko nieliczne są w stanie rosnąć w tak głębokim cieniu. Ziemia bywa tam mokra, bagnista, ale nierzadko leżą tam omszałe złomy skalne lub kupy kamieni zebranych z pobliskiego pola; zdarza się, iż wśród zarośli zieją dziury w ziemi albo sterczy naga ściana odsłoniętej skały nieużywanego wyrobiska. Bywa też, niestety, że leżą tam sterty śmieci. Te trudno dostępne miejsca są mieszkaniem wielu zwierząt: najliczniejsze są ptaki, nierzadko duże ich stada, ale i sarnę można tam spotkać, bliżej lasu i dzik się schowa, a dzisiaj spod moich nóg zając poderwał się do ostrego biegu.
Ruszyłem w poplątaną wędrówkę okolicznymi polami i drogami.
 






 Przeszedłem moją ulubioną drogę w obie strony i wszedłem w las, by na jego skraju, nieco z boku, odwiedzić miejsce ładne i pamiętane, a stamtąd poszedłem do Gozdna, małej wioski po drugiej stronie lasu, przypomniawszy sobie, iż będąc tam kiedyś, nie obejrzałem wielkich lip rosnących przy szosie.

Ostatnie kilkaset metrów przed wioską szedłem szosą, lekko pod górę. Patrzyłem właśnie w dal, na odsłaniane opadającą szosą szczegóły odległego horyzontu, gdy zobaczyłem szczyt Wilczej Góry wyłaniający się z asfaltu na środku szosy: niemal pionowa ściana urwiska przykryta jest kępą drzew niczym głowa punka stojącymi włosami. Zatrzymałem się, góra też stanęła. Przysiadłem, góra schowała się za… nie, ona schowała się w asfalcie, przecież widziałem, a gdy stanąłem na palcach, i góra wyżej wychyliła się ponad powierzchnię szosy. Wracając, taką samą zabawę ze mną w chowanego podjęła Śnieżka, czego nie spodziewałem się po królowej Sudetów.

Przy głównej ulicy wioski rosną nie tylko lipy, widziałem tam też pokaźne kasztanowce i proste, strzeliste, jasne buki. Jeden z nich wyglądał wyjątkowo ładnie: trzymał na końcach gałązek mnóstwo brązowych, pękniętych na cztery strony kolczastych kulek nasiennych. Obok stała największa lipa. Na zboczu Wielisławki widziałem tablicę z informacjami o drzewach, po jej przeczytaniu wiem, iż lipa kwalifikuje się do uznania jej za pomnik przyrody, gdy ma obwód pnia przekraczający 3 metry; średnicę tego drzewa oceniłem na nie mniej niż metr, więc warunki spełnia, jednak tabliczki nie zauważyłem.

Gdy stałem pod drzewami z głową zadartą, podbiegł do mnie pies wielkości wilczura; nie wiem, jakiej rasy. Obwąchał mnie i kręcił się przy mnie; po chwili podbiegł inny, temu najwyraźniej nie spodobałem się, co okazywał hałaśliwym zachowaniem. Ten pierwszy naskoczył na szczekacza, który natychmiast przybrał poddańczą pozycję i zaraz wycofał się. Milczący został. Wcześniej myślałem o powrocie lasami, ale teraz uznałem, że nie warto chować się w lasy w słoneczny dzień i zawróciłem. Pies ruszył za mną. Zatrzymałem się, on też.

– Chcesz iść ze mną?

Nic nie odpowiedział, zrobił wokół mnie parę kółek i pobiegł. Przez kilka kilometrów, aż do młyna pod Wielisławką, tak było: wybiegał na przód, albo znikał gdzieś z boku, po chwili wracał, szedł przy mnie i znowu biegł gdzieś. Byłem już blisko mojej góry, gdy zatrzymałem się na herbatę. Po chwili przybiegł. Podszedł do mnie blisko, powąchał kubek z herbatą, spojrzał na mnie i przysunął się bliżej. Tarmosiłem go po uszach i karku; odsunął się dopiero wtedy, gdy przerwałem. Wyciągnąłem kanapkę, pies raz i drugi wciągnął powietrze, więc wyjąłem z kanapki plaster wędliny i podałem mu.

-Weź – powiedziałem, i dopiero wtedy ostrożnie wyjął wędlinę spomiędzy palców.



Doszliśmy do góry, okrążyliśmy ją, a na zachodnim zboczu zszedłem z drogi (tej samej, na której potykałem się nad ranem) chcąc zobaczył dół na zboczu. Otóż parę lat temu runął strop jaskini, a na zboczu utworzyło się zapadlisko. Będąc tam ostatnio zapamiętałem wrażenie, jakie na mnie zrobiło to miejsce – jakbym na wejście do piekieł patrzył: obcość, niesamowitość, odpychanie, ciemność i zimno, przeciwieństwo życia i słońca. Poszedłem tam chcąc poczuć to wszystko raz jeszcze. Głęboka jama jest ogrodzona, na dnie leżą zwalone drzewa, a między ich korzeniami zieje czarna dziura. Podniosłem głowę – między gałęziami drzew zobaczyłem błękit nieba.

Przeszedłem podwórze młyna i szosę, psa nie było. Druga strona pola kończyła się uskokiem, miałem nadzieję, iż nie płynie tam strumień. Nie, wody nie było, zszedłem na dno i wtedy, między drzewami, wśród traw, zobaczyłem szynę kolejową. Patrzyłem na nią zdumiony.

Dobra stal, nie rdzewieje – pomyślał technik we mnie, a ja słuchałem łagodnego, zamyślonego smutku budzącego się we mnie. Tego samego, który nawiedza mnie gdy widzę opuszczone, niepotrzebne dzieła ludzkich rąk. Patrząc na szynę pomyślałem o ogromie prac potrzebnych do wytopu tej stali i do wykonania całej tej linii kolejowej, która teraz jest tylko pasem lasu w nienaturalnym zagłębieniu terenu.

Za torami zaczynała się długa łąka wznosząca się zboczem góry Czeszka. Gdy tylko wyszedłem spomiędzy drzew, usłyszałem szczekanie psa z tyłu. Obejrzałem się: trzysta metrów za mną i nieco niżej stały zabudowania młyna, ale psa nie zobaczyłem. 


Pomyślałem, że to „mój” pies żegna się ze mną.

–Mnie też było miło – odpowiedziałem mu.

Poznałem wygodne przejście na ładne i lubiane pola między wzgórzami Owczarnia i Czeszka. 



Nieśpiesznie, rozglądając się, przeszedłem okoliczne drogi i zajrzałem na dno Piekiełka, strumienia głębokiego i ładnego swoją dzikością. Źródło jest suche, maleńka strużka wody pojawia się nieco niżej, wyciekając z dna koryta. Któregoś dnia przejdę całą długość strumienia, a łatwe to nie będzie: zbocza jaru są strome, wiele tam zwalonych drzew i wykopów zrobionych przez poszukiwaczy agatów; buły agatowe można znaleźć idąc zboczem, tyle że trzeba pewnej wprawy, aby odróżnić je od grud ziemi.

Gdy słońce dotykało już lasów, wyszedłem na otwartą przestrzeń; stojąc na zboczu Czeszki, na skraju lasu i pól, żegnałem ten ładny dzień grudniowy.

Dzień słońca, lip, zarośli śródpolnych, milczącego czworonożnego towarzysza, dzień odnowienia moich związków z Wielisławką. 










niedziela, 4 grudnia 2016

Dal i różane zbocza


131116

Dudziarz, Straconka, Leszczyniec, Komarno.



Będąc w czerwcu na Dudziarzu, widziałem tak ładne zakątki południowo-zachodnich zboczy, że dzisiaj wróciłem tam dla ich dokładniejszego poznania. Daleka to była droga przez moje góry: z Proboszczowa, gdzie nocowałem, trzydzieści kilometrów specjalnie wybranymi bocznymi drogami Gór Kaczawskich; jechałem z północnego pogórza na południowe krańce tych gór; z małych wzgórz w najwyższe góry, chociaż tak po prawdzie, także te najwyższe nie są wysokie. Dobrze jednak, że urok gór nie tylko w ich wysokości.

Po raz pierwszy w tym roku skrobałem szyby samochodu; termometr pokazywał 4 stopnie, a wyżej, pod Dudziarzem, było osiem stopni mrozu. Na szczęście szosy były czarne, jechało się dobrze. Lubię jeździć tymi wąskimi, podrzędnymi drogami. Nierzadko mają szerokość trzech metrów i zatoczki do mijania się samochodów, a one same nie omijają żadnej okazji wjechania na szczyt wzgórza lub wpadnięcia na dno doliny, między przycupnięte tam domy. Niemal na całej swojej długości zakręcają; meandrują omijając kamienie lub domy, dawno nieistniejącą przeszkodę albo nie wiadomo co. Ilekroć jadę takimi drogami, mam wrażenie ich zwiewności, tak lekkiego trzymania się ziemi, że – wydaje mi się – mocniejszy wiatr zdmuchnie je z trawy.




Samochód zostawiłem w zwykłym miejscu, między Dudziarzem a Różanką, i poszedłem na zbocze porośnięte laskiem różano-głogowym. W czerwcu widziałem go w początkowej fazie kwitnienia róż, dzisiaj krzewy obsypane były czerwonymi owocami i przyprószone pierwszym śniegiem. Czy były brzydsze? Nie, były swojskie. Na te czerwcowe patrzyłem jak na dziw, listopadowe są moimi, znanymi, tyleż razy widzianymi.

Zbocza nie są jednorodnymi pochyłościami łąk schodzących w dół, a wieloma mniejszymi stokami oddzielonymi od siebie grzbietami albo odwrotnie – dolinkami. Lasy schodzą wąskimi pasmami drzew w doliny, a łąki podchodzą wysoko, blisko już szczytów, coraz węższymi zakolami traw wciskającymi się między drzewa. Tutaj widać mało używaną drogę, tam bardziej stromy, niemal urwisty fragment zbocza, obok stoi wysoka brzoza, jest cała żółta, przyciąga wzrok, a dnem płynie mały strumyczek. Są tam miejsca, z których widać kilka stoków, jeden za drugim, a każdy nachylony jest w innej płaszczyźnie. Ma się wrażenie ich zazębiania, czy przenikania: stok najdalszy znika w niewidocznej stąd dolince, bo zaraz pokazać się nieco bliżej, ale w innym ustawieniu; gdy patrzę na niego, on stacza się za grzbiet mojego stoku. Podchodzę tam i widzę, jak tamten dalszy biegnie do mnie z dna dolinki, a ten mój ucieka spod nóg, pędzi pod górę i znika na tle nieba.






Po niewielkim obszarze kilku kilometrów szwendałem się niemal cały dzień. Na mapie ten obszar jest wyznaczony trzema słoneczkami punktów widokowych. Chodziłem zboczami, a gdy widziałem dróżkę znikającą między drzewami, szedłem nią. W lesie próbowałem zorientować się gdzie jestem, znajdowałem inną drogę i nią schodziłem na odkryte zbocza.

Mróz wysuszył mokre drogi leśne. Z mniejszych kałuż znikła woda odsłaniając ostre szpice zamarzniętego błota, większe kałuże pokryły się lodem, po którym ślizgały się groty kijów. Droga chrzęściła łamanymi moim ciężarem kolcami ziemno-lodowymi, buty wyginały się na skamieniałych nierównościach, a kije stukały o lód lub w poślizgu zgrzytały ostro. W tamtych lasach byłem już wcześniej, zapamiętałem połacie świerkowego boru, ale dopiero dzisiaj zauważyłem wśród nich daglezje. To moje dzisiejsze odkrycie jest kolejnym przykładem zależności między wiedzą, a postrzeganiem szczegółów bogactwa świata wokół nas. Wiedza otwiera nam oczy, pozwala widzieć; wzbogacając nasz obraz świata, czyni bogatszymi nas samych.





W wielu miejscach całych Sudetów widać starania leśników, by lasy uczynić bardziej różnorodnymi i bardziej podobnymi do dawnych naturalnych lasów sudeckich. Czasami, gdy patrzy się uważnie, albo gdy zaznajomi się z treścią tablic informacyjnych, tu i ówdzie stawianymi przez ludzi lasu, doznać można zdziwienia skalą tych prac oraz wiedzą potrzebną do ich zaprojektowania i wykonania.

Dotarłem do pierwszych domów Komarno, tam zobaczyłem nowe znaki niebieskiego szlaku o zmienionym przebiegu, ale też poznałem ładną uliczkę, a przy niej wyjątkową nieruchomość. Jest niemal dokładnie taka, jaką chciałbym mieć: duża, parohektarowa działka zadrzewiona nie tylko iglakami i niski, rozczłonkowany dom postawiony w głębi, z dala od ulicy i sąsiadów. Chciałbym mieć w takim domu wielkie okna w salonie, przez które widziałbym dal, i prawdziwy kominek z kamienia. Za domem, pod dachem, suszyłaby się sterta grubo porąbanego przeze mnie drewna.

Kiedyś, gdy będzie wielka kumulacja, zagram w totolotka i postawię taki dom; wtedy wezmę na ręce moją żonę, przeniosę ją przez próg i powiem:

-To jest twój dom.

Dwa razy w ciągu dnia zaświeciło słońce. Świat nabrał kolorów i przejrzystości, a mój aparat zgodził się na robienie jako takich zdjęć. Jakże słusznie zauważył mój kolega: fotografia do światło. Tak jest, przecież etymologicznie znaczy tyle, co rysowanie światłem. Problem w zrobieniu dobrych zdjęć (oczywiście poza całą rozbudowaną stroną techniczną) polega na odmienności rejestracji otoczenia: aparat tylko zapisuje światło, człowiek patrzy na krajobraz przez pryzmat swojego ducha, a na dokładkę jego własne oprogramowanie graficzne o niebo przerasta umiejętności najbardziej wyrafinowanych programów komputerowych. Przejrzystość powietrza poprawiła się do tego stopnia, że Śnieżkę i Śnieżne Kotły – oddalone ode mnie o ponad 10 kilometrów – widziałem bardzo wyraźnie, a nawet jako tako dostrzegł je mój aparat przy dużym zbliżeniu. Z każdego miejsca tych zboczy roztaczają się dalekie widoki na Rudawy, Góry Ołowiane, Sokoliki i Karkonosze aż po Szrenicę i skrawek Izerów. Urzeka odmienność kolorów i odległości: bliskie stoki Dudziarza w brązowych i żółtych, ale też zielonych barwach – i lekko niebieska, ale wyraźnie widoczna, dal najdalsza z białymi od śniegu karkonoskimi szczytami.









Widząc ze zbocza Dudziarza sznury samochodów na szosie w dole – kończył się długi weekend – wyjechałem godzinę przed zmierzchem, wszak nazajutrz miałem zacząć cały tydzień pracy w nieogrzewanej hali. Do Leszna jechałem ponad trzy godziny, całą drogę widząc czerwone światła samochodów przed sobą. Mając za sobą trzy dni wędrowania, jechałem odczuwając rzadkie u mnie i zawsze krótkotrwałe nasycenie drogą.


czwartek, 1 grudnia 2016

O wydaniu książki


011216
Od wielu lat błądziła po mojej głowie myśl o wydaniu jakiejś części moich tekstów, ale było tak, jak często u mnie, czyli tak, jak z totolotkiem: fajnie byłoby wygrać, tylko trzeba by w końcu wybrać się do kolektury i wysłać zakład. Kilka lat temu zebrałem się w sobie i wysłałem do kilku wydawnictw próbki moich tekstów wybranych z dopisków. Nie o górach, a takich… właściwie o niczym, o wrażeniach i chwilach – tak je określam, także na blogu, gdzie jest ich sporo. O ówczesnych doświadczeniach napisałem parę słów tutaj.
Druga część tego tekstu, nota bene, jest właśnie typowo „dopiskowa” – o wrażeniach i chwilach.
Dwa wydawnictwa odpisały mi bardzo podobnie: dobre, ale na tym nie zarobimy. Dołóż nam, człowieku, pięć tysięcy, to wydamy. Byłem poruszony taką odpowiedzią: ja mam dopłacać, i to aż tyle?? Ponieważ ani nie jestem przebojowy, ani nie umiem zakręcić się wokół własnych spraw, a nadto łatwo się zniechęcam, sprawę odłożyłem na nieokreślone później.
Myśl o ponownej próbie pojawiła się we mnie niedawno, gdy nazbierało się sporo opisów moich sudeckich wędrówek. W mojej skali ocen lokuję je półkę niżej od dopisków, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, iż większość potencjalnych czytelników ocenia te teksty dokładnie na odwrót. Minęło ledwie dwa lata wahań i myśli pt. „Trzeba by wziąć się za to”, gdy któregoś wrześniowego wieczoru zapytałem google o adresy wydawnictw zajmujących się przewodnikami i turystyką, a z listy wytypowałem dwa.
Po wysyłaniu do tych wydawnictw przykładowych opisów wędrówek, wydawało mi się, że w zasadzie wszystkie mam gotowe, tylko skopiować je z oryginalnych „dopisków” w jeden dokument i już. Gdy ku mojemu zaskoczeniu (to wyraz mojej niewiary w powodzenie) po tygodniu otrzymałem list ze zgodą na wydanie i z prośbą o przysłanie całego tekstu książki, otworzyłem dopiski i uświadomiłem sobie, że prac przy nich jest mnóstwo. Na te moje „dopiski” składa się obecnie piętnaście dokumentów, a każdy liczy od 40 do 100 stron formatu A4 z pomniejszonymi marginesami; na dokładkę są w nich najróżniejsze teksty, istny groch z kapustą. Ponieważ parę lat temu już je segregowałem na potrzeby bloga, uznałem, że najprościej będzie właśnie z tej mojej strony w internecie skopiować je. Tak zrobiwszy stanąłem przed dylematem: wysłać do wydawnictwa jakąś (jaką?) ich część po kolei, od najstarszych, czy dokonać wyboru. Wybierałem. Prace te zacząłem w czasie karuzelowego sezonu, czyli niewiele mając czasu i nie codziennie, musiałem więc ratować się przed totalnym bałaganem i swoim zapominalstwem zapisując wszystko, i tak w toku prac namnożyło mi się różnych pomocniczych dokumentów tekstowych, w których zapisywałem uwagi, stan prac, klasyfikację tekstów, wybór zdjęć, korespondencję, wszystko. W pierwszym odruchu poprosiłem parę osób o pomoc, o wskazanie tych tekstów, które wyżej oceniają. Później żałowałem tej prośby, uświadomiwszy sobie pracochłonność jej spełnienia. W ciągu kilkunastu dni od tamtego listu z wydawnictwa wybrałem około trzydziestu opisów różnych tras sudeckich, w tym kilkanaście starszych o Górach Kaczawskich, i wysłałem cały tekst.
Wtedy, a był to koniec września, zaczęła się szybka wymiana listów z wydawnictwem. Było to dla mnie nowe doświadczenie, wcześniej nie wiedziałem, jak wiele szczegółów wymaga ustalenia. Na przykład ile ma być zdjęć i ile na jednej stronie, kolorowe mają być czy czarno-białe, jak rozmieszczone w książce, jak opisane („proszę sprawdzić opisy zdjęć i odesłać”, przeczytałem w jednym z listów). Stanęło na czterdziestu kilku moich zdjęciach, ale zgrupowanych razem, jako wkładka z papieru kredowego. Moja propozycja umieszczania zdjęć tam, gdzie jest odpowiadający im tekst, nie została przyjęta. W przełożeniu na współczesny język biznesu oznacza to tyle, co konieczność zapłaty za takie fanaberie nieznanego autora.
Gdy odesłałem podpisaną umowę wydawniczą, myślałem, że teraz to już tylko czekać na druk, a wtedy właśnie dostałem pracę najbardziej żmudną: korekta tekstu. Błędów popełniam niewiele, jednak w tekście sporo było miejsc do poprawy, ponieważ pewnego rodzaju błędów nie dostrzegałem. Po prostu nie zwracałem uwagi na takie szczegóły, jak na przykład spacja po kropce, a przed nowym wersetem. Najwięcej było pracy z zamianą łącznika (czyli dywiza) na myślnik. Cóż to jest ten dywiz? Ja też nie wiedziałem. Dopiero siedząc nad korektą przeczytałem w internecie, że to krótka kreska służąca do pisania dwuczłonowych wyrazów, na przykład biało-czarny. Okazało się, że użycie jej jako myślnika jest błędem.
„Jak pisać myślnik?” – zapytałem googli. Wszędzie podawana jest jednakowa kombinacja klawiszy: ctrl+alt+minus na numerycznej klawiaturze. Tylko że w moim malutkim komputerku nie ma takiej klawiatury, więc co mam zrobić?… Kombinowałem kilka minut, nim znalazłem właściwy dla mojego laptopa układ: ctrl+fn+klawisz z dwukropkiem. Dziwne? Ano, dziwne. Dodanie do tej kombinacji klawisza alt wydłuża kreskę, według mojej oceny ponad miarę.
Zapytałem program edytora tekstu o ilość miejsc do poprawy, wyświetlił mi liczbę 66, i już miałem kazać mu zamienić, gdy uświadomiłem sobie, że wtedy zamieni wszędzie, także tam, gdzie łącznik użyty jest prawidłowo. Zmienić jednak kazałem widząc, iż miejsc z łącznikiem niepotrzebnie zamienionym będzie niewiele. Zamieniłem i mozolnie przewijałem tekst wypatrując dwuczłonowych wyrazów, by je poprawić.
Po tym doświadczeniu poczułem, że nie lubię korekt, stanowczo nie, chociaż przyznać muszę, iż są potrzebne. Z konkretnych błędów edytor wskazał mi na parę powtórzeń, ale znowu ten jego pomysł na Dal… Chodzi o to, że raz czy dwa napisałem ten wyraz z wielkiej litery, a napisałem tam, gdzie z kontekstu można przypuszczać, iż deifikuję zjawisko fizyczne i to wszystko dobre, co może budzić w nas pojęcie dali. Edytor uznał, iż wszystkie słowa „dal” mają być z wielkiej litery. Nie podoba mi się coraz powszechniejszy zwyczaj pisania coraz większej liczby słów z wielkiej litery (a nawet każdego wyrazu z tekście), nie spodobała i ta jego decyzja, ale cóż ja mogę? W końcu edytorem (może poprawniej byłoby użyć słowa korektor?) był bodajże polonista z poznańskiego uniwersytetu, a ja jestem nieznanym autorem i naprawiaczem karuzel. Tutaj dla sprawiedliwości dodam, iż korektor wykonał swoją pracę bardzo starannie i uważnie, stosując zasadę przezroczystości, czyli korekty nienaruszającej indywidualnych cech tekstu. Chwilami pytałem się siebie, czemu sami nie wprowadzili tych poprawek, skoro w żaden sposób nie naruszają tekstu? Chyba nie mogli, a to z powodu wymogów prawa autorskiego.
Jeśli już rozpisałem się na temat korekcji, napiszę o jeszcze jednym przykładzie poprawy, z którą się nie zgadzam. Otóż kilka lat temu, wczesną jesienią, jechałem w góry. Była mgła, już myślałem, że dali nie zobaczę, gdy kilka kilometrów przed celem rozjaśniło się i wyszło słońce. Zrobiło się cudnie, bo promienie słońca prześwietlały resztki mgły, a ta świeciła. Zatrzymałem się, oczarowany, i wysiadłem:
„Ręce mi drżały, nie wiedziałem co robić; patrzeć i robić zdjęcia i biec chciałem tam, gdzie świetlne słupy dotykały ziemi by dotknąć je (…)” – napisałem później w swoich dopiskach, tutaj jest ten tekst w relacji z 10 października.
Edytor kazał dodać przecinki przed każdym „i”, co poszatkowało zdanie, a miało być prędkie jak wicher moich myśli w tamtej chwili, gdy chciałem robić wszystko na raz.
Wydawca uznał, iż druga korekta nie jest potrzebna, co niekoniecznie oznacza dokładną pracę moją i korektora, a może jedynie chęć zaoszczędzenia na wydatkach. 29 dnia listopada dostałem wiadomość z wydawnictwa o otrzymaniu wydrukowanego nakładu i wysłaniu na leszczyński adres moich pięciu egzemplarzy autorskich.



Nie ma i nie będzie tutaj reklam, jako że mam na nie uczulenie, jednakże dopuszczając autoreklamę napiszę, że książka jest dostępna na stronie wydawnictwa oraz na ich aukcji na allegro. Także w niektórych księgarniach, ale nie wiem w jakich.
Można też kupić bezpośrednio u mnie, nieco taniej. Adres mojej skrzynki pocztowej:
Przy okazji napiszę, iż wydawnictwo zastrzegło sobie prawo ustalenia ceny, ja nie miałem nic do powiedzenia, a poznałem ją dopiero wtedy, gdy zaczęli sprzedaż.
Jeśli już mowa o pieniądzach: nie zarobię na tej książce, chyba że sprzedana będzie w tysiącach egzemplarzy, co nie jest możliwe, ale też nie dla pieniędzy zająłem się wydaniem. Po prostu chciałem zobaczyć swoje nazwisko na okładce. No i zobaczyłem.
Zacząłem już prace nad drugą częścią opisów górskich wędrówek, a także większą pracę: nad tekstami dopiskowymi. Konieczna jest ich segregacja, tematyczne uporządkowanie, korekta własna i dokonanie pewnych poprawek; na to wszystko bardzo przydałoby mi się L4 na tydzień, lepiej na dwa. Może do wiosny uda mi się te prace wykonać, wtedy spróbuję po raz drugi – oczywiście o ile „Sudeckie wędrówki” znajdą dość nabywców, by wydawnictwa chciały ze mną rozmawiać.
Na zakończenie o chwilach po rozpakowaniu paczki z książkami.
Wziąłem jedną i siadłszy w fotelu szybko kartkowałem, chcąc poznać jej szczegóły, a później już spokojniej przeczytałem parę fragmentów. Dziwnie się poczułem widząc swoje słowa wydrukowane w książce. Widziałem je i czytałem wiele razy przy pisaniu, korektach, przy zamieszczaniu ich na blogu, ale zawsze wtedy były czarnymi znaczkami na ekranie komputera – pojawiającymi się i znikającymi bez śladu po naciśnięciu odpowiedniego przycisku. Tutaj były trwalsze, niemal materialne, omalże mogłem je dotykać. Trafiłem na fragment, w którym napisałem coś o sobie. Nie zwykłem ukrywać się za swoimi słowami, a czasami bywa odwrotnie: one mnie odsłaniają, może czasami za bardzo. Owe „za bardzo” właśnie w tej chwili poczułem – jakby nie publikacja na blogu czy w miesięczniku „Na szlaku” czyniły te teksty ogólnie dostępnymi, publicznymi, a dopiero ich wydrukowanie w książce. Przyszła mi do głowy dziwna myśl: te wszystkie moje słowa po wydrukowaniu nabrały cech osobowego bytu, uniezależniły się ode mnie.
Rodzina, polne i górskie dróżki oraz słowa – moje miłości.

piątek, 25 listopada 2016

Barwy zachodu


201116

Z Janochowa Miejską Ścieżką do Lubiechowej, wzgórza Piekarz, Piaskowa Góra i Łomy, powrót do Janochowa. Przejazd samochodem pod Wielisławkę, przejście pod las drogą do Gozdna.




Miejsca nazwane trzeba poznać, a ja, tyleż już dni włócząc się po tych górach, nie szedłem Miejską Ścieżką. Ponieważ w pobliżu są też nieznane mi wzgórza, plan trasy został ustalony.

Trudno było mi się pozbierać nad ranem, głowa bolała, nie czułem się całkiem zdrowy, dlatego nieco spóźniony zabrałem Janka i sporo po szóstej ruszyliśmy w stronę gór. W małej osadzie, przy szosie prowadzącej do Jeleniej Góry, w poznanym już wcześniej miejscu, zostawiłem samochód i poszliśmy szukać początku Ścieżki. Nad lasem za nami jaśniała zorza Jutrzenki, ale niżej, wokół nas, było szaro i mokro; po chwili ciemne chmury zasłoniły zorzę i tylko szarość listopadowego ranka została. Drogę szybko znaleźliśmy, tym razem mapa okazała się być dokładna: droga zaczyna się parędziesiąt metrów przed mostkiem nad strumieniem Radzynka. Gdyby nie ta pomoc, trudno było dostrzec w zaniedbanym i podmokłym dukcie drogę, która kiedyś zapewne była często używana, będąc częścią nieistniejącego już ciągu komunikacyjnego. Po paru minutach marszu wyszliśmy na otwarte przestrzenie, błotnisty dukt zamienił się w ładną polną drogę, rozjaśniło się, horyzont uciekł daleko, a nad nami zobaczyliśmy krążące duże ptaki drapieżne. Poczułem przypływ dobrego nastroju: to będzie dobry dzień, pomyślałem. Szliśmy rozglądając się i rozmawiając. Na jednym ze skrzyżowań polnych dróg najwyraźniej wybrałem niewłaściwą odnogę, jako że w wiosce wyszliśmy w niespodziewanym miejscu, ale to dobrze: mam powód wybrać się tam ponownie.

Wioska Lubiechowa leży w płytkiej, ale rozległej niecce: pola są tam niemal płaskie, wzgórza malutkie, a pasma Gór Kaczawskich wznoszą się wokół wioski, bliżej lub dalej. Najbliższe podchodzi stokami pod domy wioski – to wysoki i długi masyw Okola i Leśniaka; najwyższy szczyt wznosi się 400 metrów nad domami wioski. Przy nim szukane przez nas wzgórze było kupką ziemi, małym jej wybrzuszeniem, którego z większej odległości trudno było dostrzec. Jednak gdy już stanęliśmy na nim, uznaliśmy, że tutaj, w tym miejscu, pod trzema drzewami rosnącymi na szczycie, będzie dobre miejsce na postawienie domu. Nawet ustaliliśmy miejsce wschodu słońca i odpowiednie usytuowanie okien salonu. Widok stamtąd jest naprawdę ładny – daleki i urozmaicony, a słońce świeciłoby w okna niemal cały dzień.


Co prawda później doszliśmy do wniosku, że sąsiedni szczyt, zalesiony, jest nieco wyższy, co i mapa potwierdziła, więc wzniesienie z ustawionym już domem raczej nie było poszukiwanym Piekarzem, a jednym z tak wielu bezimiennych wzgórz kaczawskich. Wśród dębów rosnących na tamtym szczycie Janek dostrzegł sporo czerwonych owoców konwalii. Może więc – pomyślałem – to wzgórze przemianować na Konwaliowe?

Nim przekroczyliśmy lokalną szosę i stromym zboczem zeszliśmy w dolinkę, której dnem płynie strumień, obejrzeliśmy pola starając się zapamiętać przebieg miedz – naszej drogi ku drugiemu wzgórzu. Strumień przekroczyliśmy w jedyny możliwy sposób – po zwalonym drzewie; dalej były łęgi olszowe, raz i drugi trafiliśmy na podmokłe miejsca i na kolejne strumienie. Cały tamten obszar jest trudno dostępny, gęsto zarośnięty, mokry, zachwaszczony. Widziałem bardzo gęste i rozłożyste kępy krzewiastych wierzb, zakamarki nie do przejścia, zarośla charakterystyczne dla mokradeł, wszędzie uschnięte badyle i liście. Widok tych gęstwin, tak dużej ilości roślin stłoczonych na każdym skrawku ziemi i walczących o życie, czynił wrażenie. Janek, miłośnik motyli, głośno marzył o zobaczeniu tych miejsc w maju. Wyobraziłem sobie zieloną dżunglę odurzającą zapachami i motyle, wiele motyli fruwających nad kwitnącymi roślinami. Pociągający widok.

Brzegiem jednego ze znalezionych tam strumieni wypadła nam dalsza droga. W ciągu dzisiejszej wędrówki wiele razy skręcaliśmy wybierając pasujące nam miedze lub drogi, szliśmy wzdłuż rowów z wodą sączącą się na dnie, wyżej porośniętych krzewami róż i głogów albo wierzbami. Szliśmy wzdłuż wysokiej i gęstej ściany drzew i krzewów róż obserwując zachowanie dużego stada ptaków, nie wiem jakich, ale ładnych, z kolorowymi plamkami na szyjach; najwyraźniej nie chciały uciekać, a tylko odsuwały się od nas, intruzów w ich miejscu. Szliśmy równymi, suchymi polnymi drogami, ale na innych drogach świeciły w słońcu długie kałuże wypełniające koleiny i mlaskało błoto. Podstępnie, nie wydając odgłosów, rozmiękła ziemia pól przylepiała się do butów, a w innych miejscach drobny żwir utwardzonej drogi chrzęścił pod podeszwami. 





W pobliżu wsi często widzieliśmy jabłonie przydrożne: stare to drzewa, powykręcane reumatyzmem, zaniedbane i spracowane, ale nadal owocujące. Pod jedną z nich, widząc czerwień wyjątkowo apetycznie wyglądających owoców, zebraliśmy po kilka jabłek do kieszeni. Okazały się być smaczne, powiedziałbym nawet, że smaczniejsze od tych ze sklepów, chociaż skórkę miały dość twardą. Dwa ostatnie jabłka zjadłem po dwóch dniach, może właśnie ich leżenie w pokoju spowodowało, że twardość zmieniły w kruchość i były wyborne. Gdy patrzy się na tę obfitość wzgardzonych plonów, na ziemię przysypaną niechcianymi owocami, trudno odeprzeć poczucie straty i czegoś, co trudno mi nazwać, czegoś bliskiego poczuciu winy wobec Natury. Jedna z tamtejszych jabłoni rodzi owoce… dzikiej róży. Tuż przy jej pniu wyrastają dwa główne pędy róży i pną się w górę, nie tracąc sił na liście czy boczne gałązki; wyżej chwytają się pierwszych konarów i wspinają się ku szczytom korony. Na samej górze, wśród gałęzi jabłoni i niewielkiej ilości jabłek, czerwienią się liczne owoce róży.

Zbocze Piaskowej Góry ozdobione jest na mapie słoneczkiem widokowego miejsca; jest ono tam, ale nie wyróżnia się, jest jednym z bardzo wielu takich miejsc w Górach Kaczawskich; doprawdy, nie wiem, czym kierują się twórcy mojej mapy ustalając jej szczegóły. Janek bardzo słusznie zauważył, iż na tę nazwę i na słoneczko bardziej zasługuje nagie wzniesienie vis a vis zaznaczonego na mapie; całkiem możliwe, że i w jego lokalizacji twórcy mapy mylą się.

Poszliśmy do kamieniołomu na zboczu Łomów, jako że góra nieodległa była od nas, a chciałem też pokazać Jankowi ścianę, w której widać siedzące agaty niczym rodzynki w cieście. Czarno-szare ściany starego wyrobiska z nielicznymi nagimi drzewami rozpaczliwie trzymającymi się skalnych urwisk, czynią wrażenie swoją ponurością, jednak pójść tam warto dla zobaczenia resztek agatów (resztek, jako że wszystkie odsłonięte zostały uszkodzone przy próbach ich wyłupania ze skał) i skalnych złomów z licznymi kolorowymi wtrąceniami nieznanych mi minerałów.




Około cztery kilometry drogi powrotnej wypadło szosą, a że staram się unikać marszu asfaltem, raz i drugi zdecydowałem się na skróty, które co prawda drogi nie skróciły, ale niewątpliwie uczyniły ją ciekawszą. Może mój towarzysz zapamięta przeprawę przez ogrodzenie z drutu kolczastego i gęstwinę maliniaka :-)

Godzinę przed zachodem zaparkowałem samochód na początku drogi prowadzącej z Sędziszowej do Gozdna. Jest to polna droga utwardzona żwirem, trudno znaleźć ją na mapach drogowych (na załączonej mapie zaczyna się na dole, przy symbolu stacji paliw).


 Kiedyś, kręcąc się wokół Wielisławki, trafiłem na nią i od tamtej pory kilka już razy przyjeżdżałem tutaj dla niej. Sama droga i okoliczne dróżki, jej bliskie okolice, a także dalsze i najdalsze widoki z tej drogi, są po prostu piękne i bardzo rozległe: od szczytów Gór Wałbrzyskich po lewej, przez Sokoliki i Śnieżkę, wiele bliższych i dalszych szczytów kaczawskich, po Ostrzycę wychylającą zza Skąpej swoją szyję i bliską Wielisławkę zamykającą horyzont po prawej. Bywało, że przejeżdżałem przez wioskę nie planując odwiedzenia drogi, ale widząc ją hamowałem, parkowałem i szedłem, chociaż tylko kawałek, jeśli było już późno, żeby chociaż zobaczyć ją.

Gdy szliśmy pod górę, niskie słońce mieliśmy z tyłu, wisiało nad masywem Okola, trudno więc było fotografować, skoro patrzyło w obiektyw. Janek uznał, iż drogę powinniśmy nazwać Drogą Poranną, jako że rano liczne pasma górskie widoczne z niej oświetlone byłyby słońcem świecącym za plecami. Mój towarzysz nie chował aparatu i w ogóle zachowywał się cokolwiek dziwnie, rozkojarzony i gadatliwy :-)

Im niższe było słońce, tym więcej kolorów miało niebo, a ściany górskich łańcuchów ciemniały coraz głębszą niebieskością. Gdy biel słonecznego światła znikła zastąpiona szafranami i pomarańczami, góry stały się czarną, falującą linią granicy między jasnością a ciemnością. Na szczycie Śnieżki zapłonęło słońce odbite w oknie budynku obserwatorium, a świeciło długo, jaskrawe niczym reflektor. Niebo, wielekroć podkreślone świecącymi śladami samolotów i pasemkami białych kłaczków, jaśniało powoli zmieniającymi się barwami. Obok przeważających żółtych i pomarańczowych, na obwodzie, bliżej niebieskości nieba, pojawiały się seledynowe pasma, a wszystkie kolory były coraz bardziej nasycone. W chwilach najintensywniejszego świecenia nieba, gdy zdawało się, że zaraz zapłonie, tamte kłaczki zaświeciły różowo, ale niewiele później na krańcach horyzontu pokazały się granatowe i sine chmurki. Wypływały gdzieś zza horyzontu coraz ciemniejsze, w końcu jasne barwy nieba poczęły ciemnieć powoli.








Niebo zachowało jeszcze trochę jasności i resztki kolorów, ale w dole całe otoczenie, bliskie i dalekie, traciło szczegóły w ciemnościach. Widać było tylko nieco jaśniejszą wstążkę naszej drogi, a na niej małe kałuże odbijające resztkę światła zachodu. Podobał mi się kontrast barw i natężenia światła: w górze jeszcze wyraźne kolorowe światło, na dole szarość drogi ledwie widocznej wśród czerni – i na tym tle oczka wody świecące wspomnieniem słońca. Próbowaliśmy zrobić zdjęcia, ale mój aparat nie zobaczył tych subtelnych odcieni ciemności na dole; nieco lepiej widziała Jankowa lustrzanka.


Zmierzch był inny od ciemności chmurnego listopadowego wieczoru – płaskiej, bezbarwnej i smutnej; dzisiejszy bardziej przypominał koniec letniego dnia zabarwionego odrobiną niebieskości i pogodnego nastroju. Wokół nas i nad nami noc już była, tylko nad samym Okolem, szczytem, za który schowało się słońce, zorza długo jeszcze jaśniała pamięcią dnia. Gdy doszliśmy do samochodu, w ciemnościach widać było pierwsze gwiazdy, ale nad tym szczytem ślady barw jeszcze nie zanikły.

Janek przysłał mi jedną z panoram swojego autorstwa i za jego pozwoleniem zamieszczam tutaj adres. Przesuwa się ją przyciskami w lewo i w prawo. W połowie długości widać daleką Śnieżkę tak wyraźną, że dostrzec można zarys budynku na szczycie. Na jej prawym boku jeszcze są ślady białych chmurek osiadłych tam przed zachodem, wtedy świecących mleczną barwą, a wyżej, na niebie, widać podłużną, wyraźnie zarysowaną chmurę. Stała tam niezmieniona, a jedynie zmieniając swoje barwy, przez cały czas naszego patrzenia; stała, gdy odjeżdżaliśmy.

Może tak jak i my patrzyła na zachód słońca?