Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 4 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. Urok pól i strumieni

Dzień trzydziesty ósmy, luty.
Wzgórza między Pogwizdowem, Świną i Gorzanowicami.

Ponaglany natarczywym dźwiękiem, wyciągnąłem rękę spod kołdry, wyłączyłem budzik i ponownie opatuliłem się ciepłą pościelą. Nie chciało mi się wstawać. Nasłuchiwałem chwilę: wiatr, tak hałaśliwy wieczorem, ucichł, deszczu nie słychać, ale jest jeszcze zupełnie ciemno. Po co będę wstawać? Wyśpię się – postanowiłem doskonale wiedząc, że za chwilę wstanę i zimną wodą laną na twarz będę odpędzać senność.
Plan na dzisiaj miałem wielce wyrafinowany: szwendać się między Pogwizdowem, Świną i Gorzanowicami.
Wzgórza są tam łagodne, lasów i łąk jest niewiele, wokół rozciągają się pola, czasami wielkie, po odległą ścianę lasu, bez miedz, ale dzięki ich falowaniu po stokach wzgórz, dzięki kępom zagajników i laskom, drogom biegnącym krętymi liniami po bezmiarze tych pól, jest tam ładnie.

Samochód zostawiłem w Pogwizdowie i poszedłem odszukać jedno z wyższych tam wzgórz (moja mapa nie podaje nazwy, niestety). Nim je znalazłem, trochę krążyłem, jak zwykle, ale wszak dla wędrówki tam poszedłem. Wędrowałem jedną, ale tysiąckroć powtórzoną drogą…

Biegnie przodem, ogląda się na mnie, a ja w tych jej spojrzeniach przez ramię czytam chęć większego podobania się. Idę wpatrzony w nią, uśmiechem odpowiadając na jej śmiech. Jesteś piękna, szepczę cicho, tylko dla siebie, ale przecież wiem, że ona słyszy mnie. Słyszy, wszak to jej radosną odpowiedź czuję w sobie. Teraz, w zimie, gdy świat tak mało ma kolorów i słońca, droga czarodziejskim sposobem zachowuje swoją dziewczęcą urodę, a nawet gdy zdarzy mi się spotkać ją nieładną (rzadko, ale zdarza się to), ona w jakiś przedziwny sposób odbiera mój zawód sobą, przekształca go i odsyła do mnie jako swój smutek budzący we mnie poczucie winy, a za nim potrzebę zaprzeczenia pierwszemu wrażeniu. Mówię jej, jakby zawstydzony: nie słuchaj mnie, pójdę za tobą. I idę, a droga przestaje być brzydka.
Czasami zdarza się coś, co dziwi mnie: oznaki zmęczenia nią. Martwię się tym moim odczuwaniem, ale droga chyba lepiej mnie zna niż ja znam siebie, bo jest spokojna, pewna siebie i swojej władzy nade mną. Lepiej ode mnie wie, że już po kilku dniach usłyszę jej szept, a po kilku tygodniach będę chciał biec do niej, słysząc jej ciche, ale dla mnie przemożne, wołanie budzące we mnie trudną do opanowania tęsknotę.
Był to dzień zielono-niebieskich widoków i saren. Pierwszym planem była nasycona, świeża zieleń zbóż na polach, drugim, nieco wyżej był i dużo dalej, niebieskie góry na horyzoncie. Wydawało mi się, że rozpoznaję Waligórę i szczyty Gór Sowich, ale pewności nie miałem, natomiast Chełmiec i Ślężę widziałem na pewno. Wszystkie te odległe góry pojawiały się na horyzoncie ilekroć wszedłem na siodło łagodnej przełęczy albo na obły szczyt kolejnego wzniesienia. Sarny natomiast najwyraźniej uznały te pola za swoje spiżarnie; jak mnie podobała się zieleń młodych zbóż, tak im te zboża smakowały. Myśliwym nie można je teraz zabijać, a kiedyś jeden z nich mówił mi, że one, sarny, wiedzą o tym zakazie i dlatego śmiało wychodzą ze swoich kryjówek. Ciekawe, czy to prawda…



Gdzieś w pobliżu Młynicznej, największego wzgórza w tej okolicy, w obniżeniu między dwoma schodzącymi się stokami, ciągnęła się nitka drzew i krzewów, niżej stykających się z laskiem rosnącym w parowie. Czasami takie zadrzewienia są pozostałością po nieistniejącej już drodze ale jeśli jest tam strumień, miejsce potrafi być oazą różnorodności, skupionym bogactwem gatunków, botanicznym ogrodem natury. Ze starych, sękatych, pni wierzb wyrastają lasy pomarańczowych i ceglastych witek; olsze moczą korzenie w wodzie, a bywa, iż rosnąc jedna przy drugiej, tworzą zwarty mur dający głęboki cień nad strumieniem; brzozy nachylają swoje białe kibicie nad miniaturowym jarem strumyka, kołysząc swoimi wiotkimi gałęziami jakby chciały rozgarnąć splątane łodygi pożółkłych traw i zobaczyć się w wodzie; na podmokłym miejscu zielenią się trawy mokradeł, obok chwieje się kępa jasnożółtych traw wyższych ode mnie; dzika róża nastroszyła się kolcami broniąc czerwonych owoców, a obok częsty jej towarzysz – niepokaźny krzaczek głogu czekający na wiosenne chwile swojej chwały. Granicy tego miejsca strzegą niskie, mało widoczne wśród traw, kolczaste pędy malin czyhających na nieopatrznych intruzów, a w samym środku, na dnie zagłębienia, płynie strumyk ożywiający wszystkie te rośliny wokół. Strumyk zawsze oglądam z ciekawością i z przyjemnością, nawet gdy jest tak mały, że drogę mogę zagrodzić mu dłonią, albo tak leniwy, że nie słyszę go. Lubię usiąść w takim miejscu pod brzozą i pomiędzy łodygami traw patrzeć na rozległe przestrzenie pól lub łąk. Brakuje tylko ołtarzyka poświęconego nimfie żyjącej w tym strumieniu i Pana grającego na swojej syrindze.



Samochodem wracałem wielce okrężną drogą, chcąc odnaleźć miejsce z którym wiążą mnie dawne wspomnienia, miejsce, które wydaje mi się być gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Nie znalazłem, ale może to i dobrze, bo porównanie miłych wspomnień z rzeczywistością nie zawsze wypada dobrze.
Gdzieś po drodze stanąłem w lesie i podziwiałem duże omszałe dęby i jawory, które gdy tylko wyjdą z lat wczesnej młodości, od razu stają się bardzo stare swoim wyglądem. Jedne i drugie drzewa wydawały się bardzo wiekowe, a las był niczym odwieczna puszcza.
Przejeżdżając przez Lwówek Śląski, zobaczyłem piękną grupę skał, a że do zmierzchu było ponad pół godziny, zatrzymałem się na pobliskim parkingu i poznałem skały nieco bliżej. Miejsce jako żywo przypomina najładniejsze części Gór Stołowych, zarówno wysokością skał, jak i ich fantazyjnym ukształtowaniem w pionowe baszty, mury i coś, co najbardziej jest podobne do ułożonych jedne na drugich i lekko ściśniętych balonów. Urokliwe miejsce. Wrócę tam kiedyś.

Góry Kaczawskie. O cieniu sięgającym nieba

Dzień trzydziesty siódmy, luty.
Wieś Jastrowiec, Grudna, wieś Lipa, Marciniec, Głogowiec, Wysoka, wieś Pogwizdów, Jastrowiec.

Plan na pierwszy dzień weekendowej wędrówki miałem ustalony tylko w zarysach, na drugi dzień wcale, co jak zauważyłem, staje się normą. Po prostu biegając oczyma po mapie w końcu decyduję: pojadę tam i połażę po okolicy. Dzisiaj pojechałem do Jastrowca, samochód zostawiłem na parkingu Chaty Morgana, gdzie planowałem nocleg, i o zwykłej porze, czyli o pierwszym brzasku, poszedłem ku wiosce Grudno, gdzie miałem umówione spotkanie z ładnym wzgórzem.
Grudnej nie od razu zidentyfikowałem, bo sąsiednie wzgórze, Owcza, wydawało mi się niższe, a według mapy powinno być wyższe. Tak po prawdzie to do końca nie miałem pewności. Kręciłem się idąc ku wzgórzu, kręciłem się na nim, kręciłem mapą. Przenosząc wzrok z okolicy na mapę, wątpiąc w swoje analizy i porównania, znowu pomyślałem o GPS. O dziwo: tym razem z niechęcią, bo to urządzenie dając mi błyskawiczną i pewną odpowiedź, prowadziło za rękę pozbawiając satysfakcji ze znalezienia, które w tej chwili wydawało mi się nieodłącznie związane z wędrowaniem. Piłem kawę (a kawa pita na szczycie, niechby tylko małego wzgórza, o świcie, smakuje wybornie) gdy słońce wyszło ponad Wapniki, a wtedy wszystkie wątpliwości związane z nazwą wzgórza przestały mieć znaczenie. 


Zieleń pól wokół rozjaśniła się i nabrała intensywności, zarysy odległych wzgórz wyostrzały się, wszystkie kolory nabrały głębi i nasycenia, a mój cień, właśnie pojawiający się na jasnej płaszczyźnie pola, miał przynajmniej sto metrów długości. Nigdy jeszcze nie widziałem tak długiego swojego cienia - jakbym głową sięgał nieba.
Chciałem zostać dłużej na szczycie, ale, jak to zwykle bywa w takich chwilach, pogoniło mnie pragnienie zobaczenia innych, równie ładnych, a może ładniejszych, widoków, które niewątpliwie czekają na mnie. Poszedłem im na spotkanie.
Polami i łąkami doszedłem do wsi Lipa, przeciąłem linię zabudowy i poszedłem ku wzgórzu określonemu na mojej mapie jako dawny wapiennik; mapa nie podaje nazwy wzgórza. Widok z niego jest panoramiczny, wyładniały słońcem, usiadłem więc na szczycie wyrobiska i pożądliwym wzrokiem gapiłem się na masyw Marcińca przede mną. 



Pod szczytem widać było polanę; pójdę tam – postanowiłem. Z mapy dowiedziałem się, że od wioski prowadzi pod górę szlak, nawet udało mi się znaleźć jedno drzewo z jego znakiem, ale że później szukanie stało się bezowocne, zająłem się mapą. Polanę znalazłem, a z niej daleki, bardzo daleki widok aż po Jawor i Legnicę. Niewiele dalej, pod samym szczytem, na małej polance wystawionej ku południowemu słońcu, przy dukcie przecinającym cały masyw, rosną dwa wielkie buki, a między nimi stoi duży szałas- karmnik. Wygląda jak chatka Baby Jagi. 


Usiadłem przy nim na beli siana i na wprost, po drugiej stronie lesistego i głębokiego parowu, zobaczyłem Żeleźniaka; ze swoimi wystającymi drzewami szczytowymi wyglądał tak, jakby miał zmierzwione włosy na czubku głowy. Obok, między dwoma konarami buku, usadowiła się biało-niebieska Śnieżka, wyraźnie widoczna w przejrzystym powietrzu. Było ciepło i słonecznie, było ładnie. Wypiłem kubek herbaty i poszedłem na szczyt wznoszący się tuż za szałasem. Stoją na nim świerki widziane z daleka, z wielu kilometrów, oraz skała wychodna z przytulonym do niej kamiennym… murem? Tak to wygląda, ale nie powiem o nim nic więcej, bo nie wiem jakiej budowli miałby być ruiną. Między drzewami prześwitują dalekie widoki na północ.
Kusiło mnie przejście lasami między Głogowcem a Grudną, poszedłem więc duktem biegnącym tuż przy chatce na wschód, z zamiarem ominięcia Bukowinki i wyjścia z lasów na południe od niej, a później przejście obok Głogowca, zanurzenia się w lasy za nim i marsz w stronę Grudnej. Szybko doszedłem do skrzyżowania dróg, których przebieg niewiele miał wspólnego z nitkami na mapie, jak zwykle. Kierując się słońcem, wybrałem drogę na wprost; później zorientowałem się, że idę Drogą Pragową, czyli w dobrym kierunku. Wyszedłszy z lasu szedłem polną drogą nim roztopiła się na łąkach. Zatrzymałem się i rozejrzałem: za mną właśnie minięty bokiem stary znajomy, Głogowiec, przede mną bliski już las, a tuż obok miedza i brzoza; dobre miejsce do odpoczynku – pomyślałem. 

Lubię takie miejsca, lubię brzozy i miedze. Pamiętam je z dzieciństwa: pachnące ziołami, czasami z wydeptaną ścieżką albo z cichymi gruszami rosnącymi na nich. Siedziałem więc pod brzozą, czując na głowie dotyk jej gałęzi. Na wprost, na krańcu horyzontu, niebieściły się zbocza Gór Wałbrzyskich, a nade mną leciał długi, falujący i krzyczący, klucz dzikich gęsi. Czy tym ptakom nie pomyliło się coś? - pomyślałem. Już przylatują? W połowie zimy?
Zaznaczonego na mapie duktu przez las w kierunku Grudnej nie ma, a istniejący wyprowadził mnie na zbocza Wapników. OK., powiedziałem sobie, kiedyś przejdę tym lasem według słońca, a teraz minę wioskę, wąskim przesmykiem lasu przejdę Wysoką i wyjdę na otwarte przestrzenie pod Gorzanowcami. 


Tym razem obyło się bez niespodzianek i wyjścia w niespodziewanym miejscu. Co prawda ze szczytu Wysokiej nie widać dali, właściwie nic stamtąd nie widać, ale za to niewiele niżej, po wschodniej stronie wzgórza, po wyjściu z lasu na otwartą przestrzeń, szepnąłem do siebie: ojej, jak tutaj ładnie. Usiadłem na miedzy, na granicy pól i lasów, piłem herbatę i patrzyłem, patrzyłem. Zielone pola opadają tam łagodnymi stokami na zalesione dno płytkiej doliny, a po jej drugiej stronie następne pola wspinają się ku domom Gorzanowic. Jakże ładną, czystą i świeżą, jest zieleń tych pól! Jakby wiosna już była, a zboża zaczęły swój wyścig ku słońcu. 




Na dno doliny zszedłem brzegiem pól, buty mając oblepione tłustą ziemią, i poszedłem do Pogwizdowa. Ładna to wioska, chociaż i w niej widać opuszczone, rozpadające się budynki. Ale przy ulicy płynie strumyk dźwięczny, prędki, kamienisty, ładny.

Nogi czuły kilometry drogi, ale chciałem jeszcze sprawdzić polną drogę, którą niedawno szedłem z Grobli do Jastrowca. Gdzieś na wysokości Pogwizdowa zgubiłem ją, więc teraz przekroczyłem szosę i wszedłem na łąki kierując się w stronę lasów porastających wąwozy. Drogę odnalazłem i skręciłem ku Jastrowcu. Dzisiaj po dokładnym sprawdzeniu okolicy stwierdziłem, że droga po prostu tam się kończy, jak to nierzadko bywa z polnymi drogami. Idąc brzegiem jakiegoś małego strumyka, doszedłem do wsi kończąc dzisiejszą wędrówkę.


Góry Kaczawskie. O źródle Kaczawy

Dzień trzydziesty szósty, luty.
Wieś Kaczorów, Turzec, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, Poręba, Popiel, Sośniak, Kaczorów.

Chciałem pokazać koledze źródło na północnym zboczu Turzca określane na mojej mapie jako źródło Kaczawy, a według mojego rozpoznania będące źródłem Świdny i uzyskać od mojego towarzysza potwierdzenia tych obserwacji. Trasę zaczęliśmy więc od Kaczorowa, a dalej, idąc od źródła przez szczyt Turzca, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, mieliśmy wejść na Porębę.
Źródło ponad wszelką wątpliwość jest początkiem rzeczki Świdny. Myszkując między drzewami, znalazłem przynajmniej sześć źródeł tworzących strumyki łączące się po przepłynięciu kilku lub kilkunastu metrów. Źródełka są klasycznie ładne: ich wody wypływają spod kamieni czyste, szemrzące, wesołe, i szybko płyną po kamieniach stoku Turzca, hojnie obdarzając patrzących swoją magiczną urodą tak dobrze dostrzeganą i docenianą przez starożytnych Greków, na którą my, Hiperborejczycy, nie zwykliśmy zwracać bacznej uwagi.
Będąc ostatnio na szczycie Turzca, zadowoliłem się wejściem na jedną z kilku stojących tam skał, dzisiaj mój bardziej dociekliwy towarzysz zauważył, iż nieodległa skała widoczna między drzewami jest wyższa o kilka metrów. Przedarliśmy się do niej rozpychając krzaki i gałęzie gęsto rosnących tam drzew, i weszliśmy na wąski jej grzbiet. Byliśmy na szczycie Gór Ołowianych. Spodobało mi się takie wypatrywanie zapomnianych dróżek, albo tylko przejść lasami, wiodących na omijane, nieodwiedzane, góry i szukanie ich szczytów; spodobało się, gdy z opóźnieniem dotarła do mnie prawda oczywista: przecież nie chodzi tutaj o zdobywanie, bo zdobywać można trudne wierchy, a w takich tych górach nie ma; chodzi o satysfakcję z poszukiwania i znalezienia, z bycia, z zostawienia śladów swoich stóp na jeszcze jednym miejscu wyróżnionym nazwą – teraz także swoją pamięcią – oraz po prostu o dobrą zabawę.
Zielonym szlakiem zeszliśmy w dół, do szosy, na wprost Wzgórza Czaszek.
Są tam właściwie dwa wzgórza jedno przy drugim, a według starej mapy kolegi (i innej, znalezionej w internecie) dalszy szczyt, niższy i zalesiony, ma być właściwym Wzgórzem, a nie wyższy i niezalesiony, jak mniemałem; w tej sytuacji „moje” wzgórze straciło nazwę. Na dokładkę Wzgórze Czaszek nazywane też bywa Górą Czaszek, a jak się później okazało, te nieścisłości nie były jedynymi. Przenosząc w swojej pamięci nazwę na zalesiony szczyt, poczułem się trochę oszukany, bo ten wyższy, bliższy drogi, jest bliższy także mnie, zapewne prawem pierwszeństwa, ale i z powodu wyjątkowo ładnych widoków z niego.
Poszliśmy dnem rozległej doliny wznoszącej się ku przełęczy u podstawy Popiela. Urokliwa to droga. Dal daleka, liczne wzgórza wokół, zmienność widoków i owe wyjątkowe poczucie radości odczuwanej na szlaku.
Gdy kiedyś z upodobaniem chodziłem tatrzańskimi szlakami, odczuwałem ich majestat, respekt przed nimi i swoją małość. Te góry są inne: przyjacielskie, swojskie, takie do lubienia, do włóczenia się. Tamte są niczym piękna i wyniosła kobieta, przed którą z szacunkiem i z podziwem skłania się głowę, te są jak kumpelka, którą obejmuje się i śmieje razem z nią.
Gdy stanęliśmy na siodle przełęczy u podnóża Popiela, zobaczyliśmy Porębę białą śniegami, ze szczytem w chmurach, a w dole domy Pastewnika. Zza nich wybiegały na zbocze góry drogi, na które jak zwykle patrzyłem z odczuciem bliskim pożądaniu: którą wybrać, skoro chciałoby się poznać wszystkie? Na szczycie odszukaliśmy najwyższe kamienie, ale znowu GPS nie zgodził się z nami, wskazując szczyt w miejscu niższym i odległym od naszego miejsca o ponad 100m. Tym razem zaprotestowałem.
Podobnie jak na zboczach Wilkonia, i tutaj widać było pozostałości dni jednoczesnych mgieł, deszczów i mrozów: oblodzone, oszronione i połamane drzewa, a pod nimi śnieg ze złomkami lodu. Jak wybornie smakowała gorąca kawa pita w tak surowym otoczeniu!


Na szczycie Popiela odtańczyliśmy taniec podziwu, owe kręcenie się wokół, gdy nie można długo patrzeć z jednego miejsca, bo niecierpliwość i pożądanie każe sprawdzić widoki z innych miejsc szczytu. Kolegę dodatkowo napędzała chęć znalezienia kamienia szczytowego; znalazł go, co uwieczniłem na zdjęciach.


Na tym wzgórzu doświadczyliśmy po raz kolejny zmienności widoków w górach, zmienności wynikłej z innej perspektywy, innych kątów patrzenia. Czasami dobrze znana góra potrafi zmienić się nie do poznania, albo ukryć się za jakimś mniejszym od niej wzgórzem. Patrząc z Popiela na sąsiednie wzgórze, to bezimienne, trudno je zauważyć, bo jego szczyt widziany jest na tle stoków wzgórz za nim, wzgórze wydaje się małe, niższy niż tamte, ale gdy wejdzie się nań, doznaje się zdziwienia zupełnie odmienną perspektywą.
Poszliśmy na południe wzgórzami między Pastewnikiem a Świdnikiem, szukając dogodnych przejść przez pasma lasów, a zmierzaliśmy do ostatniego wzgórza tej części gór, do Sośniaka. Tutaj po raz kolejny wyszła na jaw różnica we wskazaniach mojej mapy i mapy wgranej w GPS. Na mojej Sośniak jest niewielkim wybrzuszeniem zaoranego pola, a według GPS sporą górką oddaloną o kilkaset metrów. Później, po wyszukaniu w internecie informacji potwierdzających, zostało mi uznać, iż moja mapa pokazuje niewłaściwe wzgórze. Na Sośniaku, wbrew nazwie, nie rosną sosny, a piękny las bukowy (jak na Bukowince nie buki rosną, a świerki). Od południa i zachodu zbocza są dość strome, skały wystają ponad grubą warstwę liści, a wokół stoją prężące swoje mięśnie rosłe buki. Ładne miejsce.
Ładne są też łąki na sąsiednich wzgórzach: podzielone rzędami drzew na miedzach, biegną falistymi wstęgami ku ścianom lasów, a gdy obejrzy się, zobaczy się je znikające na linii horyzontu dotykającego szczytu wzniesienia.



Zeszliśmy do Świdnika, i idąc polnymi drogami, równolegle do szosy, doszliśmy do Kaczorowa.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. Wiatr

Trzydziesty piąty dzień włóczęgi kaczawskiej, luty.
Z Mysłowa poprzez Radzimowice, południowe zbocza Żeleźniaka, szczyty Bukowinki i Głogowca, do Nowych Rochowic. Stare Rochowice, Wilkoń, osady Witomin i Słowików, zboczem Wilczej Góry do wsi Płonina, i żółtym szlakiem biegnącym podnóżem Lubrzy do Mysłowa.

Ze szczytu Wilkonia zeszliśmy na rozległą polanę, wiatr mając w twarz. Szliśmy mocno pochyleni dla zrównoważenia ciężaru napierającego na nas powietrza, szeroko stawiając stopy, uważając na kije, wiatrem wpychane pod nogi; szliśmy z trudem podobnym do wchodzenia po stromej ścianie, a przecież szliśmy łagodnym stokiem. Czując zimny wiatr na głowie, często sprawdzałem, czy aby nie zwiało mi kominiarki i czapki, a gdy zatrzymywałem się i odwracałem plecami do wiatru, ten brał plecak za żagiel tak w niego dmuchając, że, bywało, zataczałem się. Wyciągniętej ręki z aparatem nie dało się trzymać nieruchomo; gdyby nie oprogramowanie stabilizujące obraz, zapewne miałbym same rozmazane zdjęcia. Wiatr nie pozwalał mi napełnić kubka herbatą z termosu, porywając ją i rozbryzgując.
Wcześniej wchodziliśmy na szczyt innego wzgórza idąc z wiatrem: wystarczyło przebierać nogami by iść pod górę. Przypomniała mi się zabawa z dzieciństwa, gdy w tak wietrzny dzień jeździliśmy po zamarzniętym stawie mając pod butami kawałki lodu, a żaglem tych bobslei było nasze ubranie. Wtedy i dzisiaj wiało naprawdę mocno.



Dzisiejsza wędrówka nie była typową moją samotniczą łazęgą po Kaczawskich wzgórzach: miałem towarzysza, kolegę zaczynającego smakować urodę tych gór, a miał on specjalny GPS z dokładną mapą, które to urządzenie przyczyniło się do małej rewolucji. Już w samochodzie czułem, że dzień zapisze się w pamięci z innego jeszcze powodu: mimo iż nie jechałem szybko, samochód zbaczał mi z drogi jak stary koń (pamiętam takiego u mojego dziadka) skręcający w każdą drogę którą kiedyś już szedł: wiał silny wiatr. Jak silny, mieliśmy przekonać się później, na otwartych łąkach pod szczytami.
Planowaliśmy zatoczenie dwudniowej pętli z nocowaniem w prywatnej kwaterze, ale okazało się być to trudne do zorganizowania z powodu mocno ograniczonego wyboru tychże; ostatecznie zrobiliśmy dwie pętle jednodniowe.
Miło było znowu zobaczyć starych, dobrych znajomych: bliską Osełkę i dalsze liczne szczyty na zachodzie, nadal nieznane z nazwy wzniesienie przy Radzimowicach, kolorowe domki tej wioski, dróżkę pod modrzewiami na stoku Żeleźniaka. Szedłem już tamtędy zmierzając, jak i dzisiaj, w stronę Głogowca, ale na szczyt bliskiej Bukowinki nie wchodziłem. Dopiero dzisiaj, namówiony przez kolegę, po wspólnym odszukaniu leśnego duktu zaznaczonego na mapie, poszliśmy. Nic tam nie ma poza granitowym słupkiem na szczycie, las wokół, na śniegu ślady zwierząt, a ponad drzewami wariacki wiatr, jednak poczułem satysfakcję: to przecież jeszcze jeden szczyt na którym byłem zostawiając ślad - cząstkę swojego czasu. Zeszliśmy inną drogą, wygodną i krótką, ale niemal niewidoczną na dole, na brzegu lasu; mam nadzieję, że dobrze zapamiętałem jej początek. Ma to dla mnie znaczenie, ponieważ dzięki znajomości tych licznych a bezimiennych, nierzadko zapomnianych i ledwie widocznych dróżek, czuję się tutaj jak u siebie, swojsko i mile.

Chwilami słońce prześwitywało między chmurami, dobywając mało widoczne bez niego, nieliczne w zimie, kolory. Dzisiaj miałem szczęście do buków, wiele razy widząc je po prostu ładnymi w swoich nasyconych i żywych brązach – jak drżące na wietrze pacnięcia pędzlem impresjonisty.
Między Nowymi a Starymi Rochowicami, w jednym ze wzgórz zapamiętanych z powodu urody widoków, rozpoznaliśmy stary kamieniołom; drobne odkrycie, ale ucieszyło. Po samym kamieniołomie nie ma śladu nawet, wiatry nawiały tam ziemię, wyrosły trawy i drzewa, ale gdy wejdzie się na szczyt wzniesienia, widać jego silną i nienaturalną asymetrię przypominającą kształt Wilkołaka w miniaturze. A niżej, na odkrytym stoku, falowało morze traw. Nierzadko używa się tej metafory, ale dzisiaj, gdy patrzyłem na długie, żółte liście traw położonych silnym wiatrem, liście po których przebiegały fale jak po trybunach na meczu piłkarskim, płynnie ale szybko zmieniających się niczym zakręty wielkiej chmary lecących ptaków, porównanie właśnie do morza wydawało mi się najwłaściwsze.
Śniegu w dolinach niemal nie było, ale wyżej lasy stały zimowe. Na brzozach, często przygiętych do samej ziemi, tkwiły resztki wielkich narośli lodowych i grubej szadzi; w śniegu pod nimi leżało mnóstwo lodowych szczątków spadłych z drzew. Wiele z nich nie wytrzymało tego ciężaru łamiąc się. 

Ściany świerkowych borów stały obciążone szadzią i śniegiem tak grubymi, że ich gałęzie były mocno wygięte w dół. Patrząc na tą ładną, ale jakże niszczycielską, działalność zimowej aury, pomyślałem, że chciałbym być tutaj w czasie tworzenia się tego lodu i tej szadzi. Po chwili przyszła refleksja: czy będąc tutaj wtedy, gdy padał zamarzający deszcz, nie wyglądałbym tak jak te drzewa?
Minąwszy osadę Słowików, byliśmy blisko szczytu Wilczej Góry, ale było już późno, nie weszliśmy tam, mając przed sobą parę jeszcze godzin do Mysłowa. Minęliśmy podnóżem góry zamek Niesyto (tej góry, która nieodmiennie budzi moje zdumienie siłą odpychania swoich spiętrzonych kamieni), przeszliśmy obok Diablaka ładnie wystrojonego kontrastem swoich czarnych skał, bielą śniegu i słońcem, a za nim, zostawiając żółty szlak i ponownie witając się z Osełką, ładną drogą biegnącą u stóp Grodzika doszliśmy do wioski.


Mądre pudełko kolegi informowało nas o przejściu dwudziestu sześciu kilometrów.



Mróz, śnieg, słońce i Dzwonkowa Droga

Dzień trzydziesty czwarty, styczeń.
Dzwonkowa Droga od Bełczyny do Dworku.

Na tle czystego nieba kończącej się nocy, Ostrzyca stała czarna swoimi lasami poprószonymi srebrzystą szadzią, wydawała się większa i bardziej niedostępna. Niebo, wcześniej o barwie czystego granatu, zrazu błękitniało, dołem natomiast, tuż nad masywem Okola, zabarwiało się szafranowo, ale stopniowo na całej swojej ogromnej wielkości nabierało barw i jasności, a gdy było już gotowe na początek dnia, pospołu z ziemią utonęło w powodzi świecącego złota wylewającego się zza zbocza Ostrzycy. Świeży śnieg zalśnił ciepłą jasnością, później chłodnymi, czystymi i skrzącymi diamentami, zaświecił lód na gałęziach głogów i brzóz, śnieg pod miedzami i na skraju lasu nabrał odcienia delikatnej niebieskości, a kropelki lodu nanizane na łodygi traw zabłysły drobinkami światła. Barwy traw wystających ponad śnieg także przeszły przemianę, nabierając czystości i wyrazistości.
Zaczynał się słoneczny dzień zimowy.





Rozwidniało się, gdy zostawiłem samochód w Bełczynie i poszedłem polną drogą biegnącą prosto na północ, o kilometr na zachód od Ostrzycy, z zamiarem dojścia Dzwonkową Drogą do Lwówka.
Był spory mróz, na otwartych przestrzeniach mroźny wiatr testował moją nową kominiarkę, na końcach kijów utworzyły się bule lodu, a dwie pary rękawic z trudem utrzymywały temperaturę dłoni. Po południu nie mogłem już jeść kanapek; zrobiłem je z dodatkiem plastrów kiszonego ogórka, który najzwyczajniej zamarzł razem z kromkami chleba. Kanapki rozmroziłem i zjadłem dopiero w samochodzie, w drodze powrotnej.
Po dwóch kilometrach doszedłem do ściany lasu i do czerwonego szlaku. Rzadko i niewyraźnie jest on oznaczony, koniecznością jest częste sprawdzanie swojej drogi na mapie, ale skoro ja, gapa, przeszedłem, przejdą i inni.
Ładna to droga - ona sama i widoki z niej. Prowadzi głównie odkrytymi zboczami bardzo łagodnych tam wzgórz, jest więc drogą łatwą, mimo iż dość długą. Miłośnikom polnych dróg, a ja jestem nim, spodoba się na pewno.






Gdy wyszedłem z lasu pod Sobotą i obejrzałem się, doznałem zdumienia widokiem odległej Ostrzycy: nie poszła za mną? Została?? A wczoraj cały dzień kręciła się w pobliżu… 




W tej wiosce było najtrudniej: kręciłem się po niej w poszukiwaniu znaków, aż w końcu poszedłem według mapy. Pierwszy znak szlaku zobaczyłem dopiero kilometr za wioską, w lesie. Dalej prowadziła mnie głównie droga, przy nader niewielkiej pomocy rzadkich znaków.
Jak zawsze, w czasie każdej wędrówki, wiele razy spotykałem sarny, czasami w sporych stadach. Jeśli zauważały mnie z daleka, nie uciekały, pilnie mnie obserwując. Biegły dopiero wtedy, gdy ruszałem dalej, ale spokojnymi, zgrabnymi skokami; w panice uciekały zaskoczone małą odległością. Zawsze chciałbym wtedy zawołać za nimi aby nie bały się, bo przecież chciałem tylko popatrzeć, nacieszyć oczy ich wdziękiem, i zawsze wtedy plącze mi się po głowie myśl o tym baśniowym, czy raczej rajskim, czasie, gdy zobaczywszy mnie podejdą i trącając pyszczkami będą dopominać się smakołyków. Szykując się do wyjazdu, zabierałbym dla nich marchew i jabłka… Może kiedyś tak będzie?
Było już późno, minęła połowa dnia, wiedziałem, że nie mam szans dojść do samego Lwówka, ale może chociaż do Dworku - myślałem. Muszę wracać - powtarzałem sobie i szedłem dalej – jak kiedyś, gdy szedłem drogą Wieczność w Górach Bystrzyckich wiedząc, że tego dnia nie przejdę jej całej. Doszedłem na brzeg lasu, blisko domów wioski, posiedziałem chwilę, wypiłem herbatę i zawróciłem.
Dobrze mi się wędrowało. Droga biegła przede mną, jasna i wesoła, niebo było czystym błękitem, świeciło słońce. Biel pól nie była papierowa, matowa, a żywa, drżąca i subtelnie zmieniająca swoje odcienie. Zachód słońca zastał mnie pod Ostrzycą, kilometr drogi od Bełczyny, tam, gdzie oglądałem początek dnia. Na szczytach wzgórz i na zachodnich ich stokach, śnieg nabierał delikatnego odcienia kurkumy, później szafranu gęstniejącego w pomarańczowy, a gdy ten już miał się stać cynobrem, w ciągu kilku minut zbladł, zszarzał i zniknął. Przez chwilę śnieg miał ledwie widoczny odcień niebieskości, ale zaraz z lesistego jaru, spod czarnej ściany lasu, wypełzła szarość.
Zmierzchało się, gdy niepewny stanu akumulatora, z ulgą uruchomiłem silnik samochodu.






Opis przejścia Dzwonkowej Drogi
Od krzyża przy szosie na północ od Sokołowca droga biegnie prosto i jest wyraźnie widoczna wśród pól. W lesie na północnym zboczu Rawki jej przebieg jest zgodny z mapą: po przejściu strumienia Skora główny dukt biegnie prosto, a w prawo odchodzi boczne odgałęzienie prowadzące na łąki. Po przecięciu gruntowej drogi łączącej Rząśnik z Proboszczowem, droga biegnie skrajem lasu, a gdy ten zaczyna się i na wprost, wiedzie między drzewa. Iść prosto; są tam jakieś boczne odgałęzienia, ale kończą się ślepo. Po kilkuset metrach droga staje się coraz mniej widoczna, jest zarośnięta młodniakiem, w niektórych miejscach właściwie tylko po tym młodniaku można poznać, że idzie się drogą. Kończy się na skrzyżowaniu z duktem wyraźnym, często używanym. Skręcić lekko w prawo. Na mapie zaznaczony jest inny przebieg tych dróg, niewłaściwy.
Po wyjściu z lasu, droga paroma zakolami doprowadza do wioski Bełczyna, a kończy się na skrzyżowaniu z wiejską uliczką, między domami. Po prawej stoi samotny, rozlatujący się budynek. Skręcić w prawo, po około 200 metrach dojdzie się do szosy łączącej Proboszczów z Bełczyną. Dokładnie na wprost zaczyna się polna droga prowadząca ku odległej o 2 km ścianie lasu. Nieco na prawo wznosi się Ostrzyca. Czerwony szlak biegnie równolegle do tej drogi, bliżej góry. Aby dojść do niego, należy skręcić w prawo, przejść szosą paręset metrów i skręcić w lewo w widoczną tam polną drogą. Widziałem tam znak szlaku. Poszedłem drogą na wprost po przeczytaniu mapy: czerwony szlak prowadzi zakolem. Co prawda moja droga prowadzi przez skraj wioski, możliwe więc, że kiedyś droga skręcała w prawo, w stronę Ostrzycy, jeszcze przed Bełczyną, ale teraz są tam ogrodzone pola.
Droga na wprost po około kilometrze zanika wśród pól, ale jeśli pójdzie się dalej prosto, wyraźnie widoczną tam miedzą z rosnącymi na niej tu i ówdzie drzewami i krzewami, dojdzie się do ściany lasu i biegnącej tam dróżki – to czerwony szlak. Na wyraźnym tam rogu lasu droga skręca w lewo, czyli na zachód, przecina polanę i wchodzi w las, a tam jest wyraźnie widoczna. Nie ma tam niespodziewanych rozwidleń, a nawet spotyka się znaki szlaku.
Po wyjściu z lasu droga nadal jest wyraźna, do samych Radomiłowic rosną przy niej topole włoskie. W wiosce droga kończy się przy posesji numer 15A. Skręcić w wioskową ulicę w prawo, i po kilkudziesięciu metrach w lewo, w gruntową drogę prowadzącą przy ruinie kamiennego budynku. Po wejściu w las trzymać się wyraźnie widocznej, używanej drogi; na początku jest lekkie odbicie w lewo, widać je na mapie. Do Soboty droga jest wyraźnie wytyczona. Pod wioską kończy się przy szosie Sobota – Górczyca. Dojść do pierwszej posesji przy szosie, po prawej stronie. Jest ona ogrodzona słupkami murowanymi z kamienia, przy nich skręcić w prawo, w widoczną tam uliczkę biegnącą wzdłuż ogrodzenia. Zakolami ulica prowadzi w dół, do skrzyżowania z inną ulicą, przejść je prosto i idąc ulicą pod górę, po paruset metrach dojdzie się do skrzyżowania, przy którym stoi po prawej okazała budowla w ruinie. Tam skręcić w prawo, w ulicę biegnącą pod górę. Prowadzi tamtędy oznaczony zielony szlak rowerowy. Po kilkuset metrach, przy cmentarzu, już za wioską, skręcić lekko w lewo i iść gruntową drogą wzdłuż ogrodzenia cmentarza. Gdy wejdzie się w las, spotka się znaki szlaku, nadal czerwonego.
Idąc około półtora kilometra wyraźnie widoczną drogą, dojdzie się do skrzyżowania leśnych duktów przy niewielkiej wykarczowanej polance. Drogą poprzeczną biegnie oznakowany szlak zielony. Skręcić w lewo, po 100 metrach wyjdzie się z lasu. Na wprost widać będzie zabudowania wsi Dworek.