Krople
deszczu na szybie i Marcel Proust
Dzisiaj
znowu deszczowo. Na krzaku pod oknem błyszczą krople wody –
piękne jak zwykle. Pęcznieją, odrywają się od liści i wolno,
takie mam wrażenie, spadają, ciągle błyszcząc. Ponownie, jak
wiele już razy, wspomniałem podobne zapatrzenie sprzed laty, gdy z
wojska jechałem na przepustkę; tego dnia padał deszcz, szyba okna
w przedziale wagonu była mokra, ponaznaczana kropelkami wody. Te
małe, przezroczyste wybrzuszenia na tafli szkła zsuwały się
nierównym tempem, znacząc swą krętą drogę mokrym śladem,
niczym ślimak, by po chwili, nie mając siły na przebrnięcie
suchego odcinka drogi, zubożałe, zmniejszone, zatrzymać się.
Czasem taka kropla, pchana przemożną siłą ciążenia, milimetr po
milimetrze przesuwała się, aż w końcu, trafiwszy na ślimakowy
ślad swojej siostry, ruszała w dalszą drogę. Bywało też tak, że
drogi dwóch kropelek krzyżowały się: wtedy stapiały się w
jedną, większą, i ta przyspieszała, czasem bardzo mocno,
spływając błyskawicą zygzaków, porywając (jakby karmiąc się w
ten sposób) inne, mniejsze drobiny wody, by po chwili zniknąć
poniżej dolnej krawędzi szyby. Zwykły widok, najzwyklejszy, ale
wtedy stało się coś dziwnego i znaczącego, coś, co w pełni
doceniam dopiero w ostatnie lata.
Otóż
z zupełnie nieznanych mi wtedy powodów zachwyciłem się tym
tuzinkowym widokiem; może nawet wstydziłem się – nie pamiętam –
przyznać do tego zachwytu, bo i czym, prawda? Teraz wiem, że tak
naprawdę wszystkie takie chwile ledwie inicjowane są zdarzeniami
zewnętrznego świata; zdarzeniami, które w żaden racjonalny sposób
nie są w stanie tłumaczyć naszych przeżyć – jak się wydaje
nam, dorosłym, którzy tyle widzieli, że przez to mało widzą.
Wtedy po raz pierwszy poczułem to nieokreślone, dziwne i piękne
pragnienie pisania, i po raz pierwszy poddałem się mu – to powód
drugi. Z pisania szybko zrezygnowałem po uświadomieniu sobie skali
trudności – chyba pojawiło się ono zbyt wcześnie, ale chwilę
zapamiętałem i teraz, po latach, piszę o niej.
Trzeciej
przyczyny ważności tamtej chwili na pewno nie uświadomiłem sobie,
chociaż mogłem, ponieważ tkwiła ona między ową obudzoną
potrzebą pisania, a siłą wrażenia, jakie wywarły na mnie ruchy
kropel wody, ważności potwierdzonej pamięcią, o której już nie
raz zdarzyło mi się myśleć jako o tej części naszego jestestwa,
która bywa od nas mądrzejsza, bo lepiej od nas wiedząca co
pamiętać, jakie chwile mają dla nas wartość, a jakie jej nie
mają. Zapamiętałem tamte krople wody równie dokładnie, jak
wygląd widzianej po raz pierwszy w życiu twarzyczki maleńkiej
Małgosi śpiącej w beciku na moich kolanach w szpitalu –
tuzinkowy widok i wyjątkowa dla ojca chwila. Dlaczego druga –
wiadomo, ale pierwsza? Przyczyny najgłębszej, powodu wyboru tej, a
nie innej chwili, nie jestem w stanie wskazać; mogę jedynie
powiedzieć, iż obie były prawdziwie moje, a więc z tych, które
tworzą życie wewnętrzne, i wcale nie chodzi tu o same krople, co o
wrażenie. O przeżywanie, którego intensywność daleko wykracza
poza codzienne doznania, i które z tajemnych – mimo wszystkich
prób wyjaśnienia – powodów pojawia się w zwykłej, niczym
niewyróżniającej się chwili, czyniąc ją niezwykłą tylko
poprzez swoją obecność. Tutaj docieram, poprzez krople wody
wiszące u wiosła, różową barwę śmietany z truskawkami, i tyleż
innych drobnych, zdawałoby się nieznaczących chwil opisanych w
powieści, do Prousta.
"...dane
im będzie przetrwać w ich najbardziej ulotnych zjawiskach; a
przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie
niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na
ścieżce, bańkę utworzoną na wodoroście przez strumień i
pękającą natychmiast – wszystko to zachwyt mój uniósł i dał
temu przetrwać tyle lat..."
Marcel
Proust, „W stronę Swanna".
Czy
to jest egzaltacja? W początkowym okresie mojej przygody z Proustem
tak uważałem, mając go za człowieka egzaltowanego, chociaż wiem,
iż sam przymiotnik może określać dość dużą rozpiętość cech
osobowych w zależności od używającej go osoby, szczególnie, gdy
używa się go do określenia cech innej osobowości niż własna. W
powszechnym rozumieniu w określeniach „egzaltacja" i
„egzaltowany" mieści się spora doza udawania, a już na
pewno nienaturalności, może nawet odrobina zachowań z pogranicza
patologii – i chociażby z tych powodów nie pasują one do
Prousta, a jeśli, to z zastrzeżeniem usunięcia z nich tych
pejoratywnych odcieni znaczeniowych.
Krążę
wokół owego zachwytu, który na wiele lat uniósł Proustowi
zapach, echo i bańkę na wodoroście; w jednej chwili wydaje mi się,
że rozumiem, w drugiej, że chyba jednak nie, ale cóż, w końcu
piszę dla siebie, a piszę, ponieważ dostrzegam tutaj swój mały
krok w kierunku lepszego zrozumienia Prousta. Otóż gdy po raz
pierwszy przeczytałem te słowa, zrozumiałem je dosłownie: Proust
zachwycił się czymś, czym w istocie trudno się zachwycić,
ponieważ był egzaltowany. Teraz tak nie myślę, inaczej odczytując
umieszczone tam słowo „zachwyt", w czym pomogły mi moje
przeżycia, łącznie z tamtą odległą chwilą przy mokrej szybie
okna. Tyle piękności było w spływających kroplach wody, co i w
bańkach powietrza wśród liści wodorostu, czyli niewiele, ale też
zachwyt nie ich samych dotyczył, a tego, co w nas – chwytających
w locie przemijającą chwilę naszego życia.
* *
*
Eden
przy ulicy
Wyskoczyłem
do pobliskiego sklepu po fajki, a idąc chodnikiem, tuż przy
metalowym parkanie z wygiętych profili stalowych, kątem oka
zauważyłem coś, co kazało mi się zatrzymać. Była to dziwnie
powykręcana gałąź nieznanego mi gatunku żywopłotu (na pewno nie
był to ligustr), w zadziwiającą symetryczny sposób przepleciona
między kolejnymi pionowymi prętami parkanu, mijając je raz z
jednej, raz z drugiej strony, a co najdziwniejsze, to oplatając sobą
szerszy słupek. Po prostu rozgałęziała się, by objąć swymi
dwoma ramionami metal, i zaraz za nim ponownie łączyła się w
jedno. Stałem i patrzyłem na to wyjątkowe połączenie żywej
tkanki drzewa z martwym metalem, a po chwili podniosłem głowę i
ponad zielonym gąszczem zajrzałem do wnętrza ogrodu. W tej jednej
chwili jakbym się przeniósł o wieki i mile, znajdując się w
Edenie; w głowie pojawiła się myśl o Miltonie i już tylko
czekałem pojawienia się Adama i jego pięknej Ewy. Zdawało mi się,
że na tym skrawku ziemi, w środku miasta, o krok od ulicy szumiącej
samochodami, Stwórca powtórzył swój cud stworzenia, gromadząc w
jednym miejscu wszelką rozmaitość flory.
Bo i
czegoż tam nie było! Tuż przy mnie wzdłuż parkanu rósł
żywopłot utworzony z mnogości nieprzeliczonej – zdawało się –
rodzajów drzew stojących tak blisko siebie, że przenikały się
gałęziami, niczym ramiona splecionych ciał kochanków, gdy nie
wiadomo które dłonie obejmują, a które są obejmowane; tak i tam
na gęstych gałęziach tui zwieszały swe witki powoje, końcami
dotykając srebrzystej gęstwiny świerku, która mieszała się z
zielenią igliwia małej sosenki, a spomiędzy jej gałęzi wychylała
się gałązka jabłoni czerwieniąc się wianuszkiem maleńkich
owoców; pół kroku dalej poznałem wśród drobnych listeczków
czarne jagody krzaka ligustra, dołem otoczonego gęstwiną irgi
wyciągającej wokół siebie długie ramiona gałązek z nanizanymi
nań rządkami ciemnych listeczków przetykanych czerwienią owoców.
O krok gęścił się krzak bukszpanu, a nad nim tamaryszek rozwijał
swą zwiewną, niczym ze snu utkaną, zieloną mgiełkę.
Stałem
i patrzyłem na to pomieszanie, na różnorodność w której wzrok
się gubił, nie mogąc ogarnąć i nazwać tej bujności gatunków.
Później przypomniałem sobie o celu mojego wyjścia z pracy i
spojrzałem w lewo: poprzez szerokość ulicy widziałem karuzele
lunaparku – jakbym na inny świat patrzył, oddzielony ode mnie nie
tylko ulicą, ale i moją doń niechęcią. Opuszkami palców
dotknąłem gałęzi oplatającej ogrodzenie, poczułem jej ciepło,
westchnąłem, i przeszedłem na drugą stronę ulicy.
* *
*
O
środku widzianego świata
Skrzyżowanie
dwóch autostrad – M11 biegnącej z centrum Londynu na północ i
M25, obwodnicy stolicy. Widok odmienny w dzień i w nocy, ale w obu
porach doby czyniący wielkie wrażenie. Jadąc M11 w kierunku
Londynu, wjeżdża się na wzgórze, z którego widać w oddali, na
wprost, chyba wszystkie, a jest ich tam aż pięć, wieżowce miasta,
w którym dominuje niska zabudowa, a blisko, o milę, w dole, widać
tysięczne światła skrzyżowania dróg. Prowadzi ku niemu podwójny
sznur jaskrawożółtych świateł rozpiętych na wysokich słupach,
sznur wijący się łagodnymi łukami, a dalej, po przecięciu z
innymi, po wielokrotnym rozdzieleniu i ponownym połączeniu,
biegnący wielkimi zakolami aż po horyzont. Jadąc, widzę dziwną
przemianę ustawienia świateł: otóż one wychodzą mi naprzeciw.
Cały wielokilometrowy ich wąż zamiata ogonem, faluje, zmienia
swoje łuki, by w końcu ustawić się na wprost mnie. Wygląda to
tak, jakbym nie ja skręcał podążając wyznaczanym światłami
łukiem drogi, a właśnie światła zbliżały się do mnie,
prostując swój bieg, jakby ustawiały się w równym szeregu przede
mną. W lusterkach widzę zjawisko odwrotne, bo oto światła przez
chwilę tylko oddalają się prosto, by za moment zwolnić i zacząć
wyginać się w łuk, ginąc mi z oczu za ciemnym konturem mojej
naczepy.
Gdzieś
po drodze mijałem tuż przy autostradzie wielki, oświetlony wieloma
szeregami świateł, parking przed supermarketem. Światła
spostrzegły moje zbliżanie się już z daleka, rozpoczynając
wzajemne przemieszczanie się, które nabierało tempa w miarę
mojego zbliżania się, a gdy byłem tuż przy nich, ruszyły swoimi
słupami rozpoczynając szaleńczy taniec, a może ucieczkę,
chowanie się, nie wiem, to było wzajemne przenikanie się tak
złożone, że nic tam nie było nieruchomego, a wszystko było wirem
i ruchem. Przemianą. Zamętem świateł wchodzących na siebie i
znowu rozdzielających się, by w ułamku sekundy ponownie zderzyć
się z innymi. Wszystko trwało sekundy, bo moje oddalenie się
uspokoiło światła, przywracając właściwą im nieruchomość.
Patrząc na te zrozumiałe, a ciągle tak zadziwiające przemiany,
doznaję wrażenia bycia nie tylko środkiem otaczającego mnie
świata, ale i przyczyną sprawczą tych wszystkich jego przemian.
Przecież widziałem!: światła ruszyły dopiero wtedy, gdy
zbliżyłem się do nich! Głębiej pojawia się myśl o przekłamanym
widzeniu świata wokół mnie, tego świata, którego tylko w ten
właśnie sposób mogę oglądać – siebie widząc w jego środku,
co przecież nie jest prawdą. Czy można wyobrazić sobie przestrzeń
widzianą liniowo? Bez samoczynnie wyznaczanego naszym oglądem jej
środka, którego przestrzeń przecież nie ma?
* *
*
Skrzyżowanie
angielskich autostrad
Ich
przejechanie jest łatwe: zjazd zawsze w lewo, zjazd, który po
chwili łagodnie rozchyla się na dwie odnogi – odpowiedniki skrętu
w lewo lub w prawo na zwykłym skrzyżowaniu. Ta lewa odnoga jednym
łukiem doprowadza do jezdni poprzecznej autostrady, a prawa przecina
ją górą lub dołem, wije się w prawo, później w lewo, znowu w
prawo, ponownie wspina się nad inne odnogi lub wbija się tunelem
pod nie, by w końcu skończyć się pasem rozbiegowym przy jezdni
poprzecznej autostrady. Tak, to jest proste, ale tylko wtedy, gdy
jedzie się swoją slip road, bo ta jest jedna i prowadząca, ale
wystarczy spojrzeć w bok, w dół albo w górę, aby doznać
wrażenia poplątania, niemal zagubienia się w trójwymiarowym
labiryncie owych dróg dojazdowych i zjazdowych. Dwie autostrady to
cztery jezdnie, każda ma taki podwójny zjazd, więc skrzyżowanie
jest plątaniną czterech jezdni i ośmiu dróg zjazdowych, które
nigdzie nie mogą krzyżować się na jednym poziomie, ani zbyt
gwałtownie skręcać. Nierzadko bywa, iż do tego labiryntu dochodzą
jeszcze dodatkowe pasy innej drogi – niebędącej autostradą;
czasem łączą się z tamtymi, a czasem nie, tylko wysoką, trzy
albo i czteropiętrową estakadą przekraczają skrzyżowanie, albo
odwrotnie – zanurzają się pod najniższe jezdnie długimi
tunelami. W rezultacie efekt nieco przypomina złożony wir
współczesnych karuzel. Jadąc swoim pasem, w lusterku zobaczyłem
samochód skosem jadący wprost na mnie; moment strachu gaszonego
wiedzą, i zaraz tamten samochód wyrównuje swój tor, przez sekundę
jadąc tuż przy mnie, ale oto moja droga opada wprost w otwartą
gardziel wiaduktu, gdy tamten wznosi się razem ze swoją drogą i po
sekundzie niknie ponad kabiną mojej scanii. Ze swojej wysokości
widzę dokładnie na wprost siebie, na poziomie oczu, samochód
dostawczy przecinający mój tor jazdy, a tuż przed nim czerwony
kabriolet pędzący wprost na niego. Nim pojmuję, iż patrzę na
samochody jadące różnymi pasami, w skrócie perspektywy, czerwony
znika za białym dostawczym, a właściwie w nim, jakby w niego
wjechał, ale w tej samej chwili widok ucieka mi w górę i znika
zasłonięty stropem wiaduktu. Wyjeżdżam spod wiaduktu łukiem w
prawo; na wprost mnie widzę ścianę zarośli, między którymi
dostrzegam migające samochody. Nieco na prawo i trochę niżej,
skosem do mnie, biegną trzy pasy autostrady, do której prowadzi
mnie mój dojazd. Jeszcze tylko jeden wiadukt, i za łukiem drogi
otwiera się kilkusetmetrowy pas rozbiegowy; po jego przejechaniu
jestem na drugiej autostradzie. Kilometr dalej wysoki sznur
cytrynowych świateł urywa się nagle; wjeżdżam w ciemność
zostawiając za sobą owe angielskie Junction – oszałamiający
splot świateł i ruchu.
* *
*
Walijskie
okolice
Urocze
bywają tutejsze wioski, śliczne niektóre domki, jakby z bajki
wyjęte, i tylko kurzej łapki im brakuje. Małe domki przytulone do
wielkich kamiennych kominów, z których pierwszy dym poszedł w
niebo pewnie jeszcze za pierwszej Elżbiety, domki z kolorowymi
ogródeczkami, kwitnącymi jabłoniami, z girlandami kwiatów pnących
się po kamiennych murach, z kolorowymi drobinami roślin
wyrastających ze szczelin kamiennych ogrodzeń, domki schowane
gdzieś w fałdzie ziemi, wrośnięte w nią między jednym a drugim
wzgórzem, domki pamiętające narodziny i śmierć dziesięciu
swoich poprzednich właścicieli. Chciałbym mieć taki domek gdzieś
w ustronnym miejscu, przy bocznej dróżce, którą czasem przemknie
tir zmierzający do dalekich, wielkich miast, do pośpiechu i tłoku.
Czasami wyszedłbym przed dom i popatrzył na pędzącą ciężarówkę,
zastanawiając się nad przyczynami wyboru takiej pracy przez
człowieka, który dni spędza w drodze. Może to przypadek, a może
coś go goni po świecie, nie pozwalając osiedlić się w takim
miejscu? – pomyślałbym, patrząc na znikającą za szczytem
wzniesienia ciężarówkę, i wróciłbym do książek i laptopa.
Może
wypiłbym lampkę koniaku za zdrowie tych na szlaku?
* *
*
Dwie
czarowne chwile
Pierwsza
nie jest teraz niedostępna dla mnie i nie wiem, kiedy będę mógł
przeżyć ją ponownie, a jest nią początek koncertu w filharmonii.
To ta chwila, gdy dyrygent odwraca się do orkiestry, podnosi ręce i
na chwilę zamiera, a muzycy przybierają sobie właściwe pozycje:
smyczki podnoszą się i zastygają w bezruchu nad strunami, wargi
dotykają ustników fagotów, klarnetów i waltorni, mechate pałeczki
zawisają nad kotłami, a harfistka przechyla swój instrument do
siebie i tym jedynym w swojej urodzie ruchem wyciąga dłonie ku
strunom. Piękne dłonie z palcami, które już za chwilę zaczną
pieścić struny wykonując ruchy tak subtelne, zgrabne, delikatne,
tak pełne gracji, że często gubię się w swoim odbiorze nie
wiedząc, czy raczej patrzeć mam na dłonie harfistki, czy skupić
się na słuchaniu całej orkiestry. To chwila oczekiwania na
spełnienie, więc najpiękniejsza chwila: wszystko jeszcze przede
mną, a we mnie drżenie, radość i ekscytacja.
Pożądanie.
Żeby
przeżyć drugą chwilę nie jest potrzebny wyjazd do filharmonii ani
wieczorowy strój; ta chwila może się zdarzyć wszędzie: w
pociągu, w pokoju, w czasie przerwy w pracy, a nawet, czasem tak
bywa, na ulicznej ławce, na której przysiądę i wyciągnę swój
komputerek. To chwila tuż przed napisaniem pierwszych słów, gdy
gnany potrzebą albo myślami, które znalazły słowa zdolne je
wyrazić, otwieram edytor tekstu i patrząc na pustą jasną stronę,
kładę palce na klawiaturze. Ta chwila jest siostrą tamtej, z
filharmonii, bo mimo swojej odmienności, daje mi, jak i tamta,
przeżyć radość i ekscytację. Dotykam klawiszy, opuszkami palców
czując ich gładkość i delikatny opór, a na ekranie pojawiają
się pierwsze litery. Pojawiają się jak zjawy, jak duchy z innego
świata, nie wiadomo skąd, jakim cudem, na białej stronie
wirtualnej kartki papieru. To tajemnica, cud, który nieodmiennie, od
tylu już lat, dziwi mnie, mimo niejakiego pojęcia o funkcjonowaniu
komputerów, ale z tą wiedzą jest podobnie, jak z wiedzą o
tajnikach życia: jej posiadanie nie umniejsza fascynacji. Myśl,
wrażenie – czym one są w materialnym świecie? Zapewne
elektrycznymi czy chemicznymi zmianami w miliardowym gąszczu
neuronów mojego mózgu. Nie są słowami, obywają się bez nich, i
już to jedno jest zadziwiające. Zapisanie ich jest w istocie próbą
przeobrażenia tego, co jest pozasłowne – właśnie w słowa. A
czym stają się zapisane słowa? Znowu czymś niematerialnym, ale w
odmienny, trudny do wyobrażenia sposób: stają się zmienionymi
stanami elektrycznymi krzemowych drobin w układach pamięci, lub
stanem namagnesowania określonych miejsc na twardych dyskach,
miejsc, które komputer odczytuje jako niekończący się ciąg zer i
jedynek, który to fakt dodatkowo potęguje tamten cud, bo przecież
ja tam napisałem o smutku listopadowego zmierzchu, albo o drodze
przede mną – o swoich wrażeniach!
Gdy
zaczynam pisać, prawie nigdy nie wiem, w jakie słowa ubierze się
moja myśl; czasem po pierwszych słowach czy zdaniach ona mi umyka,
nie dając się uchwycić i przeobrazić w te czarne znaki na białym
ekranie, ale bywa też odwrotnie: myśl staje się szybkim
strumieniem słów, a wtedy palce ledwie nadążają za nimi,
zamieniając je w literki wyłaniające się na ekranie jakby z
tajemnego świata, by po udzieleniu mi cząstki swojej tajemnicy, być
zapisanymi w przepastnych pamięciach komputera, a oznacza to
właściwie tyle, co zniknięcie ze świata nam zrozumiałego i
dostrzegalnego.
Zapisanie
słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania,
jest czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno
odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii,
którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów
wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą.
* *
*
Słowa
i zwątpienia
W
pociągu wyciągam laptopa i piszę. Mam kilka godzin czasu, może
mniej, jeśli senność zwycięży. Wyjęcie komputerka z pokrowca
jest odruchem, ale pisanie jest potrzebą.
Mówię
o pisaniu przez kilka godzin, ale przecież tak naprawdę pisania
będzie tyle ile czasu spędzonego nad klawiaturą tylko wtedy, gdy
myśli gonią palce. Częściej owo „pisanie" jest
zastanawianiem się, układaniem słów, zwątpieniem – zwłaszcza
nim! Zwątpieniem we wszystko: w sens tego pisania, w jego wartość,
w siebie i widzeniem siebie jako ostatniej osoby, która winna się
brać za pisanie. Pisanie bywa nie tylko radością tworzenia, ale
też ostatnim dnem zwątpienia. Pisanie to czytanie napisanego,
poprawianie, a w końcu wykasowanie, bo i tak bywa. To na swój
specyficzny sposób może i cięższa praca od codziennego wstawania
i wychodzenia w noc ciemną do pracy fizycznej. Po cóż więc to
robię? Bo i radości daje, a chwilami nawet euforię. Radość tego
rzadkiego rodzaju, jaką jest radość tworzenia i obcowania ze
słowem.
Słowa!
Ledwie trzydzieści liter, a tworzą one wielką ilość słów,
które ułożyć można na nieskończoną ilość sposobów i wyrazić
nimi wszystko. Każdy odcień ludzkich uczuć – od ostatniej
niegodziwości, do najwznioślejszej miłości; każdą barwę świata
– od ostatniej brzydoty, do siedmiu jego cudów. Niemożliwe? Ależ
nie!, co potwierdza istnienie literatury – tej naprawdę pięknej.
Trudne? Ależ tak!, nawet bardzo trudne – jak każde tworzenie, ale
przecież także w trudności mieści się źródło tej jedynej
radości. Pisanie bywa formą przeżywania świata raz jeszcze,
wydobywaniem z wnętrza siebie wrażeń niezauważonych bądź
niedocenionych, ale może też stać się tworzeniem nowego świata,
tego, który staje się dla piszącego w najpełniejszy sposób jego
światem. Pisanie bywa treścią życia, pragnieniem, niemożliwą do
nazwania i do zaspokojenia potrzebą, nigdzie indziej niemożliwym
spełnieniem, a zawsze jest pasją. Pisać! Ileż to razy słyszałem
ten tajemniczy głos w sobie. Pisać! Nic nie jest ważniejsze ponad
dotyk klawiszy i zanurzenie się w bezkresnym świecie słów. To
forma przymusu, któremu poddaję się z przyjemnością.
* *
*
Dzień
wstał zimny i chmurny, listopadowy, ale stopniowo powrócił
październik przynosząc odrobinę ciepła i sporo słońca. Piękny
był zmierzch tego listopadowego dnia, miesiąca, o którym w lecie
myśli się z głęboką niechęcią i dojmującym smutkiem. Głogi i
tarniny nad moim strumieniem otulały się delikatną mgiełką,
którą prawie poziome promienie słońca nasycały pozłotą, ale
ten wyjątkowy urok listopada trwał chwilę, tylko chwilę, bo oto
wraz z ciemnością przyszła gęsta mgła, i nieprzejrzystą opończą
przykryła wszystko wokół, a na rozdrożu znowu stanęła Hekate.
Nie boję się jej, ale smutek jej twarzy i mnie się udziela. Nie
chcę na nią patrzeć. Przejmujące zimno wstrząsnęło mną, i
zawróciłem do domu. Włączyłem laptopa i słuchając kantaty
Bacha patrzyłem w ciemność za oknem. Była paskudna, bezdenna i
beznadziejna, prawdziwie listopadowa, ale tutaj, w pokoju, było
lepiej, oddzielały mnie od niej okno i światło. I jeszcze coś...
coś ważnego, co nie tylko odsuwało ode mnie brzydotę tej nocy,
ale i czyniło mnie bezpiecznym. Ten śpiew – zrozumiałem po
chwili – to on dawał mi bezpieczeństwo; słuchając go, miałem
wrażenie otulenia ciepłymi ramionami kobiecymi. Cudny sopran
śpiewał arię z kantaty Ein feste Burg ist unser Gott, i nie było
już listopada, mgły, zimna i jutrzejszego wstawania do pracy, było
tylko pragnienie słuchania tego głosu, który w tej chwili skupiał
w sobie wszystkie wdzięki kobiece i całą, tak ciepłą, urodę
kobiecą, a ja poddawałem się czarowi tego głosu, prosząc o
jeszcze, o dalsze czarowanie. O wygonienie ze mnie listopada, mgły i
smutku. I pozostanie ze mną.
* *
*
Proust
i „Sroka” Moneta
W
czasie dzisiejszej jazdy słuchałem przez radio Błękitnej rapsodii
i uwertury z Tannhuser’a. Aż łzy stanęły mi w oczach, chyba
zbyt zaniedbuję innych kompozytorów słuchając w domu niemal
wyłącznie kantat Bacha. Rapsodia ma cudowny początek, jej
najpiękniejszy motyw tak uroczo tutaj nabrzmiewa, waha się i jakby
oddala, aby w końcu być pochwyconym przez całą orkiestrę.
Piękne!
Ponownie
czytam ostatni tom dzieła Prousta, widząc przy tym różne obrazy:
jest to kępa maleńkich kwiatków widzianych kiedyś na tatrzańskim
szlaku, fragment rzeźby przedstawiającej Hebe, a widzianej w
londyńskim muzeum, niedokończony niewolnik dłuta Michała Anioła,
„Ważka” Moreau, jeden z posiadanych przeze mnie obrazów, a
przedstawiający zamarzający strumień na brzegu lasu, widzę też
„Srokę” Moneta. Ten obraz ściśle wiążę z dziełem Prousta,
i to nie tylko dlatego, że ktoś wpadł na bardzo dobry pomysł
ozdobienia nim tomu powieści, ale z powodu budzonych sobą wrażeń
we mnie. Ten obraz jest kwintesencją sztuki i idealnym zobrazowaniem
dzieła Prousta. Jest nie tylko pokazaniem innego świata, tego
widzianego oczami twórcy, świata, którego być może bez jego
pomocy nie dostrzeglibyśmy – jak to napisał Proust – ale i
pokazuje ten świat dużo ładniejszym, niż jakże często ja go
widzę. Właśnie ten fakt stanowi o jego największej wartości.
Zimowy dzień i sroka siedząca na starym płocie. Czy może być
bardziej tuzinkowy, bardziej powszedni widok? A przecież ten obraz
tchnie ciepłym, wcale nie zimowym pięknem.
Słyszę
też dźwięki, które również są swoistymi obrazami widzianymi w
czasie rozmyślań o proustowskich ideach. Tyle uroku w nich, że nie
zdecyduję się podać przykładów, aby nie skrzywdzić tych nie
gorszych, a nie wymienionych.
Są
też moje własne obrazy, niemalowane, a pamiętane. Zapisane na
zawsze w pamięci chwilą ich intensywnego przeżywania. Wielka,
prześwietlona wschodzącym słońcem, rozpięta między drzewami
jesiennego lasu, pajęczyna z nanizanymi nań mikroskopijnymi
diamencikami wody, pyszni się nadal swoim pięknem mimo upływu
dziesiątków lat; kępa czerwonych muchomorów widzianych w lesie
gdzieś pod Siedlcami nadal rośnie pod brzozą gubiącą swoje
liście; pola Roztocza ciągle rozbrzmiewają muzyką słuchanego tam
po raz pierwszy Brahmsa; platan w pewnym parku nadal widzi moje
spóźnione, ale przecież (tym bardziej) młodzieńcze szczęście,
a oczy małej Małgosi zawsze już będą wędrować po mojej twarzy
nachylonej ku niej.
Tyle
piękna, które co prawda nigdy nie postawiło mnie – jak Prousta –
poza czasem i nie uczyniło obojętnym wobec śmierci, ale którego
istnienie i przeżywanie w takim stopniu, w jakim jest mi dostępne,
pozwala po prostu żyć.
* *
*
Lato
i urok zwykłych chwil
Spieszyłem
się. Chciałem wrócić przed wyjściem córki na stację, chciałem
zobaczyć ją jeszcze raz i odprowadzić do pociągu. Goniłem więc
służbowego busa tnąc zakręty bocznej, wąskiej drogi, ledwie
rejestrując krajobraz wokół. Letni, żniwny, słoneczny.
Zwolniłem,
gdy deszcz grubymi kroplami załomotał o dach samochodu. Słońce
nadal świeciło prosto w twarz, mocne słońce, jasne,
rozświetlające miriady spadających i rozbijających się o szosę
kropel deszczu. Tuż nad jezdnią wzniosła się drgająca,
migotliwa, świecąca perliście kurzawa kropel deszczu rozbitych na
tysięczne kropelki, a każda z nich starała się zaistnieć
rozbłyskiem w swoim życiu trwającym mgnienie. Droga ociekała
światłem i wodą.
Zdążyłem
przyjechać na czas, odprowadziłem córkę.
Wróciłem
ze stacji i zajrzałem w kąt między dwoma kontenerami, gdzie drzwi
jej pokoju. Były zamknięte. Nie wiem, po co tam zajrzałem,
przecież wiedziałem, że będzie tam pusto, ale wiem, że przez te
parę dni dzielących mnie od dnia wyjazdu stąd, będę tam
zaglądać. Jak co roku.
Na
ludzi idących ulicą patrzyłem ze zdziwieniem: córka wyjechała,
wokół mnie zrobiło się pusto, a tutaj tyle ludzi – kontrast
dostrzegany każdego roku. Dołączam do niego bezradne i zupełnie
nielogiczne, ale natrętne pytanie: co robią tutaj ci ludzie, skoro
ona wyjechała?
Już
czuję wyrzuty do siebie, może nie tyle o czas jej poświęcony, bo
ile mogłem, tyle byłem z nią, co o zbyt słabe chwytanie tych
chwil, o traktowanie ich tak… normalnie, bez uświadomienia sobie w
trakcie trwania ich wyjątkowości i niepowtarzalności. Powinienem
bardziej się starać chwytać je, sycić się nimi, nie pozwolić na
ich spowszednienie.
Tylko
na ile starania takiego rodzaju są skuteczne w utrwaleniu czasu? Nie
wiem.
Inaczej
wybieramy chwile my świadomi, inaczej nasza pamięć, czy może
podświadomość. Ileż to razy uznawałem chwilę za ważną i byłem
przekonany o jej pamiętaniu, a po miesiącach lub po latach nie
zostawał po niej nawet ślad w mojej pamięci, i odwrotnie: jakiś
nieistotny drobiazg, zdawałoby się, a tkwi w pamięci latami, albo
i zawsze. Pamiętam go nie wiedząc, co w nim było wyjątkowe, co
utrwaliło go we mnie.
Idę
brzegiem morza i górskim grzbietem; patrzę na jarzębiny i na
maleńką niezapominajkę polną; słucham krzyku jaskółek i
kołyszącego śpiewu mew; czuję gorące słońce i uderzenia
lodowych drobin na twarzy; włączam La Notte Vivaldiego i z
rozczuleniem dostrzegam zmarszczki na twarzy drogiej mi osoby.
Tysięczne
drobiazgi: rój maleńkich muszek tańczących w smudze światła;
smak pitej kawy; chwila przytulenia głowy do poduszki; szum wiatru w
uszach; sople lodu wiszące u rynny; brązowy kapelusz grzyba pod
liściem; wróble kłócące się na nagich gałęziach drzewa; polna
grusza ciężarna swoimi owocami; czarodziejski moment zawiśnięcia
palców nad klawiaturą; droga niknąca za grzbietem wzniesienia;
cień brzozowego zagajnika.
Urok
zwykłych chwil.
Jednocześnie
z coraz wyraźniejszym poczuciem straty dostrzegam mijanie czasu bez
śladu w mojej pamięci; dni odchodzą niewyróżnione w żaden
sposób, szare, tuzinkowe i zapominane, a przecież były one moim
czasem, dniami mojego życia. Czemu nie potrafię wyróżnić ich
wszystkich, skoro wszystkie warte są zapamiętania?
* *
*
O
śpiewaniu
Po
piętnastogodzinnej, nie tylko fizycznie ciężkiej pracy, wyruszyłem
w drogę. Jechałem walcząc z obezwładniającą sennością:
mówiłem głośno, dłonią strzelałem się po twarzy, ruszałem
szczękami. Daremnie. Trzęsienie scanii zjeżdżającej z szosy
budziło mnie, przestraszony szarpałem kierownicą, ale adrenaliny
wystarczało mi na parę minut, nie dłużej; pragnienie snu ciała
zmęczonego wielogodzinną pracą zwyciężało i znowu usypiałem na
sekundy. Zatrzymawszy się za naszą ciężarówką stojącą na
światłach awaryjnych, nie wysiadłem od razu, zbierałem siły na
opuszczenie ciepłej kabiny, a gdy w końcu wyszedłem, zimno
uderzyło we mnie taranem. Drżałem i kuliłem się, a po
przeraźliwie pustej głowie kołatało mi się rozpaczliwe pytanie:
co ja tutaj robię!??
Do
celu dojechałem cudem, po niemal dwudziestu czterech godzinach pracy
non stop. Był już dzień, trawy siwo oszronione, w kampingu zimniej
niż w zamrażarce mojej lodówki. Założyłem na siebie podkoszulki
i swetry, skarpety i kalesony, skuliłem się pod dwoma kołdrami i
czekałem na ustanie drżenia ciała żeby usnąć. Budzik zadzwonił
po niespełna czterech godzinach. Wstałem zanurzając się w
lodowatym powietrzu, a musiałem, żeby zmontować instalację
elektryczną przed przyjazdem pogotowia energetycznego.
Kiedyś
w jakiejś rozmowie powiedziałem, zapytany, że pracuję w branży
rozrywkowej.
–
Śpiewa
pan?! – usłyszałem zdumiony okrzyk.
* *
*
O
próbie zatrzymania słońca
Gdy
wszedłem do kampingu po zakończeniu pracy, niskie już słońce
zaglądało do środka: firanka rozjaśniona była perłowo, a ściana
szafy pokryta słonecznymi freskami. Przez chwilę patrzyłem na
widok tak bardzo oczekiwany w czasie zimowych miesięcy, ale zaraz
poderwałem się chcąc zobaczyć słońce na dworze i spojrzeć na
dwa sąsiednie drzewa wyglądające jak otulone zieloną mgiełką;
jednak gdy stałem na dworze, chciałem raz jeszcze zobaczyć te
słoneczne plamy na szafie i rozjaśnione okno, więc wróciłem. No
i tak chodziłem tu i tam nie mogąc się zdecydować gdzie ładniej,
aż słońce zaszło, i tylko okrągła i wielka ściana sąsiedniego
centrum handlowego jaśniała miedzianym blaskiem.
„Chciałbym,
aby wschód słońca zastygł mi na dłoni...” – pisał
Drzeżdżon. Słowa te często wspominam, a nawet szepczę je cicho w
czasie słonecznego zachodu, bo chciałbym, żeby właśnie zachód
zastygł mi na dłoni. Wschód niech się spełnia, niech stanie się
jasnym dniem, a zatrzymać chciałbym te ostatnie chwile słońca,
piękne i niepowtarzalne mimo jutrzejszego zachodu. Ilekroć patrzę
na zachodzące słońce, czuję przemijanie chwili, nieodwołalność
upływu czasu i jego niezmierną wagę; czuję w sobie pragnienie
zatrzymania go czarodziejskim zaklęciem. Zatrzymać czas... W czasie
krótszym od mgnienia oka zobaczyć, poznać i przeżyć to wszystko,
na co zwykły jego upływ mi nie pozwala. Doświadczyć wszystkiego i
nasycić się wszystkim, a później mrugnąwszy powiekami uruchomić
czas i już bez żalu patrzeć na słońce chowające się za domy
jakiegoś miasta.
Chciałbym,
aby zachód słońca zastygł mi na dłoni...
Napisałem
te słowa i do wieczora następnego dnia czułem bliskość jakichś
ważnych myśli, prawdy głębokiej, tajemnicy, nie wiem w końcu
czego. Czegoś tuż pod poziomem świadomości, ledwie przeczuwanego,
ale niedającego się wysłowić, a co jest nastrojem i oczekiwaniem,
bliskością i niedokończonym wykluwaniem. Podoba mi się ten stan
tyleż razy przeżywany, mimo iż rzadko coś się z niego wykluwa.
Jest on staniem u bram innego świata.
Wieczór
tego słonecznego wiosennego dnia był rześki i gwieździsty, a w
kampingu cichy, wypełniony słowami, wspomnieniem gór i czytaniem
książki Dawkinsa opisującego dziwaczne przystosowania jeszcze
dziwaczniejszych zwierząt; zaczynam rozumieć jego ideę
rozszerzonego fenotypu. Jakże mi to wszystko niepotrzebne, i jakże
potrzebne!
Miałem
też muzykę tego wieczoru: Pachelbel i Bach.
Teraz
dochodzi pierwsza, wstaję pół do ósmej, więc pora zamienić
wieczór w noc.
Dobry
czas za
szybko mija.
* *
*
Urok
zimowej chwili
Przez
brudne okienka warsztatu zobaczyłem jasny blask słońca, i
wyszedłem je zobaczyć. Słońce – panaceum na brzydotę
warsztatu, w którym spędzam całe dnie. Oparty o ślepą ścianę
warsztatu stoi tam regał na stalowe profile z odzysku, a na nim
rzucone byle jak, pokrzywione, ze zgrubieniami spawów i odciętych
elementów, z plamami łuszczącej się farby, leży zardzewiałe
żelastwo. Stałem i patrzyłem na to złomowisko nieświadome tego,
co się właśnie na nim dzieje: z krawędzi dachu spadały kropelki
wody i rozbryzgując się na wszystkie strony w tysiącach drobin,
opadały zgrabnymi łukami świecąc jak kolorowe iskry sztucznych
ogni. Na wprost, pomiędzy wykręconymi, rdzawymi, jakby starymi i
zmęczonymi, kawałami stalowych profili, daleko i nisko, widoczne
między stojącymi dalej pniami wysokich drzew, świeciło słońce,
nadając tym skaczącym kropelkom wody krystaliczny, ale też ciepły
i wesoły blask. Blask, który nie pozbawił wody jej miękkiej
wodnistości, a wprost przeciwnie: zaznaczał i podkreślał wilgoć
każdej jej kropli tak mocno, że i najmniejsza – takie miałem
wrażenie – mogłaby ugasić największe pragnienie.
Po
chwili usłyszałem wołanie, zamknąłem więc drzwi wracając do
swojej pracy – jakbym w czarną czeluść lochów Pandemonium się
zanurzał.
* *
*
Historia
mojej mirabelki
Kwiecień.
Zagracony
korytarz w budynku magazynowym kończy się klatką schodową i małym
oknem tuż przy podłodze. Przez jego brudną szybę widać skrawek
dzikiego zaniedbanego trawnika, betonowy parkan, rozrzucone śmieci,
puszki i butelki. A tuż przy ścianie tego nieoglądanego przez
nikogo zakamarku rośnie drzewko. Mała mirabelka. Wczoraj zobaczyła
mnie gdy przechodziłem obok okna i wychylając parę swoich gałązek
aż do szyby, pokazała mi pierwsze swoje białe kwiaty. Biedna
mirabelka. Stoi tam sama, wśród śmieci i betonu, zapomniana przez
wszystkich, może nawet i przez pszczoły, ale mimo tego smutnego
losu, każdego kwietnia stroi się w swoją piękną, białą suknię
wiosenną i czeka, jeśli nie na oblubieńca, to może chociaż na
chwilę mojego podziwu, którą daję jej zatrzymując się przy
oknie i patrząc na jej małe, krótkotrwałe i nieoglądane przez
nikogo piękno...
Wiem,
bajdurzę, ale chciałbym, żeby ona właśnie dla mnie zakwitała.
Kwiecień
następnego roku.
Przez
długie miesiące zimowe widziałem przez okno służbowego pokoju
brzydkie światła lamp oświetlających plac składowy firmy na
sąsiedniej posesji. Punktowe, jaskrawe światło wydobywało z mroku
fragmenty stalowych konstrukcji, a czerń wokół wydawała się
jeszcze czarniejsza i brzydsza.
W
dzisiejszą bezksiężycową noc kwietniową wynurza się do mnie z
ciemności okna; jej najdalsze gałęzie są ledwie majaczeniem,
domysłem białych punkcików jej pąków, bliższe są współgraniem
szarości z młodą zielenią wykluwających się liści i jasną,
nawet nocą, bielą pączkujących kwiatów; gałąź przytulona do
szyby zwraca w moją stronę białe pąki, niczym oczy istoty
tęskniącej do światła, zapatrzonej w jasność okna wśród
ciemności nocy.
W
zapłakany dzień ona i deszcz potrafi wykorzystać do wystrojenia
się. Cała jest już w delikatnej zieleni, w pączkującej bieli
kwiatów, w pełnej krasie swej wiosennej urody, a dzisiaj dodała
jeszcze błyszczące diamenciki wody do bieli i zieleni swego stroju.
Gdy zobaczyłem pierwsze rozwinięte kwiaty na gałęzi przytulonej
do szyby; powróciło do mnie wrażenie z poprzedniego roku – o
pokazywaniu mi swoich kwiatów w geście chwalenia się.
Chwalę
cię, mirabelko. Jesteś piękna.
W
słoneczny ranek cienie ją wyprzedzają: ona sama jest tą pierwszą,
drugą mirabelkę mam na szybie, a trzecią na ścianie pokoju.
Zieleń jej liści jest błyszcząca, jasna, prześwietlona słońcem,
rześka, obmyta w chłodnej rosie ranka, a w południe, gdy stoi w
pełnym słońcu, barwa liści jest inna, traci swoją świetlistość
na rzecz płatków kwiatów, które teraz lśnią nieskalaną bielą
o delikatnym odcieniu masy perłowej.
W
trzy tygodnie później gwałtowna burza wiosenna pozbawiła moją
mirabelkę ostatnich kwiatów. Gdy po pracy wszedłem do pokoju i
spojrzałem na nią, zobaczyłem jej niepewność, ona bała się
mojej reakcji. Cóż miałem jej powiedzieć? Że z białym welonem
kwiatów była ładniejsza? Przecież nie mogłem. Zrobiłem więc
to, co jako jedyne powinienem zrobić: uśmiechnąłem się i
zapewniłem o pięknym wyglądzie, bo i po prawdzie, to teraz, po
deszczu, w świeżej zieleni swoich liści, prezentowała się
ładnie, brak kwiatów naprawdę niewiele zaszkodził jej urodzie.
Grudzień
tego samego roku.
Dwa
tygodnie temu mirabelka wytargana silnym wiatrem straciła swoje
ostatnie liście i drżąc mocno, stukała gałązkami w moje okno
prosząc o wpuszczenie jej. Później przyszedł mróz, a ona
znieruchomiała, zamarła w bezruchu, nie mając sił nawet na
stukanie w szybę. Parę dni temu spadł śnieg i przykrył każdą
jej gałązkę grubą pierzynką białego puchu chroniącego przed
mrozem, a wtedy w niewielkich ruchach jakby rozluźnionych gałęzi
dostrzegłem jej zadowolenie – już nie marzła tak bardzo.
Kwiecień
piątego roku.
Jem
kolację siedząc na ławce ustawionej pod mirabelką, przy stojącym
obok wozie kuchennym zaparkowanym na poboczu szosy pod Ostrowem. Żuję
chleb, jest jakiś gliniasty, bez smaku. Patrzę w górę: nad głową
mam zieloną gałąź, liście prześwietlone są słońcem, a między
nimi widzę błękitne niebo. Doczekałem wiosny, to drzewo też, ale
moja mirabelka nie doczekała...
Minęło
już dwa lata od tamtej chwili z jesieni, gdy wróciwszy do bazy z
karuzelowego sezonu, nie zobaczyłem mirabelki w oknie swojego
zimowego pokoju. Było przeraźliwie puste i paskudne, patrzyło na
świat ślepym i pustym wzrokiem. Nie było mojego drzewka, wiernego
towarzysza jesiennych i zimowych dni.
Wczesną
wiosną moja mirabelka pochylała do okna swoje ukwiecone gałązki,
niewątpliwie w geście chwalenia się. Chwaliłem ją. Cudnie
wyglądała w słońcu, w cieniu, pod chmurnym niebem, ale i
wieczorem, gdy z ciemności wychylała się ku mnie bielą swoich
kwiatów. Była ładna nawet w deszczu, gdy zmoknięta i szarpana
porywami wiatru stukała w okno. Gdy wracałem jesienią, ona, w
ubogiej szacie jesiennej, jakby nie była pewna mojej reakcji.
Rozczulała mnie tymi swoimi obawami, bo przecież i wtedy nie
brakowało jej uroku. Nawet w środku zimy patrzyłem na nią z
upodobaniem. Roztrzepane wróble często siadały na jej gałęziach
kołysząc nimi…
Pytałem
o powód wycięcia tego drzewka, niewielkiego przecież i rosnącego
w nieużywanym kącie posesji, pod samym płotem. Bo liście trzeba
grabić, usłyszałem. Pamiętam, że poczułem wtedy silną złość
i nie mniejszy żal. Żal został mi do dzisiaj. Od tamtego dnia
wchodząc do pokoju staram się nie patrzeć w okno; siedząc w
fotelu mam je, na szczęście, za plecami i mogę wyobrazić sobie
rosnącą za nim moją mirabelkę.
* *
*
Smaki
dzieciństwa
Oderwałem
się od książki i podszedłem do stolika kuchennego przygotować
herbatę, a wtedy, zapewne pod wpływem czytanej powieści Gołubiewa,
nagle, niczym objawienie, wróciła do mnie w całej swojej krasie
pamięć dzieciństwa spędzonego na wsi, u babki, w letni czas.
Stałem przy stoliku, patrzyłem na niego, ale nie widziałem, byłem
tutaj, a jakby mnie nie było. Przez chwilę byłem na wsi.
Dzień
zaczynał się dotykiem budzącej mnie babki i w chwilę później
smakiem zacierki, zupy gotowanej przez nią na śniadanie, wiejskiej,
prostej zupy z mleka, wody, ziemniaków i klusek robionych w
wyjątkowy sposób: babka trzymała nad wysokim, żeliwnym saganem
przechyloną miskę z półpłynną masą, i szybkimi ruchami łyżki
odrywała małe kąski ciasta, a te spadały do bulgoczącego zupy.
Nigdy później już nie jadłem takiej zupy, i nigdy nie zapomnę
jej smaku. Czasami czekał na mnie kubek mleka przykryty wielką
pajdą chleba – proste jedzenie, któremu teraz nie dorównują
żadne musle ni danonki. Albo chleb ze smalcem!: babka opierała o
pierś wielki, okrągły bochen, i jednym ruchem noża, przesuwając
go do siebie, odcinała długą i grubą kromkę, dając mi ją –
niezapomniany gest i niespotykany już sposób – przyciśniętą
kciukiem do noża. Perfekcja jej ruchów fascynowała mnie,
zazdrościłem jej umiejętności idealnie równego krojenia, co mnie
nie udawało się nigdy. Z chlebem w ręku schodziłem do piwnicy i
smarowałem go smalcem nabieranym z wielkiego kamionkowego gara;
kopałem studnie w białej płaszczyźnie smalcu chcąc dobrać się
do skwarków ukrytych niżej, a później babka burczała na mnie. Z
pajdą szedłem do warzywniaka za domem, zrywałem garść szczypioru
i tak z dwoma zajętymi rękoma biegłem gdzieś za swoimi pilnymi i
ważnymi sprawami, na przemian gryząc chleb i szczypior.
Smaki
dzieciństwa…
Pamiętam
gorące żniwne dni i flanelową koszulę założoną dla ochrony rąk
i piersi przed ostrymi wąsami żytnich kłosów drażniących skórę
do czerwoności. Ciało miałem spocone, swędzące, zakurzone polnym
pyłem. Powietrze pachniało rozgrzaną słomą, kurzem wyschniętego
lessu, ziołami rosnącymi na miedzy i zielonym zapachem starego sadu
owocowego – zapachami nieistniejącej już wsi i dawno minionych
żniw, jedynym takim zapachem. Na brzegu pola, w cieniu starej wiśni,
stała beczka z wodą do picia; pamiętam chłodny i rozkoszny smak
tej wody nabieranej wielką chochlą zawieszaną na brzegu beczki,
pamiętam orzeźwienie wlewające się we mnie i swoje nienasycenie
smakiem tego eliksiru.
Pamiętam
ostry, głośny, szybki, równomiernie powtarzający się dźwięk
kosy tnącej łodygi żyta i zgarniającej je na wysoką ścianę
stojącego jeszcze zboża; szmery podbieranego żyta, chrzęst rżyska
po którym trzeba było iść coraz dalej, by dojść do wiśni
osłaniającej beczkę z wodą. W krótkich chwilach odpoczynku
słuchać było inne dźwięki: delikatny szum kłosów czesanych
wiatrem i śpiew skowronka. Pamiętam, że rzadko kiedy udawało mi
się znaleźć na niebie tę nieruchomą, trzepoczącą skrzydełkami,
ciemną drobinkę na tle błękitnego ogromu – jakby ona tylko
dźwiękiem była. Czasami przerwa była rytuałem ostrzenia kosy:
wujek wbijał zaostrzony koniec drewnianego styliska w ziemię i
trzymając kosę pod pachą, tym jedynym, nie do powtórzenia
uchwytem, wyciągał z kieszeni spodni osełkę i wyćwiczonymi,
zapomnianymi już przez żniwiarzy ruchami, ostrzył kosę. Słyszę
jeszcze ten ostry, metaliczny zgrzyt stali tartej kamieniem…
Znojne
dni wypełnione pracą, ale przecież piękne, i nie tylko we
wspomnieniach – one i wtedy takie były, ale dopiero teraz wiem o
tym, wtedy nie zastanawiałem się nad ich urokiem, nie miałem
świadomości przeżywania czasu wyjątkowego; po prostu ochoczo
przyjmowałem każdy dzień, nie zastanawiając się nad źródłem
swojej radości, nawet nie mając świadomości jej posiadania, jako
że radość była stanem naturalnym.
Dla
dziecka dzień jest zamkniętą całością, jest jedynym dniem, nie
ma wczoraj i jutro, jest chwila pełna dziwów, tajemnic i
poznawania, chwila rozciągnięta od rana do wieczora, a każda jej
cząstka jest cenna zachłannością naturalnego, nienazwanego,
pierwotnego przeżywania.
Może
właśnie dlatego? Może właśnie wtedy życie jest najpiękniejsze,
gdy jest najprostsze i najprościej przeżywane?
Mówią,
że starość jest mądra, ale gdy wspominam dzieciństwo, jak
dzisiaj wspominałem te gorące, pracowite i piękne dni żniw na
podlubelskiej wsi lat sześćdziesiątych, myślę, że wtórna to
mądrość, bo wracająca do mądrości tamtego dziecka cieszącego
się dniem, zachłystującego się światem i życiem, że oto ów
nawrót czasu pozwalający mi ponownie przeżywać tamte dni, unosi
ze sobą cały, tak gruby i niepotrzebny, nalot tych dziesiątków
lat i wszystkiego, co ze sobą niosły i co ciągle odsuwało mnie od
pierwotnej, instynktownej mądrości tamtego dzieciaka biegającego
miedzami – szczęśliwego i intensywnie przeżywającego.
Nie
wiem, gdzie zapodziałem mądrości chłopca, którym byłem wtedy;
gdzieś je roztrwoniłem w swoich gonitwach za mirażami, i dopiero
teraz, widząc ich daremność, usiłuję mozolnie, bezradnie
właściwie, odnaleźć to zatracone bogactwo dzieciństwa i wczesnej
młodości.
Stojąc
przy stoliku zastawionym kuchennymi rupieciami zasłanianymi wizjami
przeszłości, doszły do mnie dźwięki preludium i fugi C-dur
Bacha, przecudne dźwięki fortepianu śpiewającego pieśń bez
słów. Wróciłem z krainy dzieciństwa i ponownie, jak przed laty,
gdy dźwięki te oczarowały mnie po raz pierwszy, odczułem całe
ich piękno, teraz dodatkowo splecione z ciepłymi wspomnieniami
dawnego czasu, nieznającego przecież, nawet nieprzeczuwającego
istnienia tych dźwięków. Później przyszła do mnie inna myśl:
że warto było przeżyć to wszystko, co za mną, bo dzięki temu
jestem gdzie jestem i słucham tej muzyki.
* *
*
Fragment
mojej polemiki z Octavio Paz’em po przeczytaniu jego książki
„Podwójny płomień. Miłość i erotyzm”.
Za
możliwość kupienia komputera po tygodniu pracy, albo samochodu za
kilkumiesięczny dochód, płacimy nerwową pracą, biegiem,
alienacją, częstym uprzedmiotowieniem w pracy; płacimy widzeniem
nas jako żywe narzędzia i jako konsumentów, i sami jakże często
widzimy bliźniego jako przeszkodę lub środek w staraniach o zysk.
To ten nasz raj konsumpcyjny wysusza nam serca, z uczucia i z erotyki
czyniąc dochodową gałąź przemysłu – nie neuronowe pochodzenie
naszej świadomości.
Po
namyśle stwierdzam, że ta pogoń za rzeczami jest jednak wtórna,
jest skutkiem. Co pierwotną przyczyną? Najogólniej mówiąc: brak
innych celów. Nasz konsumpcjonizm jest widomym dowodem bezsilności
religii i wewnętrznej słabości wielu ludzi. No bo skoro małej
będąc wiary nie bardzo potrafią nadać swojemu życiu sensu mniej
związanego z dobrami doczesnymi, a nadto nie umieją w subtelniejszy
sposób wypełnić swojego czasu…
Wypada
mi zaznaczyć, że owa pogoń za dobrami, nasze dni zabiegane i
zapracowane, często są po prostu na nas niejako wymuszone; co
prawda człowiek tak naprawdę niewiele potrzebuje do życia, ale
przecież gdzieś musi zatrzymać swoje ograniczanie potrzeb – nie
każdy może być Diogenesem, a i nasz klimat uniemożliwia
mieszkanie w beczce. Dla wielu ludzi konieczność zapewnienia
podstawowego utrzymania, więc wyżywienia, ubrania i utrzymania
niechby najskromniejszego mieszkania, zajmuje dużo czasu i dostarcza
wielu trosk. Ci ludzie dalecy są od konsumpcjonizmu w ścisłym
znaczeniu tego słowa, mimo iż tak wiele ich wysiłku związanego
jest z dobrami materialnymi.
„A
gdyby tam, po drugiej stronie, niczego ani nikogo nie było? Wówczas
człowiek byłby skazany i musiałby się nauczyć żyć z tą
straszliwą prawdą." – stwierdza Paz.
Ona
nie jest straszliwa; oblicze tej prawdy tylko czasami bywa smutkiem,
bywa żalem, na co dzień będąc raczej koniecznością, ale bywa
też oczywistością, a nawet litością.
Ludzie
wierzący uważają, że jeśli wiara w byt po śmierci rozpada się,
człowiek traci wszelki sens życia – co jeszcze jest zrozumiałe –
ale uważają też, że taki człowiek zmieni się w zwierzę swoim
barbarzyńskim zachowaniem lub zwierzęcą formą życia dla samego
życia, co trudno mi zrozumieć, mimo iż znam drogę ich
rozumowania. Jest tutaj jakaś dziwna, niczym nieuzasadniona wiara w
dobroczynną moc wiary, jest także wyraźna dla mnie forma poniżenia
ich Boga. Tutaj odpowiadam im: wasza wiara w duszę nieśmiertelną
może być pomocna osobie, społeczeństwom ludzkim raczej się nie
przysłużyła dobrze, o czym dobitnie świadczy historia. Mój
przyjaciel napisał mi kiedyś jakoś tak: kiedyś zdziwisz się ty i
wielu innych, widząc Boga. Z kontekstu wynikało, iż nie uznaje on
wiary za czynnik zbawczy, a ludzkie serce, w czym góruje nad swoimi
współwyznawcami, którzy właśnie w ten sposób poniżają swojego
Boga.
Historia
tej religii przechowała fragment rozmowy dwóch hierarchów: jeden z
nich powiedział drugiemu o swojej chorobie i bliskiej śmierci, na
co ten zakrzyknął: „Co za wspaniała wiadomość! Zazdroszczę
ekscelencji!" Wierzył. Po prostu wierzył w spotkanie z Bogiem
po śmierci, chociaż wiara jego była niemal nadludzka (może i w
jakiejś mierze nieludzka), bo zrywająca wszystkie, tak liczne,
silne i często wzniosłe, więzy łączące nas z życiem, a jednak
takiej wiary – gwaranta zbawienia, jak głosi religia – można
było mu zazdrościć, bo mając ją, czy miałyby znaczenie
jakiekolwiek uciążliwości ziemskiego bytowania? Czy warto kłopotać
się czymkolwiek, a już szczególnie brakiem wszystko mającego
telefonu i urlopu w Tajlandii? Tyle że jakoś nie widzę tej
obojętności na dobra materialne wśród wyznawców Chrystusa,
włącznie z ich kapłanami, a nawet wprost przeciwnie: rzuca się w
oczy zachowanie odwrotne – jakby nasze ziemskie życie było
wszystkim, co mają i mieć będą.
Mijają
się też w ocenie wpływu braku wiary na jakość życia, ponieważ
WŁAŚNIE z powodu życia tylko tutaj i teraz, jedyne co można
zrobić i czym odpowiedzieć konieczności ostatecznego końca, to
żyć godnie, ponieważ nie ma możliwości wyspowiadania się, a
odpowiada się przed surowym i pamiętliwym sędzią: przed własnym
sumieniem.
Jesteśmy
częścią życia naszej planety, i nie ma w nas nic, co czyni nas
niezależnymi od praw życia i śmierci, a tylko przez posiadanie
najwyższej wśród ziemskich stworzeń świadomości i przez
możliwość abstrakcyjnego myślenia nie potrafimy pogodzić się z
kresem naszych dni. Celem życia, każdego życia, jest jego
kontynuacja. Naszego też, więc żyjmy godnie, bo to wszystko, co
zrobić możemy.
Bardzo
smutna może być świadomość zupełnego zniknięcia tego
mikrokosmosu, który budujemy w sobie przez całe życie. Świadomość
końca budzi w nas protest, każe szukać pocieszenia. No i mamy go:
to, co w nas najlepsze, nie umiera, a trafia w ręce Boga by żyć
wiecznie – pozwalam sobie posłużyć się tutaj słowami Proust’a.
Piękna, podnosząca na duchu idea. Dlaczego jej nie wyznaję?
Chrześcijanin powiedziałby, że Bóg nie obdarzył mnie łaską
wiary, ja przyznam się do dokuczliwej wady: nie potrafię wierzyć
wbrew rozumowi, mimo iż wiara ze swojej istoty jest pozarozumowa.
Wierzyć mogę w coś, co nie przeczy wiedzy, logice, sercu, zdrowemu
rozsądkowi w końcu. Moje serce nie pozwala mi uwierzyć w
kochającego i miłosiernego Boga wysyłającego swojego syna na
krzyż, zdrowy rozsądek w uznawaniu jego i syna za jedną osobę,
wiedza w kreację, logika w wieczność mojej duszy.
* *
*
Gapiłem
się na pola za oknem, nie wiem już po raz który zadziwiony
przemianą krajobrazu oglądanego przez okno szybko jadącego
pociągu. Tylko najdalsze fragmenty krajobrazu zachowywały się tak,
jak powinny, a więc były nieruchome, jakby podążające wraz z
pociągiem. I tutaj ogarnęło mnie pierwsze dziwienie tą tak
przecież naturalną cechą postrzeganego krajobrazu, bo przecież
gdy zastanowić się nad widzianą nieruchomością odległych drzew,
wydaje się dziwna wobec mojego pędu. Bliższe drzewa, pola, domy,
już wyraźnie umykały, czy raczej pozostawały w tyle, ale w ten
sposób, jakby też biegły, tyle że wolniej niż ja z pociągiem.
To wszystko, co tory kolei mijały blisko, wydawało się pędem –
nie ja, a one właśnie: ukazywały się nagle gdzieś z przodu,
krótką chwilę rosły w oczach, przez moment były na wprost mnie,
by po sekundzie zmaleć i zniknąć gdzieś daleko w tyle. A
najdziwniejsze wydało mi się wzajemne przenikanie poszczególnych,
stałych przecież (wiedziałem o tym, ale tylko wiedziałem, jako że
oczy mówiły mi co innego) fragmentów krajobrazu, zmienność ich
wzajemnego położenia, wyprzedzanie się i pozostawanie w tyle.
Zadziwiał ciągły ruch nieruchomych pól i drzew, któremu nawet
domy się poddały i pędziły, w jednej chwili widoczne po lewej
stronie grupy biegnących ku mnie drzew, bo w ułamku sekundy
przeniknąć się wzajemnie, zamienić z nimi swe miejsce i pokazać
mi się z prawej strony. A to wszystko na tle zmian dalszych, nieco
wolniejszych, ale tak licznych, że cały krajobraz jawił się jako
ruch. Wtedy sięgnąłem wzrokiem ku tym najdalszym drzewom i polom,
ku niezmiennej, jak mniemałem, linii horyzontu, i dopiero teraz
zobaczyłem, że pęd, jaki ruch pociągu nadał krajobrazowi za
oknem, jest wszechogarniający, i nic już nie ma w nim stałego, a
cały jest zmiennością i nawet ja się mu poddaję i nie jestem już
(jak wtedy, gdy idę polami, horyzont mając widoczny wokół siebie)
nieruchomym centrum widnokręgu, środkiem mojego świata, a też
zostaję porwany pędem, który w ruch wprawia wszystko za oknem i
wszystko zostawia za mną.