Czterdziesty piąty dzień w tych górach, wczesna wiosna.
Wioska Komarno, Ziemski
Kopczyk, Wysoczka, Ulina, Źróbek, Kobyła, Ogier, Trzmielowa Dolina, Komarno.
Ciemność jest płaska i pusta,
nie ma głębi a tym samym i dali, ciemność jest tuż przy mnie. Gdybym zgasił
światła samochodu i wysiadł z niego, dotykałaby mnie - niemal materialna. Świt nie jest zwykłym
końcem ciemności, jest dawaniem światu przestrzeni, różnorodności i kolorów.
W pierwszych chwilach
wyłaniają się zarysy gór na pojawiającym się właśnie horyzoncie; kolorów jest wtedy mało, właściwie
tylko szarości i niemal czarny granat, inne
pojawiają później jako uzupełnienie głębi. Gdy granatowe niebo staje się
ciemnoniebieskie, później błękitne, jednolite kontury gór nabierają
indywidualnych rysów, zapełniają się charakterystycznymi dla siebie
szczegółami; za pierwszymi wyłaniają się dalsze, za nimi jeszcze jedne - w
miarę jak pojawia się dal przesuwająca horyzont aż po niewidoczne już szczyty w
kolorze nieba. Krótko przed wschodem słońca metamorfozie ulegają mgły, które
wyłoniwszy się z ciemności szare, teraz, oczyszczone rozproszonym światłem
świtu, jaśnieją; bliższe układają się w pasemka waty wiszące nad domami w
dolinach, dalsze jednolitą, półprzezroczystą kurtyną otulają góry na
horyzoncie. Pierwsze szybko znikają rozgrzane promieniami słońca, drugie długo
jeszcze świecą mlecznosrebrzystą poświatą, przez którą ledwie widoczne, o ton
tylko ciemniejsze, faliste lub postrzępione linie każą domyślać się odległych
gór.
Kiedyś, stojąc na zboczu
Ziemskiego Kopczyka w zimowy dzień, zapragnąłem posiedzieć na brzegu biegnącej
tam polnej drogi, pod krzakiem głogu; siedzieć i patrzeć w dal – nic więcej i
aż tyle. Dzisiaj, w ciepły i słoneczny dzień wiosny, poszedłem tam spełnić
swoje pragnienie. We wsi Komarno, na końcu szosy, zaparkowałem samochód i gdy
otworzyłem drzwi, usłyszałem wielogłosowy, radosny i radośnie nastrajający,
dźwięczny, prawdziwie wiosenny, śpiew ptaków.
To będzie dobry dzień –
pomyślałem. Taki też był.
Założyłem ochraniacze,
wziąłem plecak i poszedłem. Był wczesny i chłodny ranek, w cieniu trawy były
srebrzystomatowe od szronu, ale na słońcu już błyszczały tysięcznymi kroplami
wiszącymi na źdźbłach. Nie szedłem szlakiem, bo ten biegnie także przez las, a
ja chciałem cały czas czuć słońce na twarzy. Rzadko opisuję topografię dróżek
wychodząc z założenia, iż ich szukanie powinno być nieodłączną częścią wędrówek
i nie ostatnim ich urokiem, ale tym razem opis podam.:
Idąc prosto polną drogą,
przedłużeniem asfaltu szosy biegnącej wzdłuż wioski, po stu paru metrach
dojdzie się do skrzyżowania dróg: gdybyśmy skręcili w lewo, dojdziemy w pobliże
szczytu Folwarcznej, a po skręceniu w prawo pójdziemy lekko pod górę brzegiem
młodniaka. Na skraju lasu biegnący tą drogą szlak niebieski skręca w lewo, my
skręcamy w prawo; dosłownie po chwili wyjdzie się na otwartą przestrzeń, a
niewiele później, na wprost, wśród łąk, widać będzie niewielkie, zalesione
wzniesienie – to szczyt Ziemskiego Kopczyka. Będąc blisko niego, ponownie
dojdziemy do niebieskiego szlaku: w lewo na Barańca i Skopca, w prawo na
Dudziarza. Widoki tam są piękne, urozmaicone i na obie strony grzbietu
wniesienia; to jedno z moich ulubionych miejsc Gór Kaczawskich. Od samochodu
idzie się ledwie kwadrans, ale droga ta nie jest zaznaczona na mapie; wiele
ładnych dróg jest na niej pominiętych, wiele jest zaznaczonych nieistniejących.
Miejsce szczególnie polecam miłośnikom koni: niemal na pewno zobaczycie je
swobodnie pasące się na południowym zboczu.
Posiedziałem, pogapiłem się i
posłuchałem swoich myśli szwendających się samopas; tłem muzycznym były dźwięk
strumyka i śpiew ptaków. Cały dzień dzisiejszy towarzyszyły mi odgłosy
strumieni i śpiewy ptaków, szczególnie urocze w ciszy, w czasie częstych
dzisiaj przerw. W planach miałem niemal wyłącznie znane mi miejsca wybrane dla
ich urody, którą posmakować chciałem w niezwykłych dla mnie, zimowego włóczęgi,
warunkach, bo w dzień ciepły i słoneczny.
Dopiero wracając do szosy
zauważyłem przy drodze na Przełęcz Komarnicką samotne, uschnięte drzewo, z
którego ktoś zrobił artystyczną kompozycję: do nagiego, gładkiego pnia drzewa
przymocowane są buty układające się z ślad zmierzający wprost ku niebu.
Szedłem w stronę Trzmielowej Doliny słuchając cichego szumu wiatru w uszach, wiatr miałem
też we włosach; dobrze iść z gołą głową w słoneczny dzień wiosenny. Gdzieś od
lasu dobiegał śpiew ptaków, tuż przy mnie krążył nisko buczący owad; na
brzozach widziałem zieloną mgiełkę rozwijających się liści, Karkonosze
zasłaniała mlecznoniebieska mgiełka wisząca w powietrzu od rana, a dzięcioł
wypuszczał długie serie uderzeń chwaląc się przed partnerką swoją
sprawnością. Udało mi się zobaczyć
śpiewającego skowronka, ale nim wyciągnąłem aparat, nim ustawiłem zbliżenie i
znalazłem ruchliwą drobinkę obiektywem, śpiewak schował się w słońcu.
Przywitałem się z Wysoczką, moją dobrą znajomą, poszedłem
też do Lipowej Dolinki. Nie ma takiej na mapach, to moja własna nazwa małej
doliny odchodzącej od Trzmielowej. U jej początku, na zboczu Wysoczki, rośnie
okazała lipa od której nadałem nazwę dolinie, obok kilka brzóz i wiele głogów.
Stara to lipa, zachłannie łapiąca słońce gałęziami
pochylonymi aż do ziemi, z dużą dziuplą w pniu. Zwleka z wypuszczeniem liści.
Głogi rosnące obok zielenieją się, brzozy w sąsiedztwie też stroją się zieloną
mgiełką maleńkich listków, tylko ona jeszcze czeka, zbiera siły grzejąc się w
słońcu.
Przy niej kwitną fiołki i śliczne, jak panna młoda w bieli,
zawilce; później widziałem cały ich kobierzec nad strumieniem u stóp Źróbka.
Urokliwe miejsce.
Kiedyś miałem przejść polną drogą łączącą Komarno z
Dziwiszowem, przeszedłem dzisiaj. Środkowa część tej drogi wiedzie lasem, i
jest jedną z tych nielicznych dróg, w których trudno znaleźć ślady urody, do
czego przyczynili się leśnicy, rozjeżdżając ją na kształt czołgowiska.
Wyszedłem w pobliżu wzgórza na którym rośnie dąb polny,
oczywiście poszedłem odwiedzić go, ale głównym celem miało być znalezienie
drogi, jednej z tych zapomnianych i zarastających dróg, którą widziałem w
mroźny i śnieżny dzień rok temu i która bardzo mi się podobała. Nie wiem, czy
moja pamięć idealizuje tamto miejsce, czy niedokładnie szukałem, czy może tamta
urocza dróżka po prostu przyśniła mi się, a ja pomieszałem jawę ze snem, dość
że pewności odnalezienia nie mam. Za to mam powód do następnych odwiedzin
starego dębu.
Samotnie rosnący krzew mirabelki w sąsiedztwie dębu miał na
sobie szaty godowe: tysiące kwiatów w najpiękniejszym czasie pierwszych dni
kwitnienia. Stał cały w bieli i w buczeniu pszczół, w zapachu słodkim, ciepłym,
ale jednocześnie orzeźwiającym. Takim, który z rozkoszą wciąga się do dna płuc
i nie ma się dość.
Gdy w końcu oderwałem się od drzewka i tamtego ładnego
miejsca, idąc pod górę po stoku Uliny parę razy trafiałem na kobierce kwiatów
polnych. Klękałem wtedy i nachylony tuż na nimi patrzyłem i robiłem zdjęcia:
biało-żółte bratki polne, tylko wielkością, na pewno nie urodą, ubodzy krewni
ogrodowych bratków; wspaniałe zawilce, którym nadałbym przymiotnik
„królewskie”, gdyby nie były takie drobne; podbiał, ziele zwykłe, ale gdy
patrzy się na ten pięknie symetryczny kwiat, na setki jego płatków idealnie
żółtych, ponownie ogarnia mnie zdumienie.
Przyroda jest tak bardzo rozrzutna, że patrząc i
dostrzegając jej królewskie gesty, nieodparcie pojawia się w myślach pytanie o
przyczynę i adresata: dla kogo tyle piękna wokół? Jeden kwiat z tam rosnących
wystarczy do budzenia zdumienia i bezradności będąc doskonale pięknym, a są ich
tam tysiące!
Przeszedłem strumień Bełkotkę, piłem z niego wodę mającą
lekko gorzki smak liści, i poszedłem w odwiedziny do końskiej rodziny: do
Źróbka, Kobyły i Ogiera. Na pierwszych dwóch wniesieniach dużo stoi połamanych
brzóz – efekt zimowych wiatrów niosących w mroźne dni wilgoć osadzającą się
szadzią na drzewach. Widziałem je któregoś słonecznego zimowego ranka,
wyglądały baśniowo pięknie, ale wiele z nich nie wytrzymało ciężaru…
Siedziałem na Źróbku, w słońcu, w wiosennym, przyjemnym
wietrze; zza Krzyżowej wychylała się Gackowa, ciągle czekająca na mnie, a po
prawej kusiła mnie łąka spływająca po pochyłości Przełęczy pod Kobyłą.
Dałem
się skusić; szedłem brzegiem lasu, mijając bielejące w cieniu drzew łachy
śniegu – wspomnienie minionej pory. Przełęcz jest kolejnym miejscem wartym
wielkiej gwiazdki widokowej na mapie, natomiast wierzchołek Ogiera jest
zarośnięty. Z jego północnego zbocza widać dolinę z Podgórkami, a z
południowego roztacza się wspaniały widok na górną część Trzmielowej Doliny i
na okolice Wysoczki. Na tym zboczu, na skraju lasu, mam swoje miejsce widokowe,
jedno z tych najbliższych mi i najpiękniejszych. W pobliżu rośnie kępa brzóz, a
przy nich głóg; brzozy, zwieszając wiotkie ramiona, przeplatają swoje liście z
liśćmi głogu. Gdy patrzy się na nie, można odnieść wrażenie wyrastania
czerwonych jeszcze owoców głogu z brzozowych gałązek.
Przyjdę do was jesienią – szepnąłem. Właściwie coś we mnie
szepnęło, nie ja, to było odruchowe, jak obietnica złożona dobremu znajomemu, i
w tej chwili uświadomiłem sobie, że przecież żegnam się z tymi brzozami, z
Trzmielową Doliną, w kaczawskimi górkami, na ponad pół roku. Łzy stanęły mi w
oczach. Szedłem z nimi na powiekach, aż wiatr je osuszył.
Stok opada tam wprost na przecinającą dolinę drogę, którą
prowadzi niebieski szlak, a na skraju lasu rośnie druga znana mi i odwiedzana
lipa; stojąc pod jej konarami, mam wrażenie wybiegania otwartej przestrzeni
doliny właśnie stąd, spod tego drzewa, jakby ono opiekunem było granicy lasu i
tamtych łąk.
Czereśnia oglądana w maju, w
porze kwitnienia, dzisiaj pąki kwiatowe miała jeszcze zielone. Straciła jeden z
dwóch konarów, najwyraźniej nie utrzymując jego ciężaru, spróchniała i zmęczona
latami. Będąc niżej, znowu spotykałem strumienie. Jest ich tam dużo i każdy
nuci swoją kuszącą melodię. Jednemu z nich, poznanemu poprzedniego roku małemu,
ale dźwięcznemu i szybkiemu, strumieniowi ukrytemu głęboko wśród traw, dałem
się skusić. Siedziałem na brzegu gasząc pragnienie jego wodą, słuchając muzyki
wiosennego dnia: szumu wiatru, śpiewu ptaków i szmeru strumienia.
Do samochodu miałem godzinę
drogi, do zachodu słońca ponad dwie, szedłem więc wolno i nie najkrótszą drogą,
często zatrzymując się. Nie chciałem jeszcze kończyć tej włóczęgi, zamykać dnia
w samochodzie; chciałem wykorzystać każdą jego chwilę aż do ostatniej.
Na ile potrafiłem, zrobiłem
to. Zamglone, czerwone i zmęczone, słońce dotykało drzew, gdy ruszyłem fordem w
dół, do swojego drugiego świata.
Przywiodły mnie tu zdjęcia- Kaczawy chwilami przypominają moje IZery, ale uwiódł opis świtu. Piękno języka.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Ruda, za zauważenie i docenienie. Miło mi gościć tutaj osobę wrażliwą na słowa. W każdym tekście, w opisie każdego dnia spędzonego w górach, staram się zamieścić coś, co nie jest zwykłym opisem trasy którą przeszedłem. Czasami są to opisy wschodów lub zachodów, czasami polnych i leśnych dróg, strumieni, drzew, albo jakiegoś zupełnego drobiazgu, który trącił we mnie jakąś strunę, obudził myśl, dał chwilę przeżywania.
OdpowiedzUsuńOczywiście opisuję z różnym skutkiem, na ogół dość odległym od pragnienia, ale staram się:)
Witaj, Krzysztof.
OdpowiedzUsuńGdy czytałem Twoje pożegnanie wędrówek. przypomniałem sobie pewne uschnięte drzewo a na nim buty, o którym pisałeś:
(...)Dopiero wracając do szosy zauważyłem przy drodze na Przełęcz Komarnicką samotne,uschnięte drzewo, z którego ktoś zrobił artystyczną kompozycję: do nagiego, gładkiego pnia drzewa przymocowane są buty układające się z ślad zmierzający wprost ku niebu.(...)
Tę kompozycję wykonała Magdalena Osak w sierpniu 2013 r i nadała jej nazwę: Into The Blue / Droga w Błękit.
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.623068877725275.1073741831.155702271128607&type=3
Kompozycję widziałem w niedzielę, stała.
UsuńZauważyłeś, jakie paznokcie ma ta rzeźbiarka? Byłem nimi zdziwiony… Janku, na zdjęciach widać zieleń i błękit, a widząc te kolory krajobrazu kaczawskiego, budzi się we mnie ciekawość, jak te też góry wyglądają w lecie. Dla mnie ta kompozycja powinna nazywać się raczej drogą w chmury.
Dzięki, Janku, za informację. Zawsze lepiej wiedzieć więcej na to, co się ogląda. Gdy zobaczę ponownie to drzewo z butami, pomyślę o drodze w błękit.