Trzydziesty piąty dzień włóczęgi kaczawskiej,
luty.
Z Mysłowa poprzez
Radzimowice, południowe zbocza Żeleźniaka, szczyty Bukowinki i Głogowca, do
Nowych Rochowic. Stare Rochowice, Wilkoń, osady Witomin i Słowików, zboczem
Wilczej Góry do wsi Płonina, i żółtym szlakiem biegnącym podnóżem Lubrzy do
Mysłowa.
Ze szczytu Wilkonia zeszliśmy
na rozległą polanę, wiatr mając w twarz. Szliśmy mocno pochyleni dla zrównoważenia
ciężaru napierającego na nas powietrza, szeroko stawiając stopy, uważając na
kije, wiatrem wpychane pod nogi; szliśmy z trudem podobnym do wchodzenia po
stromej ścianie, a przecież szliśmy łagodnym stokiem. Czując zimny wiatr na
głowie, często sprawdzałem, czy aby nie zwiało mi kominiarki i czapki, a gdy
zatrzymywałem się i odwracałem plecami do wiatru, ten brał plecak za żagiel tak
w niego dmuchając, że, bywało, zataczałem się. Wyciągniętej ręki z aparatem nie
dało się trzymać nieruchomo; gdyby nie oprogramowanie stabilizujące obraz,
zapewne miałbym same rozmazane zdjęcia. Wiatr nie pozwalał mi napełnić kubka
herbatą z termosu, porywając ją i rozbryzgując.
Wcześniej wchodziliśmy na
szczyt innego wzgórza idąc z wiatrem: wystarczyło przebierać nogami by iść pod
górę. Przypomniała mi się zabawa z dzieciństwa, gdy w tak wietrzny dzień
jeździliśmy po zamarzniętym stawie mając pod butami kawałki lodu, a żaglem tych
bobslei było nasze ubranie. Wtedy i dzisiaj wiało naprawdę mocno.
Dzisiejsza wędrówka nie była
typową moją samotniczą łazęgą po Kaczawskich wzgórzach: miałem towarzysza,
kolegę zaczynającego smakować urodę tych gór, a miał on specjalny GPS z
dokładną mapą, które to urządzenie przyczyniło się do małej rewolucji. Już w
samochodzie czułem, że dzień zapisze się w pamięci z innego jeszcze powodu:
mimo iż nie jechałem szybko, samochód zbaczał mi z drogi jak stary koń
(pamiętam takiego u mojego dziadka) skręcający w każdą drogę którą kiedyś już
szedł: wiał silny wiatr. Jak silny, mieliśmy przekonać się później, na
otwartych łąkach pod szczytami.
Planowaliśmy zatoczenie
dwudniowej pętli z nocowaniem w prywatnej kwaterze, ale okazało się być to
trudne do zorganizowania z powodu mocno ograniczonego wyboru tychże;
ostatecznie zrobiliśmy dwie pętle jednodniowe.
Miło było znowu zobaczyć
starych, dobrych znajomych: bliską Osełkę i dalsze liczne szczyty na zachodzie,
nadal nieznane z nazwy wzniesienie przy Radzimowicach, kolorowe domki tej
wioski, dróżkę pod modrzewiami na stoku Żeleźniaka. Szedłem już tamtędy zmierzając,
jak i dzisiaj, w stronę Głogowca, ale na szczyt bliskiej Bukowinki nie
wchodziłem. Dopiero dzisiaj, namówiony przez kolegę, po wspólnym odszukaniu
leśnego duktu zaznaczonego na mapie, poszliśmy. Nic tam nie ma poza granitowym
słupkiem na szczycie, las wokół, na śniegu ślady zwierząt, a ponad drzewami
wariacki wiatr, jednak poczułem satysfakcję: to przecież jeszcze jeden szczyt
na którym byłem zostawiając ślad - cząstkę swojego czasu. Zeszliśmy inną drogą,
wygodną i krótką, ale niemal niewidoczną na dole, na brzegu lasu; mam nadzieję,
że dobrze zapamiętałem jej początek. Ma to dla mnie znaczenie, ponieważ dzięki
znajomości tych licznych a bezimiennych, nierzadko zapomnianych i ledwie
widocznych dróżek, czuję się tutaj jak u siebie, swojsko i mile.
Chwilami słońce prześwitywało
między chmurami, dobywając mało widoczne bez niego, nieliczne w zimie, kolory.
Dzisiaj miałem szczęście do buków, wiele razy widząc je po prostu ładnymi w
swoich nasyconych i żywych brązach – jak drżące na wietrze pacnięcia pędzlem
impresjonisty.
Między Nowymi a Starymi
Rochowicami, w jednym ze wzgórz zapamiętanych z powodu urody widoków,
rozpoznaliśmy stary kamieniołom; drobne odkrycie, ale ucieszyło. Po samym
kamieniołomie nie ma śladu nawet, wiatry nawiały tam ziemię, wyrosły trawy i
drzewa, ale gdy wejdzie się na szczyt wzniesienia, widać jego silną i
nienaturalną asymetrię przypominającą kształt Wilkołaka w miniaturze. A niżej,
na odkrytym stoku, falowało morze traw. Nierzadko używa się tej metafory, ale
dzisiaj, gdy patrzyłem na długie, żółte liście traw położonych silnym wiatrem,
liście po których przebiegały fale jak po trybunach na meczu piłkarskim,
płynnie ale szybko zmieniających się niczym zakręty wielkiej chmary lecących
ptaków, porównanie właśnie do morza wydawało mi się najwłaściwsze.
Śniegu w dolinach niemal nie
było, ale wyżej lasy stały zimowe. Na brzozach, często przygiętych do samej
ziemi, tkwiły resztki wielkich narośli lodowych i grubej szadzi; w śniegu pod
nimi leżało mnóstwo lodowych szczątków spadłych z drzew. Wiele z nich nie
wytrzymało tego ciężaru łamiąc się.
Ściany świerkowych borów stały obciążone
szadzią i śniegiem tak grubymi, że ich gałęzie były mocno wygięte w dół.
Patrząc na tą ładną, ale jakże niszczycielską, działalność zimowej aury,
pomyślałem, że chciałbym być tutaj w czasie tworzenia się tego lodu i tej
szadzi. Po chwili przyszła refleksja: czy będąc tutaj wtedy, gdy padał
zamarzający deszcz, nie wyglądałbym tak jak te drzewa?
Minąwszy osadę Słowików,
byliśmy blisko szczytu Wilczej Góry, ale było już późno, nie weszliśmy tam,
mając przed sobą parę jeszcze godzin do Mysłowa. Minęliśmy podnóżem góry zamek
Niesyto (tej góry, która nieodmiennie budzi moje zdumienie siłą odpychania
swoich spiętrzonych kamieni), przeszliśmy obok Diablaka ładnie wystrojonego
kontrastem swoich czarnych skał, bielą śniegu i słońcem, a za nim, zostawiając
żółty szlak i ponownie witając się z Osełką, ładną drogą biegnącą u stóp
Grodzika doszliśmy do wioski.
Mądre pudełko kolegi
informowało nas o przejściu dwudziestu sześciu kilometrów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz