Dzień czterdziesty, luty. Góry Kaczawskie.
Wieś Orzechowice, Rogatka,
Skała, Babiniec, wieś Tarczyn, wieś Modrzewie, wieś Janówek, Orzechowice.
Czarnogranatowy zarys
Sokołowskich Wzgórz poprószony był złotym pudrem, gdy przy samochodzie
zakładałem plecak. Tu i ówdzie bielał szron, ale wiadomo było, że oto zaczyna
się dzień słoneczny i ciepły. Forda zostawiłem na końcu asfaltu w Orzechowicach,
u podnóża Leśniaka, i poszedłem ku Babińcowi, chcąc lepiej poznać okoliczne
wzniesienia.
Ze szczytu pierwszego, z
Rogatki, oglądałem kolory wczesnego ranka, tej pięknej pory dnia, w której
światło słoneczne jeszcze nie straciło ciepłych barw szafranu i pomarańczy.
Chłodne granaty, ciepłe
żółcie, pomarańcze i brązy; soczysta zieleń zbóż na polach i tłusta, błyszcząca
czerń przewróconych skib ziemi; jasnoszary dym leniwie snujący się z kilku
kominów wsi w dole i najczystszy błękit w górze. W przejrzystym powietrzu
widziałem zamek na szczycie Grodźca, a Wilkołakowi mógłbym policzyć drzewa
rosnące na jego grzbiecie.
Ptaki głośnym i radosnym śpiewem witały nowy dzień,
a ich radość udzielała się i mnie. Oddychałem lekko, z przyjemnością, jakby w
powietrzu unosił się jakiś tajemniczym eliksir. W ciągu dnia wydawało mi się,
że słyszę skowronka; próbowałem wypatrzyć go, ale jak to często z nim bywa, nie
zobaczyłem jego maleńkiej, trzepoczącej drobiny na tle błękitnego bezmiaru.
Pokręciłem się w pobliżu
Przełęczy Rząśnickiej, byłem na Skale, znalazłem zaznaczony na mapie bezimienny
szczyt wyższy od Babińca i swoje ślady sprzed dwóch lat, mając wokół siebie
niemal cały czas widoki dalekie i ładne. Żółtym szlakiem poszedłem do wsi
Tarczyn, droga częściowo wiedzie lasem, i właśnie w lesie, już w pobliżu wsi,
rośnie przy drodze kilka lip wartych zobaczenia. Wiele konarów tuż przy ziemi
wyrasta z jednego pnia tworząc jakby krzew, albo raczej gęsty las w miniaturze.
Jedno takie wielodrzewo obejrzałem dokładniej, naliczyłem 20 konarów, czy
raczej należałoby powiedzieć 20 drzew wyrastających z jednego miejsca.
Minąłem Tarczyn, ale
przypomniałem sobie, że kiedyś skróciłem sobie drogę idąc Celną Ścieżką od
Bystrzycy, i nie wiem gdzie ta droga kończy się we wsi, więc skręciłem na pola,
doszedłem do tej drogi i idąc nią wróciłem do Tarczyna. Szosą doszedłem do
znanego i opisywanego miejsca widokowego, z którego faktycznie ładne są widoki
na części Pogórza Kaczawskiego i Izerskiego, na dolinę Wlenia, spory kawałek
Gór Kaczawskich, no i oczywiście na Karkonosze. Wleń widoczny w głębokiej
dolinie wydaje się być małą, kolorową mozaiką ułożoną z domków dla lalek.
Na mojej mapie jest
zaznaczone odkryte przejście, przesmyk w lesie, wiodący w dół, do Modrzewi. Z
widokowego miejsca powinienem iść prosto na południe, by wyjść przy Zimnej
Skale, którą chciałem obejrzeć. Po paruset metrach wszedłem między
przewyższające mnie wysokością zarośla nawłoci, ale szedłem licząc na odkrytą
przestrzeń niżej. Nie było jej. Przedzierałem się przez pas gęstego młodniaka,
później schodziłem zalesionym stromym zboczem, a na koniec czekały na mnie
zdradliwe, czyhające w trawie, pędy malin. Trudno byłoby iść tamtędy pod górę,
w gąszczu drzew, bezdrożem i dużą pochyłością, a różnica poziomów wynosi tam
około 150 metrów. Kierunek utrzymywałem jednak dobry: wyszedłem na szosę w
odległości zaledwie 100 metrów od skały; niestety, stoi na terenie ogrodzonej
prywatnej posesji.
Modrzewie spodobały mi się:
ostro pnąca się serpentyna drogi, wysokie i strome zbocza, głęboki jar ze
strumieniem na dnie, domy przytulone do skał lub zwieszające się nad stromizną
zboczy – jakbyśmy trafili w inne góry, większe od Kaczawskich.
Wyszedłem ponad wioskę,
minąłem lasy i skręciłem w lewo, na zachód, w kierunku Janówka, chcąc dojść do
południowych zboczy Babińca, i dalej przez to wzgórze wrócić żółtym szlakiem do
Orzechowic. Idąc łąkami, później polną drogą, doszedłem do niewielkiego, ale
wyjątkowo uroczego wzgórza. Mapa nie podaje jego nazwy, a wznosi się przy
polnej drodze łączącej Czernicę z Posępskiem, tuż poniżej linii południowej
lasów ciągnących się od Modrzewi do szczytu Babińca. Siedziałem pod szczytem
mając przed sobą dalekie Karkonosze, a blisko skałki na szczycie, sosnę
wykręconą wiatrem o korze miodowej barwy, zawsze tak ciepłej w słońcu.
Przytulone do kamieni wygrzewały się w słońcu liczne tam skalne roślinki,
urocze drobnymi kształtami, kolorami i swoją rozmaitością. Wyraźny i ładny jest
tam kontrast między polami, przestrzenią nienaturalnie jednorodną, utrzymywaną
przez ludzi i dla ich celu, a naturalną rozmaitością szczytowej części wzgórza.
Zapisuję w pamięci to miejsce, obok tyluż innych pamiętanych i w miarę czasu
odwiedzanych moich miejsc Kaczawskich.
Widziałem pierwsze tego roku
kwitnące kwiaty: nieznane mi, białe, głęboko rozcięte płatki kielichów tak
nachylonych ku ziemi, że nie mogłem zajrzeć do ich wnętrza; kilka kwiatów
mlecza (czyli mniszka lekarskiego) wyraźnie śpieszących się tego roku, oraz
kępkę stokrotek, tych ładniejszych, z zaróżowionymi końcami płatków, które
swoją urodą zaprzeczają pospolitości w nazwie. Widziałem też krzaczek z
rozwiniętymi już liśćmi. Patrzyłem na nie z odrobiną niedowierzania, ale i ze
świadomością tego pierwszego razu; nic to, że rokrocznie powtarzanego, i tak
zawsze mile przeżywanego.
W planach miałem poszukanie
paru skał na zboczu Leśniaka, ale będąc już blisko tej góry i samochodu,
zmieniłem plan, nie chcąc tracić słońca po wejściu między drzewa. Co prawda
parę lat temu właśnie na szlaku biegnącym masywem Leśniaka, w słoneczny dzień,
przeżyłem pamiętane chwile patrząc na słoneczne plamy między drzewami lasu,
który wtedy wydał mi się radosny, uśmiechnięty… Ależ nie!: ona taki właśnie
wtedy był, uśmiechnięty, wszak dokładnie pamiętam jego uśmiech. Dzisiaj chyba
zbyt mocno czułem w nogach 20 kilometrów drogi, dlatego nie chciałem drapać się
na tą dość wysoką górę. Koniec asfaltowej drogi Orzechowic przecinają dwie
drogi polne, skręciłem w tą prowadzącą na zachód. Nie zawiodła mnie pokazując
ładne łąki na zboczu Wywołańca, a później doprowadzając do wsi Janówek. Droga
trawersuje zbocze wzgórza łagodnie schodząc do wsi, a gdy po lewej zobaczy się
między drzewami dachy domów w dole, wyżej, pod drugiej stronie doliny, pokazują
się też odkryte i rozległe zbocza Ptasiej. Wydają się być bardzo wysokie i
bardzo strome, od razu spodobały mi się. Usiadłem na miedzy, powyżej dachów
domów, i głodnym wzrokiem patrzyłem na dróżki meandrujące po zboczach,
obiecując sobie wybrać się tam. Obok mały buczek wygrzewał swoje prześwietlone
słońcem liście błyszczące szlachetnym brązem; były ciepłe i ładne.
Wróciłem do samochodu na pół
godziny przed zachodem, ale i tych ostatnich minut słonecznego dnia szkoda mi
się zrobiło. Poszedłem wyżej, pod drzewa lasu rosnącego na zboczu Leśniaka, i
mając przed sobą rozległy widok, patrzyłem na gasnące kolory kończącego się
dnia.
Pewien Anglik dwieście lat
temu napisał te oto słowa.:
Zobaczyć świat w ziarenku
piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z
lasu,
W ściśniętej dłoni zamknąć
bezmiar,
W godzinie – nieskończoność
czasu.
(William Blake, „Wróżby
niewinności”)
Jakże rozumiem jego
pragnienie! Czasami udaje mi się cud zobaczenia piękna w zwykłej chwili, w
drobnym nawet dziele natury lub w dziele ludzkiej sztuki. Jeśli już oczy się
otworzą i duch wchłonie w siebie ową magiczną chwilę życia, czas jakby
zatrzymywał się. Albo rozciągał chwilę dla pomieszczenia w sobie naszego
oszołomienia i pozwalał nam w tej jednej krótkiej chwili przeżyć urok piękna.
Mam takich chwil wiele w
swojej pamięci, przechowuję je pieczołowicie, są tymi drobinkami wschodzącego
słońca, które pewien mój rodak pragnął uwięzić w dłoni aby mieć je na dłużej, i
nawet oczu nie muszę zamykać, by we wspomnieniu zobaczyć je ponownie i ponownie
poczuć ich czar.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz