Dzień trzydziesty szósty,
luty.
Wieś Kaczorów, Turzec,
Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik, Poręba, Popiel, Sośniak, Kaczorów.
Chciałem pokazać koledze
źródło na północnym zboczu Turzca określane na mojej mapie jako źródło Kaczawy,
a według mojego rozpoznania będące źródłem Świdny i uzyskać od mojego
towarzysza potwierdzenia tych obserwacji. Trasę zaczęliśmy więc od Kaczorowa, a
dalej, idąc od źródła przez szczyt Turzca, Wzgórze Czaszek, wieś Świdnik,
mieliśmy wejść na Porębę.
Źródło ponad wszelką
wątpliwość jest początkiem rzeczki Świdny. Myszkując między drzewami, znalazłem
przynajmniej sześć źródeł tworzących strumyki łączące się po przepłynięciu
kilku lub kilkunastu metrów. Źródełka są klasycznie ładne: ich wody wypływają
spod kamieni czyste, szemrzące, wesołe, i szybko płyną po kamieniach stoku
Turzca, hojnie obdarzając patrzących swoją magiczną urodą tak dobrze
dostrzeganą i docenianą przez starożytnych Greków, na którą my,
Hiperborejczycy, nie zwykliśmy zwracać bacznej uwagi.
Będąc ostatnio na szczycie
Turzca, zadowoliłem się wejściem na jedną z kilku stojących tam skał, dzisiaj
mój bardziej dociekliwy towarzysz zauważył, iż nieodległa skała widoczna między
drzewami jest wyższa o kilka metrów. Przedarliśmy się do niej rozpychając krzaki
i gałęzie gęsto rosnących tam drzew, i weszliśmy na wąski jej grzbiet. Byliśmy
na szczycie Gór Ołowianych. Spodobało mi się takie wypatrywanie zapomnianych
dróżek, albo tylko przejść lasami, wiodących na omijane, nieodwiedzane, góry i
szukanie ich szczytów; spodobało się, gdy z opóźnieniem dotarła do mnie prawda
oczywista: przecież nie chodzi tutaj o zdobywanie, bo zdobywać można trudne
wierchy, a w takich tych górach nie ma; chodzi o satysfakcję z poszukiwania i
znalezienia, z bycia, z zostawienia śladów swoich stóp na jeszcze jednym
miejscu wyróżnionym nazwą – teraz także swoją pamięcią – oraz po prostu o dobrą
zabawę.
Zielonym szlakiem zeszliśmy w
dół, do szosy, na wprost Wzgórza Czaszek.
Są tam właściwie dwa wzgórza
jedno przy drugim, a według starej mapy kolegi (i innej, znalezionej w
internecie) dalszy szczyt, niższy i zalesiony, ma być właściwym Wzgórzem, a nie
wyższy i niezalesiony, jak mniemałem; w tej sytuacji „moje” wzgórze straciło
nazwę. Na dokładkę Wzgórze Czaszek nazywane też bywa Górą Czaszek, a jak się
później okazało, te nieścisłości nie były jedynymi. Przenosząc w swojej pamięci
nazwę na zalesiony szczyt, poczułem się trochę oszukany, bo ten wyższy, bliższy
drogi, jest bliższy także mnie, zapewne prawem pierwszeństwa, ale i z powodu
wyjątkowo ładnych widoków z niego.
Poszliśmy dnem rozległej
doliny wznoszącej się ku przełęczy u podstawy Popiela. Urokliwa to droga. Dal
daleka, liczne wzgórza wokół, zmienność widoków i owe wyjątkowe poczucie
radości odczuwanej na szlaku.
Gdy kiedyś z upodobaniem
chodziłem tatrzańskimi szlakami, odczuwałem ich majestat, respekt przed nimi i
swoją małość. Te góry są inne: przyjacielskie, swojskie, takie do lubienia, do
włóczenia się. Tamte są niczym piękna i wyniosła kobieta, przed którą z
szacunkiem i z podziwem skłania się głowę, te są jak kumpelka, którą obejmuje
się i śmieje razem z nią.
Gdy stanęliśmy na siodle
przełęczy u podnóża Popiela, zobaczyliśmy Porębę białą śniegami, ze szczytem w
chmurach, a w dole domy Pastewnika. Zza nich wybiegały na zbocze góry drogi, na
które jak zwykle patrzyłem z odczuciem bliskim pożądaniu: którą wybrać, skoro
chciałoby się poznać wszystkie? Na szczycie odszukaliśmy najwyższe kamienie,
ale znowu GPS nie zgodził się z nami, wskazując szczyt w miejscu niższym i
odległym od naszego miejsca o ponad 100m. Tym razem zaprotestowałem.
Podobnie jak na zboczach
Wilkonia, i tutaj widać było pozostałości dni jednoczesnych mgieł, deszczów i
mrozów: oblodzone, oszronione i połamane drzewa, a pod nimi śnieg ze złomkami
lodu. Jak wybornie smakowała gorąca kawa pita w tak surowym otoczeniu!
Na szczycie Popiela
odtańczyliśmy taniec podziwu, owe kręcenie się wokół, gdy nie można długo
patrzeć z jednego miejsca, bo niecierpliwość i pożądanie każe sprawdzić widoki
z innych miejsc szczytu. Kolegę dodatkowo napędzała chęć znalezienia kamienia
szczytowego; znalazł go, co uwieczniłem na zdjęciach.
Na tym wzgórzu
doświadczyliśmy po raz kolejny zmienności widoków w górach, zmienności wynikłej
z innej perspektywy, innych kątów patrzenia. Czasami dobrze znana góra potrafi
zmienić się nie do poznania, albo ukryć się za jakimś mniejszym od niej
wzgórzem. Patrząc z Popiela na sąsiednie wzgórze, to bezimienne, trudno je
zauważyć, bo jego szczyt widziany jest na tle stoków wzgórz za nim, wzgórze
wydaje się małe, niższy niż tamte, ale gdy wejdzie się nań, doznaje się
zdziwienia zupełnie odmienną perspektywą.
Poszliśmy na południe
wzgórzami między Pastewnikiem a Świdnikiem, szukając dogodnych przejść przez
pasma lasów, a zmierzaliśmy do ostatniego wzgórza tej części gór, do Sośniaka.
Tutaj po raz kolejny wyszła na jaw różnica we wskazaniach mojej mapy i mapy
wgranej w GPS. Na mojej Sośniak jest niewielkim wybrzuszeniem zaoranego pola, a
według GPS sporą górką oddaloną o kilkaset metrów. Później, po wyszukaniu w internecie
informacji potwierdzających, zostało mi uznać, iż moja mapa pokazuje
niewłaściwe wzgórze. Na Sośniaku, wbrew nazwie, nie rosną sosny, a piękny las
bukowy (jak na Bukowince nie buki rosną, a świerki). Od południa i zachodu
zbocza są dość strome, skały wystają ponad grubą warstwę liści, a wokół stoją
prężące swoje mięśnie rosłe buki. Ładne miejsce.
Ładne są też łąki na
sąsiednich wzgórzach: podzielone rzędami drzew na miedzach, biegną falistymi
wstęgami ku ścianom lasów, a gdy obejrzy się, zobaczy się je znikające na linii
horyzontu dotykającego szczytu wzniesienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz