Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 18 kwietnia 2020

O rzece pędzących samochodów

080420

Każdy, kto mnie zna, wie, jak daleki jestem od konsumpcjonizmu. Czasami myślę, że gdyby wielu ludzi miało taki stosunek do posiadania dóbr materialnych, jaki ja mam, dużo firm nie miałoby co robić. To powiązanie wskazuje na moje widzenie zagadnienia, ale po kolei.
Ukułem nawet powiedzenie o klasie człowieka objawiającej się posiadaniem niewielkiej ilości rzeczy. Niewiele posiadającego nie z powodu ubóstwa, a świadomego ograniczania konsumpcji. Jest w tym stanowisku trochę filozofii greckiego antyku, ale i wiele mojej pracy nad sobą oraz rezultatów rozmyślań o naszej cywilizacji, ekologii, o nas samych i naszych potrzebach.
Jednocześnie cieszy mnie rozwój gospodarczy Polski, nasze bogacenie się, doganianie zamożnych krajów Zachodu. Mimo dostrzegania w tym połączeniu pewnych znamion niespójności, z zadowoleniem dostrzegam w miastach place budów, a między miastami nowe odcinki dróg ekspresowych. Z satysfakcją słyszę o nowoczesnych firmach i nie przeszkadza mi codzienna ludzka krzątanina, a nawet dostrzegam w niej pozytywy dla społeczeństwa. Włączam w ten nurt wzrostu zamożności kraju moją możliwość spłacenia mieszkania i jeżdżenia samochodem w góry.
Dokucza mi znaczna ilość godzin mojej pracy, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę ze swoistego handlu: mój czas dany firmie, za pieniądze od niej. Coś za coś, i – co ważne – bez przymusu zewnętrznego. Wszak nie mam finansowego noża na gardle, i gdybym uznał, że zarabiane pieniądze kosztują mnie zbyt wiele, mogę zmienić pracę.
Szczerze mówiąc, wiele razy bliski byłem zwolnienia się z pracy z powodów stosunków tutaj panujących, ale powstrzymywała mnie myśl o tej rynnie, pod którą się wpada spod deszczu. Akurat tej cechy pracy nie zmieni się. Prywatnych znajomych dobieram sobie, współpracowników nie mogę.
Mój stan posiadania uznaję za niewielki. Przykłady? Mam smartfona kupionego parę lat temu za 250 złotych, laptopa kiedyś wartego tysiąc i samochód o obecnej wartości około dwóch tysięcy złotych. Będę nim jeździł póki się nie rozleci.
Przy tym nie odczuwam żadnego dyskomfortu psychicznego, a nawet wprost przeciwnie: czuję satysfakcję z tego powodu.
Jedyną moją finansową ekstrawagancją jest właśnie samochód utrzymywany głównie z powodu wyjazdów w góry. Nie mam więc dużego apetytu na dobra, jednakże gdyby moje dochody były bliskie minimalnych, nie byłoby mnie stać na własny pojazd, a wtedy wyjazdy w góry byłyby nader rzadkie.
Żeby zapewnić sobie te „luksusy” (cudzysłów jest tutaj zamierzoną ironią), a żonie środki na wydatki domowe i zabezpieczenie naszej starości, pracuję sporo ponad ustalone normy czasowe. Nie tylko ja – czasami pocieszam się tą myślą.
Młodzi biorą ślub i rozglądają się za mieszkaniem, chyba że dostaną je od rodziców. Załatwiają kredyt i spłacają go przez dwadzieścia lat kwotą przynajmniej tysiąca złotych miesięcznie, o ile mieszkanie jest małe. Albo kupują domek w szeregowcu, z malutkim ogródkiem, i płacą dwa tysiące miesięcznie. Spłacą, gdy on będzie miał siwe włosy na skroniach. Jeśli włączy piąty bieg (czytaj: będzie pracował od rana do wieczora), spłaci przed siwizną i przed zawałem.
Czy oni chcą wiele? Czy są konsumpcjonistami? W pewnej mierze tak, są, ale jakiż mają wybór? Przez ćwierćwiecze mieszkaliśmy, ja, żona i nasze dzieci, na stancjach, bo nie było nas stać nawet na kredyt, więc musiało stać na wynajmowanie lokum. Dla wielu alternatywą jest ciasnota i niewygody wspólnego mieszkania z rodzicami, albo – wizja zupełnie nierealna – w przyczepie kempingowej, jak to widziałem na filmie z USA. Kiedyś w Bieszczadach rozmawiałem z człowiekiem, który uciekł od cywilizacji. Mieszkał w kurnej chatce, a przy niej miał stoisko z badziewiastymi pamiątkami dla turystów; wszak nawet uciekinier musi jeść.
Czy takie mają być wybory tych „konsumpcjonistów” od mieszkania?
Co jakiś czas Google podsyła mi oferty luksusowych mieszkań, źle oceniając moje możliwości finansowe. Kiedyś zajrzałem, zaciekawiony wielkością mieszkania: miało ponad 500 metrów, całe najwyższe piętro wieżowca, a kosztowało pięć czy siedem, już nie pamiętam ile milionów. Ot, ciekawostka a propos, ale nieco mówiąca o rozpiętości potrzeb, czy raczej „potrzeb”.
W obecnych czasach za 10% przeciętnego wynagrodzenia można dobrze i zdrowo się wyżywić, a za drugą taką część ubrać. Resztę wydajemy na mieszkanie i rzeczy lub usługi drugiej potrzeby, nie niezbędne dla życia, chyba że utrzymujemy ze swoich dochodów inne osoby – najważniejszy, ale nie jedyny powodów naszej codziennej gonitwy.

Człowiek szczerze przeciwny konsumpcjonizmowi i ogólniej: współczesnemu tempu życia, powinien, aby zachować zgodność poglądów ze swoimi czynami, pracować na pół etatu. Albo mając czterdzieści lat zwolnić się i żyć z oszczędności. Że nie ma ich? To znaczy, że poddał się ogólnemu pędowi do posiadania.
Albo jeździł sobie, jak ja, kawał drogi samochodem dla połażenia po górach.
Tutaj powiem o ciekawym fakcie: nader nieliczne grupy ludzi nadal żyjących tak, jak żyli wszyscy ludzie tysiące lat temu, pracują niewiele. Przypominam sobie wyniki obserwacji pewnego plemienia afrykańskiego: pracują cztery godziny dziennie.
Tyle że oni nie płacą abonamentu na szerokopasmowy internet, nie jeżdżą na nartach we Włoszech ani nie łażą po Sudetach li tylko dla wrażeń estetycznych.
Krytycy konsumpcjonizm niezupełnie są w zgodzie ze swoimi poglądami, decydując się kupić jakiś produkt, zwłaszcza wyrafinowany i techniczny (lub usługę nie pierwszej potrzeby) ze względu na jego niską cenę, ponieważ taką jest z powodu wytwarzania i sprzedawania rzeczy w wielkich ilościach.
Krytykując więc zjawisko, korzystają z jego rezultatów.

Jednakże widzę u nas zakupowe rozpasanie.
Kupowanie nowych rzeczy, mimo że stare są całkiem dobre. Kupowanie tylko dlatego, że stać na zakup. Rzecz ma być nowsza, nowocześniejsza, modniejsza, większa, etc. Miał samochód za trzysta, kupił za sześćset tysięcy, pewnie następny kupi za milion. Bo go stać. Bo pracuje na to – tak właśnie tłumaczy ubogość swojego życia.
Oto zobrazowanie powiedzenia jakże trafnego: to, co człowiekowi konieczne jest do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca.
Jedni ludzie z konieczności zaprzęgają się do kieratu, drudzy z wyboru. Bo chcą mieć coraz więcej. Bo są na tyle biedni, że nie znajdują innego uzasadnienia dla swojej wielogodzinnej pracy i nie mogą się oprzeć manii posiadania i pokazania.
Trzecia grupa tkwi pośrodku, mając trochę cech pierwszych, trochę drugich; do tej grupy i siebie zaliczam z powodu samochodu.
W rezultacie wszystko wokół nas pędzi od rana. Obok widzę jedną z głównych ulic miasta; cały dzień szumi samochodami. Gdzież tak się spieszą? Różnie. Starają się zapracować na ratę lub dołożyć kolejny tysiąc do portfela i w końcu kupić wymarzony samochód nafaszerowany gadżetami lub telewizor od ściany do ściany. A ci pędzący w przeciwną stronę jadą do sklepu sportowego po nowe narty, bo w piątek wyruszają w Alpy, albo do biedronki na cotygodniowe skromne zakupy. Różnie.
Czy ich potępiam? W tym tekście chciałem przede wszystkim pokazać, jak złożone są czynniki działające na gospodarkę i wielorakie wpływy na nas samych. Trudno więc o łatwe potępianie, jak i chwalenie bez kilku zastrzeżeń.
Każdy z tamtych ludzi na swój sposób napędza gospodarkę. Jest jednocześnie dostarczycielem dóbr i ich konsumentem.
Jeśliby przerzedzić ten niekończący się sznur samochodów, jak dzieje się teraz z powodu ograniczeń w przemieszczaniu się i zwolnionego tempa pracy wielu firm, w oszałamiająco skomplikowanym systemie połączonych rurek zwanym gospodarką, zazgrzytają zawory, utrudniając przepływ pieniędzy, towarów i usług.
Zamknięcie jednej firmy nic nie zmienia, zamknięcie tysięcy owszem, i to nieważne, w jakich branżach, ponieważ przez wspomniane połączenie, z opóźnieniem jako skutkiem kolejnych zależności, poziom obniży się wszędzie.
Pozbawiony dochodów pracownik biura turystycznego nie kupi nowej lodówki, a przez to zostanie ograniczona ich produkcja, czyli ludzie zatrudnieni w fabryce mniej zarobią i mniej kupią telewizorów i mebli. A jeśli oni nie kupią, to…

Zadziwiają mnie niskie ceny wielu artykułów. Czasami zastanawiam się, jakim sposobem producenci zarabiają na ich wytwarzaniu. Mąka kosztuje mniej niż dwa złote za kilogramowe opakowanie, a olej rzepakowy kilka złotych za litr.
Każdy, kto zna wieś, zwłaszcza dawniejszą, ekologiczną, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, wie, albo potrafi wyobrazić sobie, ogrom pracy między przygotowaniami do siewu a torebką mąki na sklepowej półce. A jednak przeciętny pracobiorca w tym kraju wymieni finansowy rezultat dnia swojej pracy na wielki wór mąki, po który musiałby podjechać busem. Pamiętam żniwa z kosami, pamiętam pierwsze kombajny i widziałem współczesne kolosy, zdolne w ciągu godziny wykonać pracę całej rodziny jeszcze przed półwieczem. Ile jednak trzeba sprzedać ziarna, żeby kupić za ponad milion duży kombajn zbożowy (a tyle kosztuje)? Ile, skoro do niego trzeba mieć cały zestaw innego sprzętu za kolejny milion?
Taniość finalnego produktu wymusza ogrom inwestycji opłacalnych tylko przy masowym zbycie, a ten istnieje tylko wtedy, gdy są nabywcy, czyli konsumenci.
Ile kosztowałby kilogram mąki wytworzonej bez udziału tych maszyn? Nie wiem. Na pewno dużo. Nie byłoby chleba za dwa złote ani równie tanich makaronów. Może byłyby za dziesięć, może za więcej złotych, zwłaszcza, gdyby rolnicy naprawdę byli eko i nie stosowali randapa (roundup, to herbicyd) powszechnie i niewłaściwie używanego do wysuszania zboża na pniu.
Chyba, żeby ludzie zarabiali dziennie nie na worek mąki, a na parę jej kilogramów, jak było przez wieki.

Bezludna, zrobotyzowana fabryka produkuje chipy – krzemowe miniaturowe płytki, na których wyrafinowanymi technikami umieszczono miliony elementów komputerowej logiki. Te płytki sprzedawane są za niewielkie pieniądze, czasami bardzo niewielkie, tylko dlatego, że roboty produkują je w oszałamiającym tempie, a chipy z taką samą szybkością znajdują nabywców – firmy produkujące smartfony, laptopy, telewizory, niemal wszystko, bo niemal wszędzie są teraz stosowane. Wczoraj zauważyłem taki chip w łazienkowej suszarce do ręczników.
Smartfony są tanie, bo są sprzedawane w ogromnych ilościach, a znajdują tylu nabywców nie tylko dlatego, że oferują wiele funkcji, ale też z powodu swojej niskiej ceny. To zamknięty krąg zależności, w którym mieszczą się też dziesiątki tysięcy masztów systemu GSM i nasze rozmowy za grosze.
Gdzież więc pędzą ludzie w tej szumiącej rzece samochodów? – zapytam raz jeszcze.
Ku mące za dwa złote, ku smartfonom za parę stówek i ku mieszkaniu z wygodami za paręset tysięcy.
Jestem przeciwnikiem produkowania rzeczy byle jak, mało trwałych, a za to tańszych, ale one tak są robione w odpowiedzi na oczekiwania ludzi. Bo chcemy mieć. Samochód robiony dawnymi metodami stosowanymi w firmach, które słynęły z niezawodności swoich maszyn, kosztowałby nie 50 czy 100 tysięcy, a dużo więcej. Nie tyle z powodu solidniejszego wykonania, bo ono nie kosztowałoby tak dużo, co głównie z powodu znikomego popytu, radykalnie podnoszącego koszt produkcji.
Uważam jednak, nota bene, że jest dużo produktów, które można by bez kłopotów zrobić solidniej, ale w sytuacji nadpodaży, ostrej konkurencji, trudno byłoby producentowi, zwłaszcza nieznanemu, przebić się ze swoim droższym produktem, szczególnie wobec istnienia firm oszukujących, zachwalających jakoby dobry i dlatego droższy towar, a sprzedających badziewie.
Ludzie chcą mieć. Chcą, żeby ich było stać. Mimo mojego sprzeciwu, mając do wyboru samochód tańszy, ale na parę lat, i wyraźnie droższy na 10 lat (piszę tutaj o pojazdach używanych), mogłoby tak być, że kupiłbym tańszy, bo na ten droższy nie byłoby mnie stać. W rezultacie musiałbym całą noc tłuc się pociągiem do domu, a w niedzielę nie pojechałbym w Sudety. Tak więc mój sprzeciw ma swoją granicę. Każdy ma tego rodzaju granice, nawet ten uciekinier z Bieszczad.

Tekst mi rośnie jak mojej babci rosło ciasto pod lnianym ręcznikiem, więc tylko nakreślę jeszcze jedną cechę gospodarki, która czasami budzi sprzeciw ekologa siedzącego we mnie.
Chodzi o rozrost usług nie pierwszej potrzeby, ani nawet nie drugiej. Mnogość firm i firemek oferujących usługi, o których 30 lat temu nie było słychać, albo były marginalne. Drugą podobną działalnością jest wytwarzanie mało użytecznych produktów dla zamożnych, dla gadżeciarzy, dla chcących czymś się wyróżnić. Trzeba tutaj zaznaczyć, że wszystkie one, chociaż w różnym zakresie, zużywają materiały i energię, a więc zasoby Ziemi.
Czasami obruszam się widząc takie produkty czy słysząc o takich usługach, ale tylko do chwili zastanowienia się.
Maszyny wytwarzają jakiś produkt w tempie tysiąc na kwadrans, a kiedyś robiono je prostymi narzędziami w tempie dwóch sztuk. Były droższe, więc trudniej dostępne, ale stosowane technologie wymagały zatrudnienia ludzi. Teraz robot dmucha szklane butelki jednorazowe (dla mnie to czyste marnotrawstwo), a inne maszyny montują smartfony przez 24 godziny na dobę i to bez składek na ZUS, więc mimo skali produkcji, ludzi zatrudnionych w takich fabrykach nie jest dużo. Nie bez powodu w nowoczesnych gospodarkach jeden człowiek produkuje żywność dla kilkuset osób, a największa ilość ludzi zatrudniona jest w usługach.
Technika zwalnia ludzi, więc szukają nisz dla siebie. W jednej z takich niszowych firm pracuję.
Przez okno widzę pięćdziesięciometrowe koło widokowe, karuzelę wytworzoną wielkim nakładem pracy, surowców i energii, kosztującą miliony, a służącą zwykłej, niewyszukanej rozrywce. Życie człowieka nie byłoby o włos nawet uboższe bez tego rodzaju urządzeń, ale to ludzie dobrowolnie złożyli się na miliony potrzebne do jej wykonania.


W gospodarce wolnorynkowej nie da się zrobić inaczej, a rezultaty stosowania alternatywy wszyscy (starsi) znamy z „komunistycznych” czasów. Kiedyś w gadżeciarskim sklepie samochodowym (kolejna nisza!) zobaczyłem półki zastawione wielkimi głośnikami i wyrafinowanymi wzmacniaczami. Po co to? – pomyślałem. Po nic. Bo chcą mieć, a w wolnej gospodarce nie można odgórnie decydować, co obywatel może kupić, chyba że chce kałacha.

Myślę, że osoby chcące zwolnić, nie pędzić tak szybko, jak pędzą te samochody na ulicy, chcieliby mniej i wolniej pracować, owszem, ale nie rezygnując z wielu wygód oferowanych przez technikę. Tym samym oczekują, chyba nieświadomie, zapewnienia w miarę tanich dostaw i funkcjonowania tych dóbr przez ludzi nadal pędzących.

Chodząc po moich górach, czasami zabawiam się wyobrażeniami postawienia domku w jakimś ładnym miejscu, ale po nacieszeniu się widokami, czasami trzeźwo oceniam możliwość i koszta doprowadzenia prądu i chociażby szutrowej drogi, no bo jakże? Chodzić parę kilometrów z plecakiem na zakupy, a świecić świeczką? Można ledami zasilanymi ogniwami lub wiatrakami, mówicie? Ale to wyroby nie byle jakiego przemysłu. One kosztują, także w eksploatacji. Więc najpierw praca latami, później, gdy już ma się pieniądze, budowa domku w górach? Z telefonem GSM pod ręką, bo przecież hydrofor albo wiatrak mogą się zepsuć? To nie tyle byłaby ucieczka przed cywilizacją, co odsunięcie się od tej szumiącej rzeki samochodów. Żeby nie słyszeć hałasu.
Jesteśmy wygodni, niewielu stać na pełną rezygnację z cywilizacyjnych wygód, mimo konieczności płacenia za nie – i słusznie, bo nie takie ucieczki są nam potrzebne, a umiar w nabywaniu dóbr i dbałość o Ziemię.
Także przyzwoitość w interesach. Pazerność i nieuczciwość wielu ludzi, zarówno wielkich biznesmenów naginających prawo, jak i zwykłych Nowaków „szykujących” swoje pojazdy specjalnie na sprzedaż, znacznie gorzej działa na mnie, niż pędzące ulicą sznury samochodów.
Głębsze zmiany naszej gospodarki, mające na celu uczynienia jej niewrażliwej na wahania rynkowe – jak teraz, z powodu wirusa – oraz przewartościowanie podejścia do natury, wymagają dużych zmian nie tylko w samej gospodarce, ale i trudniejszych do wprowadzenia zmian w nas.
Mam przed oczyma wizję świata nowoczesnego i wygodnego, ale jego nowoczesność przejawiałaby się głównie dbałością o Ziemię i psychiczne dobro ludzi, a ci byliby odpowiedzialni i świadomi rezultatów swoich wyborów. To program na dziesięciolecia, a jeszcze nawet się nie zaczął. Chociaż pewne nieśmiałe i nieliczne jego zapowiedzi daje się zauważyć.
Daję swój punkt do tego programu: klasą człowieka powinna być umiejętność zaakceptowania mniejszego, mimo możliwości posiadania większego.

Obecny czas, jakże kłopotliwy dla nas samych i dla naszej gospodarki, nie jest dobrym czasem na zasadnicze przemiany, chociaż może być dobry dla zastanowienia się nad swoimi wyborami.
Jednak kiedy w końcu sytuacja się unormuje, zdecydowana większość ludzi weźmie się ostro za pracę, a spokojne życie bez pośpiechu odłoży na czas emerytury.
Nie będę ich za to ganił, ale gonić nie zamierzam. Teraz już nie.

czwartek, 9 kwietnia 2020

Ostatnia przed przerwą

280320

Z Mysłowa wokół Osełki. Polami i łąkami przez Głogowiec do Nowych Rochowic. Wokół Lisianek, przez Przełęcz Rochowicką na zbocze Lubrzy. Skały Diablak i sąsiednie. Zejście zboczem Grodzika, łąkami powrót do wioski Mysłów.



Przyznam, że trochę się bałem kontroli policji w czasie jazdy, ale uznałem, że skoro władza zezwala na spacer w lesie (wtedy jeszcze zezwalała), a nie określiła, w jakiej odległości od miejsca zamieszkania ten las może być, to mogę pojechać na spacer po lasach kaczawskich. Nie byłem zatrzymywany.

Zapowiadano ładny dzień, więc ustaliłem trasę widokową po  nieodwiedzanym od paru lat paśmie w moich górach.

Wiedziałem, że z Lisianek zobaczę Ślężę, ale dzisiaj dal była jednolicie niebieska. Lekka mgiełka zasłaniała najdalsze góry, jednak słońce towarzyszyło mi cały dzień.

Łagodne zbocza tej góry pokrywają lasy i łąki. Idąc jedną z nich i nie będąc pewny wyboru właściwej, patrzyłem na grzbiet przede mną.

– Kiedy podejdę wyżej, powinienem zobaczyć ścianę lasu i drogę przy niej – przypomniałem sobie szczegół zapamiętany przed ponad dwoma laty, gdy byłem tutaj po pierwszy ostatni.

Grzbiet opadał, a zza niego wyłoniły się las i droga. Poczułem satysfakcję, wszak tak często mylę drogi lub je zapominam. Niewiele dalej miałem drugą, podobną chwilę.

Idąc tą drogą, przypomniałem sobie o wrotyczu widzianym w tej okolicy i fotografowanym.

Rósł na brzegu drogi i nadal kwitł, mimo późnej pory, bo w połowie listopada.

– To było gdzieś tutaj – rozejrzałem się.

Później znalazłem fotografię, była zrobiona w 2017 roku. Obie zamieszczam niżej, zrobione teraz i wtedy. Widząc kępę drzew na drugim planie obu zdjęć, z satysfakcją stwierdziłem, że miejsce zapamiętałem dokładnie.



Hmm, z czego ja się cieszę? Z zapamiętania kwiatka? Czy to ma być powód? Dokładnie tak, i chociaż trudno mi to uzasadnić, spróbuję, słuchając siebie.

Mam prawo nazywać te góry moimi, a swoje miejsca znamy, pamiętamy też przemiany ich wyglądu. Pamięć łącząca obrazy przeszłości i teraźniejszości jest nam droga, bo potwierdza bliskość i swojskość.

Jest i drugi powód, związany z obecnymi czasami.

Już w czasie poprzedniej łazęgi, tydzień wcześniej, przychodziła mi do głowy myśl, że może być ostatnią przed dłuższą przerwą, dzisiaj wracała ze zdwojoną siłą. Patrzyłem na kwitnące mirabelki, na liczne kwiaty łąkowe, słuchałem szmerów strumyków i ptasich śpiewów; patrzyłem na te górki wokół, tak mi bliskie, jakbym się żegnał. Zapewne dlatego po powrocie uznałem, że za mało patrzyłem, za mało chłonąłem, ale to nieprawda. Ten mój niedosyt jest po prostu pragnieniem dalszych wędrówek, ich miłowaniem.

Jest i drugi powód odczuwania satysfakcji. To świadomość posiadania swojego małego świata niepodległego światowi zewnętrznemu. Temu z wirusem, polityką, niepewnością przyszłości. Świata zmiennego, nieobliczalnego, prozaicznego, utylitarnego i nieprzytomnie pędzącego ku sukcesom i mamonie. Jedną z cząstek tego świata, wcale nie najmniejszą, są te góry, przy czym ludzki związek z miejscem znanym od lat i lubianym jest zbudowany nie tylko z pamięci miejsc, widoków, kształtów gór, a nawet nie tylko z pamięci drogi pod lasem, przy której kiedyś widziałem wrotycz, ale i z pamięci wrażeń, z doznanych tutaj przeżyć.

Wspomnienie polnego kwiatka rosnącego właśnie tutaj, na brzegu drogi pod lasem, na zboczu nieznanej kaczawskiej górki, łączy w sobie wszystkie te cechy bliskości.



Niemal cała dzisiejsza trasa była mi znana, ale z przyjemnością odnowiłem związki z kilkoma górkami, poznałem też parę nowych zakątków i nieznanych dróżek. Jedna z nich objawiła mi się nagle, ukryta za grzbietem, a jest jedną z najładniejszych w tych górach. Usiadłem na rozdrożu, by wypić herbatę patrząc na nią, a później wstałem i poszedłem nią aż pod las. Chciałbym wrócić do niej.



Teraz uświadomiłem sobie, że tak pisałem o niejednej kaczawskiej drodze, ale nigdy nie kłamałem, bo każda z nich była wtedy najpiękniejszą.

Zauważyłem i doceniłem przegapione wcześniej, albo niepamiętane, szczegóły krajobrazu: urokliwą kępę drzew na Głogowcu, samotne drzewo na jego zboczu, jak zwykle pociągające otwieranie się dalekiego horyzontu na Osełce, dźwięczny strumień na zboczu innej góry. Akurat ten poznałem na całej długości. Zauważyłem, że ostatnio coraz częściej idę wzdłuż tych małych, łąkowych strumyków. Może po prostu dla ich urody, a może w nadziei zobaczenia ich szczęśliwego ujścia do większego strumienia. Otóż w ostatnich latach częściej zdarza mi się widzieć ich smutny koniec: dziesięć albo pięćdziesiąt metrów od źródła wsiąkają w ziemię, nie mając sił do dalszego życia.



Sporo się zmieniło w tej części Gór Kaczawskich w czasie mojej ponaddwuletniej nieobecności. Ubyło drzew, przybyło masztów sieci GSM, asfaltu i śmieci. Na łąkach w pobliżu wioski wypasane są krowy. Liczne są tam ogrodzenia z drutu kolczastego lub pod prądem. Tam właśnie widziałem pozostawione i przez wiatr roznoszone siatki z tworzywa sztucznego, którymi owijane są bele siana. Cóż, hodowcy krów nie są już potrzebne, więc po co ma je zabierać?


Życie skończyła najdziwniejsza lipa, jaką kiedykolwiek widziałem: w środku spróchniałego pnia rosły długie, proste, pionowe… nie wiem co. Jakby korzenie, bo raczej nie konary, skoro wyrastały z ziemi. Jednak rosnąca obok para ma się dobrze. Masywna, dwuramienna wierzba nadal podpiera pochyloną lipę w taki sposób, jakby obejmowała jej smuklejszy pień.


Powrót ustaliłem podnóżem Lubrzy nie tylko dla zobaczenia dwóch ładnych i dużych skał na zboczu tej góry, także dla przypomnienia sobie tamtejszych dróg i pewnego widoku, ale po kolei.

Przy żółtym szlaku turystycznym stoi znana skała „Diablak”, a wyżej, na zalesionym zboczu, ukryta wśród drzew, stoi druga, bez nazwy, ale równie duża i ładna. Wcześniej nie było jej widać ze szlaku, teraz strome tam zbocze świeci łysinami poręb i spod jednej skały można zobaczyć drugą. Poszedłem ku tej wyższej i tutaj pamięć mnie troszkę zawiodła. Z bocznego duktu skręciłem w mało wyraźna ścieżkę. Po dziesięciu metrach, gdy utknąłem złapany w kolczaste objęcia jeżyn, wiedziałem, że skręciłem za wcześnie. Druga próba była udana.



Miejsce odkryłem kilka lat temu zupełnie przypadkowo, a spodobało się od razu. Strome zbocze, las wokół, pionowa ściana skały, ładny, zielony dukt, plamy słońca i ja siedzący tam i patrzący na to miejsce tak, jakbym tylko dla siebie je odkrył. Właśnie tak. Wydawało mi się, że nikt o nim nie wie aż do chwili zobaczenia haków wbitych przez skałkowców. Ich na szczęście nie spotkałem.

Odsłonięcie skały pozbawiło miejsce części dzikości, stało się bardziej widoczne i łatwiej dostępne, ale nadal jest ładne. Zwracam uwagę na drobny fragment skały, jest przy ziemi i dlatego łatwo go przeoczyć. To róża skalna, jak myślę, bo moja wiedza z geologii ma duże luki. Ta lubrzańska nie jest tak wielka jak znana róża na Wilczej Górze pod Złotoryją, to mała różyczka, ale moja.


Nieco wyżej jest skrzyżowanie duktów. Skręciłem ku miejscu, które wtedy oczarowało mnie tak bardzo, że parę razy wracałem: łąka coraz węższym jęzorem wżyna się w lasy góry, a jeśli idzie się od szczytu, jak ja szedłem, nagłe rozstąpienie się drzew i ucieczka horyzontu daleko, aż po Okole niebieskie odległością, jest zaskoczeniem i zachłyśnięciem się niespodziewanym a ładnym widokiem.


Dzisiaj elementu zaskoczenia nie miałem, przecież wiedziałem co zobaczę, ale widok był dokładnie taki, jaki zapamiętałem i jaki chciałem zobaczyć, co wcale nie jest oczywistością przy powrotach.

Do wioski wracałem nieco inną drogą; unikając asfaltu znalazłem ładne odkryte zbocza, a na nich ciche skały ukryte wśród drzew i szemrzące strumyki.

Widząc zbliżające się domy wioski, szedłem coraz wolniej. Zatrzymywałem się i rozglądałem, dotykałem drzew i patrzyłem na kwiatki w trawie. Nie chciałem wracać obawiając się długiego niewidzenia moich gór.

W dwa dni później dowiedziałem się o wprowadzeniu bardziej rygorystycznych zakazów podróżowania.

Tydzień później, wyjeżdżając do Krakowa, musiałem wziąć z biura firmy przepustkę – poświadczenie wyjazdu służbowego.

Nie wiem, kiedy wrócę w Góry Kaczawskie. Nie wiem także dlatego, że moja firma nie zarabia i nie wiadomo jak długo mój pracodawca będzie w stanie finansować prace warsztatowe, a jeśli zawiesi działalność firmy, wrócę do domu.

Wiem, że na kaczawskie drogi wrócę, ale kiedy?...























































poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Recenzja mojej ostatniej książki

060420

Miałem w końcu opublikować zaległy opis i zdjęcia z ostatniej mojej włóczęgi, gdy odebrałem list z wiadomością o ukazaniu się na stronie biblionetka.pl recenzji mojej książki (tutaj).

Chcąc się nią pochwalić, uzyskałem zgodę autora, misiaka 297, użytkownika Biblionetki, na publikację tutaj, na moim blogu.

Bardzo byłem ciekaw recenzji, zwłaszcza pierwszej, a to z dwóch powodów.

Wiedząc o swoich brakach pisarskich, zwłaszcza w tworzeniu romansów, wcale nie byłem pewny jej przychylności. Powodem drugim była ciekawość widzenia opowieści przez drugą osobę. Wszak tyle jest obrazów świata, ilu jest patrzących. Mój obraz tej historii nie jest bezstronny, skoro ją ułożyłem, a nadto dla mnie mogą być ważniejsze inne aspekty opowieści niż dla czytelnika, który nie jest z nią związany emocjonalnie.

Ucieszyłem się zwłaszcza z dobrego przyjęcia końcowej części historii Jasiów, ponieważ ułożyłem ją nietypowo dla romansów.

Kończę już, oddając głos misiakowi 297 z Biblionetki.

* * *



Pigmalion z Gór Kaczawskich



„- Jasiu, powiedz, który jest tutaj rok?
W jednej chwili wydało mi się, że zrozumiałem jej zachowanie i to wszystko, co widziałem i czemu się dziwiłem od rana.
- Dwa tysiące czternasty – powiedziałem.
- Sześćdziesiąt siedem lat – wyszeptała po chwili.
»Czas zwariował albo my oboje« - pomyślałem”[1].

Jaś i Jasia. Spotkali się w Górach Kaczawskich. On wędrował po szlakach, zachwycony ich pięknem, ona na niego czekała – czekała od dawna. Nie było to jednak zwykłe spotkanie. Jasia zjawiła się w Górach Kaczawskich prosto z 1947 roku. Gdy mija pierwsze zdumienie, Jaś postanawia ulec jej prośbie i zabrać ją do siebie.

To początek pięknej, kameralnej historii miłosnej. Jasia poznaje XXI wiek, a Jaś poznaje smak miłości, jakiej nie czuł do żadnej ze swych dotychczasowych dziewczyn. Obserwujemy pierwsze dni ich wspólnego życia – zachwyt sobą, ulotnymi chwilami absolutnej bliskości (na przykład przy czesaniu włosów – jakże piękna to scena!), fizyczną stroną miłości. Narrator tej historii początkowo traktuje Jasię z nieuświadomioną przedmiotowością. Widzi w niej łatwą zdobycz, zwraca się do niej protekcjonalnie per „dziewczyno”. Szybko jednak zaczyna rozumieć, że Jasia jest kimś wyjątkowym, kimś, kogo nie można tak po prostu „zdobyć”.

Pojawiają się też (wprowadzając nieco chaosu – a jednak ma to swoje uzasadnienie) obrazki z ich dalszego życia. Małżeńskie lata. Kariera muzyczna wybitnie uzdolnionej Jasi. Ci dwoje niby otwierają się na świat, ale w tej historii tylko oni się liczą. Ich miłość. Nie poznamy przyjaciół Jasia, jego poprzednich partnerek, niewiele dowiemy się o przeszłości Jasi. Wszystko jest tu sprowadzone do miłości. Miłości idealnej. Tylko czy na pewno? Czy za takie uczucie nie przyjdzie płacić wysokiej ceny?

Można się zanurzyć w tej nieco magicznej opowieści, nieobjętej prawami realnego świata. Można w nią nie wierzyć. Można mieć przeczucie, że coś w tej sielance jednak nie gra i nie chodzi tylko o to, że na tym obrazku brakuje prawdziwych rys. Zaskakujący epilog – chyba najlepsza część powieści - wiele wyjaśnia. Historia Jasi i Jasia wcale nie jest tak prosta, jak się początkowo wydaje. Dodatkowym atutem pozostaje tu ciekawy mitologiczny sztafaż, ważniejszy niż realizm.

Czy taka miłość mogła się zdarzyć? Z tym pytaniem was zostawię, zachęcając do lektury tej powieści.

[1] Krzysztof Gdula, „Miłość, muzyka i góry”, Warszawska Firma Wydawnicza 2020, s. 19.




* * *
Dodam jeszcze, że o książce pisałem tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, i tutaj.
Natomiast Ania Kruczkowska tutaj prowadzi fanpage książki.

czwartek, 2 kwietnia 2020

Kodowanie informacji a wirusy i zmiany w nas

300320

Litera jest kształtem kodującym dźwięk. Kształt nie ma związku z dźwiękiem, jest właściwie przypadkowy i może być dowolny. Dużą różnorodność tych kształtów łatwo zobaczyć, wystarczy otworzyć Wikipedię.
Na wyświetlonej wielkiej liście widać, jak dziwne i różnorodne kształty przybierają kody dźwięków, które w naszym języku są zapisywane tak prosto, jak się nam wydaje.
Tak się wydaje, bo te kształty znamy, odruchowo identyfikujemy je z dźwiękami za nimi ukrytymi. Tego naszego kodu uczyliśmy się przez lata, a płynne jego rozumienie szlifujemy do końca życia. Kłopoty ze zrozumieniem zapisanego tekstu przez osoby nieczytające, świadczą o znacznej pracy umysłowej, jaką musimy wykonać dla usłyszenia dźwięków ukrytych w kształtach liter i ich znaczeń. To nie jest czynność naturalna, jak nasze dwunożne chodzenie, chociaż i ta jest wyuczona.
Obok różnorodności kształtów graficznych symboli dźwięków, istnieje druga odmienność: ten sam kształt koduje różne dźwięki w różnych językach. U nas „w” to wu, u Anglików do „dabliu” czyli „ł”, a u Rosjan „p” to nasze „r”.
Dość tych dwóch przykładów, wiadomo, o czym piszę, zaznaczę tylko istnienie trzeciej odmienności, widocznej w językach, które symbolami, czasami zagmatwanymi, kodują słowa i pojęcia, jak na przykład w japońskim. Rozmawiałem kiedyś ze studentką japonistyki, powiedziała, że dobrze się czyta te ich symbole, ponieważ część z nich wyraża nasze stany emocjonalne, które dla pełnego opisu wymagają użycia wielu słów, a tam jest jeden „krzaczek”. Coś jak „amen” u Izraelitów – dodam od siebie.
Dla odczytania dźwięków i ułożenia ich w zrozumiałe dla nas słowa, potrzebna jest podwójna translacja: kształtów graficznych symboli na dźwięki, a te na słowa. Owszem, istnieją tutaj pewne odmienności, jak możliwość czytania ze zrozumieniem mimo braku wiedzy o prawidłowej wymowie słów, ale i wtedy są dwa etapy przekształceń.

Może wystarczy tego wstępu, przejdę do pierwszego tematu. Do DNA.
Wiadomo, że w komórkach naszego ciała jest podwójnie skręcona nić DNA zwana helisą. Na tych niciach zapisana jest informacja podzielona na geny – pojedyncze przepisy na produkcję specyficznych białek. Jest tych białek mnóstwo rodzajów i służą do budowy i odbudowy naszych ciał, do regulowania procesów chemicznych, do aktywowania określonych genów i ich wyłączania. Do wszystkiego.
Informacja zapisana jest w zadziwiający sposób, bo przypominający komputer: w systemie cyfrowym.
Taki zapis ma wielką przewagę nad zapisem analogowym, co łatwo zrozumieją ludzie pamiętający stare magnetofony i próby przegrywania kaset – każda kolejna kopia była gorszej jakości. To jak wielokrotne robienie odbitki kserograficznej z wykorzystaniem poprzedniej kopii jako matrycy.
W systemach cyfrowych można dowolną ilość razy kopiować informację bez straty jakości. Nasze techniczne sposoby tworzenia kopii cyfrowych są w stosunku do systemów wewnątrzkomórkowych bardzo prymitywne, ale i one potrafią w pewnych granicach zauważać błędy zapisu i je korygować.
Do dzisiaj pamiętam swoje oczarowanie, gdy połapałem się w sposobach zapisu cyfrowych informacji na płytach CD, o czym czytałem przed laty.
Dzięki niemal bezbłędnemu systemowi kopiowania informacji w komórkach, żyjemy jako jednostki i jako gatunek, a dzięki drobnym niedoskonałościom w tym systemie, istnieją miliony gatunków na Ziemi i my też.
Oczywiście są i różnice. Komputery posługują się system dwójkowym, DNA czwórkowym. W komputerze poziomy napięć albo lokalne zmiany właściwości krzemowych struktur, kodują cyfry, natomiast w DNA są to odpowiednie białka. Ich nazwy są dość dobrze znane: to adenina, guanina, cytozyna i tymina.
Te cztery białka tworzą litery zapisu cyfrowego. Kombinacje ustawień tych cząsteczek w łańcuchu kodują konkretną informację. Dla oddzielenia jej od innej informacji, w łańcuchu istnieją znaki start i stop, oczywiście też jako kombinacja ustawień cząsteczek białkowych.
Komórki istot żywych mają umiejętność odczytywania instrukcji i produkowania według odczytanej receptury ściśle określonych białek. A te potrafią zadziwić stopniem swojej komplikacji i rozmiarami iście miniaturowymi. Ich zróżnicowanie jest ogromne, precyzja budowy niesamowita.
Uniwersalność zapisu danych jest powszechna, to znaczy, że wszystko co żyje na Ziemi, stosuje dokładnie taki sam sposób zapisu danych potrzebnych do życia i reprodukcji.
Kształt liter, znaczenie poszczególnych „dźwięków” i całych słów, jest identyczna u wszystkich. Nie ma Japońskich krzaczków ani arabskich robaczków, nie ma trudnych do wymówienia dźwięków jak w chińskim. Na poziomie DNA świat jest idealnie jednolity, ponieważ mówi dokładnie takim samym językiem, bez odmienności kształtów symboli i ich znaczenia.
Tutaj mamy kolejny dowód na wspólne pochodzenie życia, na pokrewieństwo nas wszystkich: ludzi, małp, dżdżownic, kałamarnic, traw i bakterii. Wszyscy posługujemy się identycznym kodem, także i wirus – ten martwy odprysk życia z fragmencikiem jego cyfrowych danych. Identyczność wymowną, jeśli wyobrazi się nieskończoną ilość możliwych kombinacji zapisu: użytych białek (kształtu liter w pierwszym przykładzie), sposobów ich grupowania (układania liter w słowa), no i oczywiście znaczenia, czyli treści, jaka kryje się za dźwiękami z mojego porównania.
Bardzo trafnie nazwano wirusami złośliwe małe programiki podsyłane komputerom, przez które nasz laptop będzie zachowywał się jak chory. Można wysłać mu instrukcję ignorowania wszystkich poleceń poza jedną: mnożenia bez końca dwa przez dwa. Jeśli dla systemu operacyjnego instrukcja będzie zrozumiała, zacznie ją wykonywać. Komputer ogłuchnie i oślepnie, zajęty miliardowymi mnożeniami dwójek, albo będzie rozsyłał wirusowe programiki do innych komputerów. Bo mu tak kazano. Bo odczytał polecenie w zrozumiałym dla siebie języku i je wykonuje.
No i tutaj docieram do wirusów biologicznych.
To rzecz martwa. Nie potrafi się rozmnażać i nie przyjmuje pokarmu, czyli nie posiada funkcji najbardziej podstawowych i z życiem utożsamianych, a jakie ma niechby taka bakteria.
Składa się z fragmentu DNA (lub RNA, ale pomijam tutaj tę różnicę jako zbyt fachową) i białkowej otoczki, chociaż niekoniecznie. Skąd się ta cholera wzięła, nie wiadomo. Może jakoś się uwolniła z organizmów istot żywych, ale mówi się też o jego odwiecznym trwaniu jako pozostałości po początkach życia. Wiadomo jednak, że jest ich mnóstwo rodzajów i są w organizmach wszystkich istot żywych: w bakteriach, roślinach i zwierzętach, w tym także w ludziach.
Tutaj słowo wyjaśnienia. Biolodzy, lokując gatunki na drzewie życia, dzielą je na trzy, w uproszczeniu, królestwa, jak to oni mówią: grzyby, rośliny i zwierzęta. Człowiek jest zwierzęciem, bo nie rośliną ani grzybem. Nie tworzy się dla niego osobnego królestwa życia, ponieważ jest częścią ziemskiej fauny, z niej się wywodzi, przy czym w tym podziale nie ma nic pejoratywnego, nic ujmującego człowiekowi. To po prostu konstatacja.
Białkowa otoczka pełni funkcje pomocne przy pokonywaniu przez wirusa błony komórki, a gdy już znajdzie się w środku, jest kłopot, ponieważ instrukcja zawarta w DNA wirusa jest zrozumiała dla chemicznej maszynerii komórkowej, i prosta: kopiuj mnie, a znaku stopu nie ma. No i komórka kopiuje, zamiast zająć się wytwarzaniem białek potrzebnych organizmowi, ponieważ nie potrafi odróżnić swojego, jądrowego DNA, od wirusowego. Są one identyczne co do sposobu zapisu informacji i dla niej zrozumiałe.

W organizmach roślin i zwierząt jest system obronny, zwany immunologicznym. Ciekawy jest źródłosłów: słowo ma łacińskie korzenie, pochodzi od słowa oznaczającego uwolnienie od obciążeń. Po prostu kiedyś zaobserwowano odporność ludzi na chorobę zakaźną, którą wcześniej przeszli.
We krwi mamy cząsteczki nazywane przeciwciałami lub antyciałami. Mają bardzo techniczną budowę: przypominają nasze kombinerki, nawet mają oś pozwalającą na rozwarcie szczęk. Ich rodzajów, specyficznie dopasowanych do przeciwnika, czyli patogenu, jest mnóstwo, jest więcej, niż naszych genów, co wydaje się niemożliwe, skoro to one zarządzają produkcją wszystkich białek. Biolog, który wyjaśnił tę zagadkę, dostał Nobla. Ich ilość jest prostym odzwierciedleniem ilości rodzajów patogenów, w tym wirusów.
W naszej krwi codziennie, całe życie, trwa wojna. Najprawdziwsza wojna. Krążą oddziały zwiadowców, których zadaniem jest rozpoznanie obcej struktury białkowej, czyli na przykład wirusa, a rozpoznaną paskudą zajmują się komórki niszczące. Na określenie procesu tego niszczenia, powszechnie używa się słowa fagocytoza, a gdzieś czytałem o fagocytach jako o komórkach żernych. Adekwatna nazwa i zrozumiała, a dodam jeszcze, że pewien rodzaj komórek biorących udział w niszczeniu patogenów zwie się z angielskiego NK. Natural killers.
Mamy więc w naszej krwi nie tylko zwiadowców i specjalistów od wskazywania palcem, ale i wojowników. Giną razem z wrogiem, a wtedy do akcji wkracza nasz czyściciel, czyli sprzątacz – układ limfatyczny zbierający trupy z pobojowiska. To ostra walka, w której nikt nie przejmuje się pojedynczymi śmierciami.
W milimetrze sześciennym naszej krwi, krwinek białych jest kilka tysięcy, a milimetr jest przecież maleńką kropelką. Centymetr sześcienny to tyle, co koniec palca wskazującego, do pierwszego stawu. W takiej ilości krwi jest różnych leukocytów, czyli krwinek białych, kilka milionów, w nas całych wiele miliardów.
W ilości rodzajów przeciwciał tkwi nasza pamięć immunologiczna, pamięć przeżytych chorób.
Problem w tym, że długo i opornie idzie nam nauczenie się, jak budować szczęki chwytające nowego wirusa. Musimy się tego nauczyć chorując, przy czym, żeby mieć jakiś pożytek z nauki, przeżycie jest konieczne.
Działanie naszego systemu odpornościowego zadziwia stopniem komplikacji i różnorodnością mechanizmów, funkcjonowaniem mnogich białek i ich wzajemnymi zależnościami. To układ, który można dogłębnie poznać dopiero po latach wytężonych studiów.
Nie odbyłem ich, wiem tylko tyle, żeby czuć oszołomienie przy niechby pobieżnym zapoznaniu się z działaniem tego układu.

Wirusowi jako rzeczy łatwo jest istnieć dalej. Czyż ten jeden tylko fakt nie jest zadziwiający? Boimy się nie zębów dzikiego zwierzęcia, nie robala wijącego się w naszym brzuchu, nie drugiego człowieka z kałachem lub zaciśniętymi pięściami ani nie pioruna, zwłaszcza z jasnego nieba, a rzeczy tak małej, że widać ją tylko pod dobrym mikroskopem. Ta rzecz nie działa brutalnie i bezpośrednio, jak działa kropla podanej trucizny, ani jak kawałek ołowiu rozrywający nasze tkanki. Działa perfidnie, bo od wewnątrz, i oszukuje nas: podszywając się pod nas samych, każe kopiować siebie. My sami mnożymy ilości swoich wrogów.
Z powodu swojej martwoty i prostoty łatwo ulegają metamorfozom, tworząc odmienne swoje rodzaje. Nie same, zaznaczam, a przy wykorzystaniu gospodarzy – zainfekowanych komórek. Te ich przemiany utrudniają pracę naszego układu obronnego, ponieważ wtedy szczeki kombinerek nie bardzo pasują.
Tak przy okazji: nasze DNA, jak i innych organizmów ziemskich, trudno nazwać czymś żywym, mimo że ta struktura tkwi u źródeł naszego życia. Na pewno słyszeliście o możliwości odczytania DNA ze znalezionych fragmentów dawno nieżywych istot.
Ten fakt też jest zadziwiający. Pokazuje rozmycie granicy między tym, co żywe, a tym, co martwe, jeśli tylko przestawi się okular mikroskopu na dostatecznie duże przybliżenie. Nawet martwy wirus, w chwili gdy jego instrukcja jest odczytywana i realizowana, to znaczy gdy jest kopiowany, zatraca część swojej martwoty; wszak rozmnaża, chociaż nie „się”.

Ta kolczasta paskuda zostanie z nami. Nie ma możliwości zniszczenia wszystkich „egzemplarzy”. Po nim przyjdą inne, chociaż nie wiadomo kiedy i jakie.
Nadal uważam, że mniej jest groźny dla ludzkości, niż dla ludzkiej gospodarki. Niewiele jest szkodliwy dla bytu populacji, chociaż znacznie poważniej dla bytu zainfekowanej jednostki. Szkodliwy jest też dla psychiki ludzi i zachowań ludzkich społeczności.

Żebyśmy nie przeżywali głębokiego kryzysu gospodarczego, kto potrafi, niech się modli do swojego Boga o wsparcie biologów pracujących nad szczepionką. Inni, niedostrzegający Boga nad sobą, niech wesprą ich dobrą myślą, ten sposób też pomaga, a wszyscy, którzy mogą, niech wesprą biologów (lub szpitale) pieniędzmi, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że bogowie i fortuna jakby bardziej sprzyjali forsiastym.

Panikuję, skoro piszę o Bogu? Będąc ateistą, nie u bogów szukam wsparcia i nie o samego wirusa mi chodzi, a o to, co zrobi z nami.
Nie chcę widzieć, jak człowiek odsuwa się od człowieka, dostrzegając w nim nosiciela choroby lub śmierci. Nie chciałbym długo czekać na zobaczenie tłumu ludzi w centrum handlowym, pod estradą czy przy karuzeli. Nie chciałbym słyszeć krzyków szaleńców religijnych o bożej pomście. Nie chciałbym, żeby u ludzi utrwalił się zwyczaj witania się łokciami, zamiast uściskiem dłoni. Chciałbym natomiast móc pocałować dłoń witanej i lubianej kobiety.
W niedzielę byłem w górach. Dzisiaj wiem, że wobec zaostrzenia nakazów przebywania w domu, byłem po raz ostatni. Dobrze, że byłem. Nie przegapiłem ostatniego wyjazdu. Mam nadzieję na niezbyt długą przerwę w wędrówkach, ale teraz jeszcze trudniej powiedzieć cokolwiek o przyszłości, niż zwykle.
Na włóczędze spotkałem trójkę turystów, minęliśmy się idąc możliwie daleko od siebie. Tego odruchu omijania też nie chciałbym u siebie i innych ludzi, mimo że samotność, zwłaszcza w górach, jest przydatna, a nawet pożądana.
Jednak czasami chciałbym podejść do człowieka spotkanego na górskim odludziu, uścisnąć mu dłoń i zamienić z nim kilka słów. Bywa, że zdawkowe słowa powitania zmieniają się w ciekawą i długą rozmowę. Pamiętam takie spotkania. Mimo rzadkich moich decyzji zrobienia kroku w stronę obcego, teraz, gdy niewskazane jest ściskanie dłoni drugiemu człowiekowi ani nawet bliskie stanie przy nim, czuję, jakbym tracił coś ważnego dla mnie.
Tracimy posiadaną drobinę apriorycznej ufności w stosunku obcego, o którą i tak było trudno w anonimowym mrowisku ludzkim.
* * *
Wracam myślami do Medytacji Marka Aureliusza, i ze zdumieniem zauważam u siebie większe zrozumienie jego postaw filozoficznych i jakby skłonność ku nim.
Wszystkim tym, którzy po prostu się boją, a szczególnie tym zamykającym się na cztery spusty z zapasem wirusowych trucizn, polecam zapoznanie się ze stoicyzmem w wydaniu Marka.
Jako lekturę uzupełniającą proponowałbym coś traktującego o przypadku w życiu ludzkim.
Już wyjaśniam.
Nie wierzę w przeznaczony nam los, chociaż czasami nachodzą mnie wątpliwości. Naszym życiem rządzi, czy raczej nas popycha, przypadek. Co prawda zespolony z naszymi decyzjami. My sami tylko czasami i w ograniczonym zakresie decydujemy o tym, co nas spotyka, a przy tym wierzymy, że tylko my, że tylko nasza wola, albo chociaż głównie ona.
W tym samooszukiwaniu się nie zdajemy sobie sprawy z możliwości uruchomienia długiego ciągu zdarzeń zapoczątkowanych jedną drobną decyzją przejścia przez jezdnię tutaj i teraz.
Chłopak przeszedł na drugą stronę zobaczywszy księgarnię; widok witryny przypomniał mu o potrzebie kupienia książki na prezent. Chodząc wzdłuż regałów, trącił dziewczynę. Przeprosił, wywiązała się rozmowa. W rok później zostali małżeństwem, i byli nim do końca swoich dni.
Możliwy jest też krótki, ale radykalny ciągu zdarzeń.
Inny ciąg okoliczności, w których przypadek odgrywał niebagatelną rolę, w tym samym czasie spowodował zadzwonienie telefonu w jadącym samochodzie. Sięgając po niego, kierowca na chwilę oderwał wzrok od jezdni…
Dziewczyna wyszła z księgarni i zobaczyła zbiegowisko ludzi. Wypadek, pomyślała, i poszła w swoją stronę. Nigdy nie dowie się, że właśnie tryby machiny losu przeskoczyły i w efekcie jej przyszłe życie potoczy się zupełnie inaczej. Owe zespolenie wyboru i przypadku w jej decyzji zamążpójścia, której będzie żałowała.

Przeznaczenie, przypadek, wyrok losu? Bo przecież nie Bóg, prawda? Chociaż w tym pierwszym przykładzie…

Chciałbym kiedyś zapoznać się ze statystykami zachorowań z uwzględnieniem rodzaju i okoliczności pracy wykonywanej tej wiosny. Wydaje mi się, mam też nadzieję, na istnienie niewielkiej różnicy w ilości zarażeń między kasjerkami z Biedronki a ludźmi, którzy mogli kontynuować pracę w domu. Jeśli tak będzie, znajdę kolejny dowód na przewodnią rolę przypadku w naszym życiu.

Proszę nie odczytać tych słów jako przejawu ignorowania zasad bezpieczeństwa, bo nie są nimi.
Zasada przypadku może i ma prawo być postrzegana jako zło, jako niesprawiedliwość w naszym życiu, ale ma i lepszy wizerunek, dobrze widoczny w pierwszym moim przykładzie. Czasami nazywamy go dobrym losem, czasami szczęściem. Udało się. Powiodło się.
Niech nam wszystkim powiedzie się w te zwariowane dni.
Powiedzie się nam tym bardziej, im szybciej biolodzy przygotują szczepionkę.

PS
Informacji zawartych w tym tekście nie szukałem w internecie. Zebrałem je wcześniej, czytając książki o biologii, jednej z interesujących mnie dziedzin wiedzy.

niedziela, 29 marca 2020

Wokół mojej książki

210320
Wszędzie straszą wirusem i nakazują siedzieć w domu, a że dotychczas nie stwierdzono przenikania koronawirusów przez internet i ekrany laptopów, nie potwierdzono zarażenia przy czytaniu książek, zanurzmy się w świecie słów. Jest nie tylko bezkresny, ale i uspokajający.
W jednym z poprzednich tekstów o książce „Miłość, muzyka i góry”, pisałem (tutaj) o wzajemnym przenikaniu powieściowej historii z  rzeczywistością, fikcji z realnością, teraz chciałbym napisać o jeszcze jednej formie przenikania – dotyczącego mnie samego i bohatera opowiadania. Moich i jego cech.
Jak wszyscy moi męscy bohaterowie, Jaś jest podobny do mnie, ale nie jest moim alter ego. Tak myślę, chociaż, gdy spojrzę wstecz i wspomnę czas pisania, wydaje mi się, że czasami bliski byłem tegoż. Podobieństwa wynikają z moich niedostatków pisarskich. Brakuje mi umiejętności tworzenia postaci o złożonej i wiarygodnej osobowości, a przy tym znacznie się różniącej od mojej, dlatego nierzadko pożyczam cechy bohatera od siebie. Czy tylko taki jest powód podobieństw, tak naprawdę trudno mi odpowiedzieć. W końcu piszący zawsze pyta się siebie o sposoby zachowania i wypowiedzi stworzonych postaci. W procesie pisania te postaci istnieją tylko w nim, w piszącym, więc rozróżnienie też jest tylko w nim. Czasami trudno mi rozpoznać, czy słowa podpowiadam sobie ja sam, czy ta wyizolowana wyspa we mnie, będąca osobowością fikcyjnej postaci. Myślę, że dobrzy i mający doświadczenie powieściopisarze potrafią lepiej rozróżniać te światy w sobie i lepiej je izolować.
Obok pewnych moich rysów, postać Jasia ma niejedną cechę odmienną od moich. Ot, chociażby zauważalne u niego pantoflarstwo, którego u mnie na próżno szukać.
Ponadto powinienem zaznaczyć, że nawet tam, gdzie zabierałem głos jako autor, moje wypowiedzi bywały dyktowane zamysłem, potrzebą wypełnienia planu, czy stworzenia odpowiedniej atmosfery, czyli niekoniecznie były tożsame z moimi osobistymi odczuciami, dążeniami czy stanami ducha.
Kilka razy odwiedzając miejsca wymieniane w powieści, wspominałem odczucia, o których pisałem w książce: tego zjednoczenia fantazji i rzeczywistości, a w efekcie dostrzeżenia gdzieś na zboczach Lastka sylwetki Jasi, ale nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Kiedyś tłumaczyłem się niedostatkiem swojej wyobraźni, brakiem skupienia, ale tak naprawdę nie widziałem jej, ponieważ wcześniej docierałem do granicy owego przenikania się światów fikcji i rzeczywistości.
Przyznam jednak, że chciałbym, przynajmniej czasami, większego zatarcia tej granicy.
Dla mnie tego rodzaju przenikania osobowości autora i bohaterów, obok istniejących rozgraniczeń, są czymś niewymagającym tłumaczeń, robię to jednak chcąc zaznaczyć istnienie tej nie zawsze dobrze widocznej, zawsze jednak istniejącej granicy.
* * * *
W wolnych chwilach uzupełniam tagi moich tekstów, a przy tej okazji zapisałem adresy kilku postów, w których wspominam o powieści.
Pierwszy z nich pojawił się w parę miesięcy po napisaniu opowieści, mianowicie jesienią 2014 roku.
Oto jego początek:
„W kwietniu przyszła do mnie urocza, pożądana, fascynująca, wytęskniona, kapryśna pani Natchnienie. Przyszła i została ze mną do końca maja, odbierając mi sen i wolny czas, ale dając cudowne wieczory pełne ekscytacji i radości pisania, a odchodząc, zostawiła mi nasze wspólne dziecko: tekst.
Po raz kolejny przeżyłem dzięki niej wspaniałe godziny pobudzenia wyobraźni, niemal rozdwojenia jaźni w tworzeniu sylwetek wymyślonych ludzi i ich historii.”
* * * *
W dwa miesiące później, w chmurny dzień listopada, powróciłem na Chrośnickie Kopy i do opowieści.

„Długo siedziałem w tamtym czarodziejskim miejscu pod szczytem Lastka, na granicy rozległych łąk i lasów; czarodziejskim swoim naturalnym urokiem, ale i jego związkiem z moją wyobraźnią, z wymyśloną historią wymyślonych ludzi. Cisza tam była, bezruch i dalekie szczekanie psa. Liczne a maleńkie kropelki wody uczepione wysokich, żółtych już traw, i najdalsze, niebieskie odległością, szczyty wschodniego pasma.”

Teraz dodam, że i wtedy nie widziałem Jasiów na zboczach Lastka. Szkoda.
* * * *
Tekst o warkoczach Jasi uznawany jest przez czytelników za zbyt długi. Zajmuje w książce siedem stron, czyli dwudziestą część całego tekstu. Może faktycznie za dużo? Chciałem wyrazić w nim fascynację Jana włosami jego kobiety. Może nie wszystkie panie wiedzą, więc tutaj napiszę: wasze włosy potrafią działać jak afrodyzjak, i w naszych męskich oczach są po prostu piękne. Dodam jeszcze, że dawniej, jeszcze w początkach minionego wieku, rozpuszczenie włosów przez kobietę było postrzegane jako oznaka zgody na zbliżenie z partnerem, co taki dinozaur jak ja doskonale pojmuje, a i pamięta takie scenki ze starych filmów i książek.
Tekst o warkoczach Jasi jest tutaj.


Piszę w nim o strumykowym warkoczu, którą to nazwę nadała moja znajoma po przeczytaniu tekstu. Jaki to warkocz? Taki, który spływając od szczyt głowy, zbiera po drodze włosy wplatając je w siebie – właśnie jak strumyk zbierający po drodze swoje dopływy. Nazwy „francuski” nie znałem, a tym samym nie znał jej Jan. Szczerze mówiąc, to on w ogóle mało wiedział o fryzurach Jasi, tylko patrzył na nie i na nią maślanym wzrokiem zakochanego.
* * * *
W dwa lata później opublikowałem tutaj drugi fragment opowieści.

Był o momentach, czyli o intymnych chwilach bohaterów. Przyznam, że nie jestem zadowolony ze swojej decyzji zamieszczenia tych „momentów” w takiej formie, w jakiej się znalazły w wydrukowanej powieści. Uważam, że nie powinno się zbyt dosłownie opisywać takich chwil, a ledwie je zaznaczać, resztę zostawiając domysłowi i wyobraźni czytającego, a w tekście parę razy przekroczyłem tę wyznaczoną przez siebie granicę, na dokładkę w sposób, który mógł być lepszy. Co prawda akurat we fragmencie cytowanym w poście miary nie przekroczyłem. Ostateczną ocenę zostawiam jednak czytającym.
Ów „moment” kończy się rozmyślaniem Jana o tajemnicy, która tylko dla niego tajemnicą była.
„W końcu doszedłem do wniosku, że przecież niemożliwością jest, żeby samymi gestami tak mnie oczarowała, i w ten sposób, nie doszedłszy do źródła jej siły, znowu wróciłem do punktu wyjścia moich rozmyślań nad jej tajemnicą. Odkryłem ją dopiero wtedy, gdy spojrzałem na zapłakaną twarz Jasi w chwili znalezienia jej na Lastku: ja ją po prostu kocham.
Kocham nie za to, że ma takie czy inne przymioty, ale za to, że jest, a kochając, podziwiam taką jaką jest.”

Mężczyzna ma to do siebie, że nie dostrzega oczywistości chwytanych w lot przez kobietę, ale w końcu jakieś wady trzeba mieć, nieprawdaż? :-)
* * * *


Anna na swojej fanpage w FB zamieściła link do koncertu skrzypcowego Beethovena (tutaj). Jasie słuchali tego utworu w domu, w parę dni po poznaniu się. Był pierwszym wspólnie wysłuchanym.
Dwa koncerty skrzypcowe mam za doskonałe: właśnie ten, jedyny jaki napisał Beethoven, oraz także wspominany w książce koncert Brahmsa, jeden z dwóch przez niego napisanych, więc dodam, że chodzi o koncert D-dur.
W utworze tym partie solowe skrzypiec są szczególnie piękne. Proszę zwrócić uwagę na część drugą, w której prym wiodą skrzypce, a orkiestra milczy, zasłuchana, lub mruczy cichutkie swoje odpowiedzi. W tym wykonaniu część druga trwa od 25.30 minuty do 33.35.
W koncercie Beethovena piękno dźwięku skrzypiec i melodyki utworu są z tych, które potrafią wycisnąć łzy z oczu.

Może na tym fragmencie zakończę, resztę zostawiając na później. Ta reszta, to także Chełmiec i zupełnie odmienna historia miłości.
Dorzucę tylko garść zdjęć z Jaśkowych miejsc, oraz zdjęcie książki i czytnika mojej żony.