Dzień czterdziesty trzeci,
marzec.
Wieś Mysłów, wieś
Radzimowice, Żeleźniak, Czarci Zagajnik i okoliczne drogi, powrót do Mysłowa
przez Radzimowice.
Gdy poznałem prognozę pogody
na niedzielę, ze zdumieniem obserwowałem u siebie niemal radość na myśl o
włóczędze w zapowiadanym deszczu. Po prostu liczyłem na odczuwanie swoistej,
trochę przewrotnej, przyjemności marszu przy takiej pogodzie, a nawet miałem
już wcześniej przygotowany plan trasy na deszczowy dzień: odnalezienie
Czarciego Zagajnika w lasach porastających zbocza Marcińca i Żeleźniaka oraz
wejście na szczyt tej drugiej góry. Zagajnik jest odludnym miejscem, z dala od
wiosek, w głębi lasu, a decydując się iść tam w deszczowy, a więc i chmurny,
dzień, liczyłem na pogłębienie wrażenia dzikości miejsca. W tym oczekiwaniu nie
zawiodłem się.
Wyszedłem z Mysłowa z
zamiarem wejścia na szczyt Żeleźniaka via Radzimowice, a później odszukania
Czarciego Zagajnika i pomyszkowania po okolicy. Im bliżej byłem przełęczy pod
Osełką, tym trudniej było iść. Peleryna nadymała się i furkotała jak żagle w
czasie sztormu, a wiatr oczywiście miałem w twarz. To swoją drogą zbieżność
warta zbadania: jeśli idzie się pod górę, wiatr ma się w twarz, jeśli schodzi
się, wiatr wieje w plecy. Dlaczego tak jest - nie wiem.
W lesie było nieco
spokojniej, chociaż wiatr giął korony drzew, rzucał na mnie uschniętymi
gałęziami, marszczył wodę w kałużach i wciskał krople deszczu pod kaptur.
Musiałem schować zmoczone okulary niewiele przez nie widząc, a aparat
fotograficzny przełożyć do wewnętrznej kieszeni. Przydając oczekiwanych wrażeń,
wiatr odebrał mi ciche, spokojne i mogące się podobać odgłosy marszu w deszczu;
trudno, nie można mieć wszystkiego.
Parę lat temu wszedłem na
zbocze Żeleźniaka, ale do szczytu nie doszedłem nie mogąc znaleźć dogodnego
przejścia przez gęsty las świerkowy; trudno było o swobodne poszukiwania, jako
że śnieg sięgał kolan i wysysał siły. Wtedy zawróciłem, ale dzisiaj poszedłem
dalej i posiłkując się mapą, szybko odnalazłem tamtą drogę sprzed paru laty;
okazało się, że wygodne wejście na szczyt jest niewiele dalej od miejsca, w
którym wtedy zawróciłem. Ze szczytu nie ma widoków, mimo zapewnień mapy, chociaż,
jak się później przekonałem, na północnym stoku jest wspaniały punkt widokowy;
stojąc wśród drzew, mogłem tylko podziwiać stromość zbocza i głębokość doliny u
stóp góry.
Wyruszyłem na poszukiwania
Czarciego Zagajnika kierując się na początek znakami niebieskiego szlaku.
Problemem takich wędrówek jest niezgodność wskazań mapy z rzeczywistymi
przebiegami leśnych duktów, także pominięcie na mapie wielu z nich, oraz
jednakowe oznaczanie zarośniętych, ledwie widocznych wśród chaszczy dróżek, i
szerokich, szutrowych dróg używanych przez pojazdy leśników; jedne i drugie są
na mapie taką samą kreską.
W lewo, czy w prawo? –
zastanawiałem się na brzegu jednej z tych utwardzonych dróg. Poszedłem w lewo,
a doszedłszy do skrzyżowania z wyraźnym duktem leśnym, postanowiłem sprawdzić
dokąd biegnie. Skręciłem, dalej były kolejne skrzyżowania i rozwidlenia duktów,
kolejne skręty… czy ja na pewno wiem jak wrócić? Odwracałem się chcąc
zapamiętać wyróżniające się szczegóły okolicy. Gdzie jest Żeleźniak? Powinienem
mieć go po prawej – odpowiedziałem sobie po chwili wahania. Muszę dojść do
końca tej dróżki, może tam nabiorę pewności. Ale gdzie ona się kończy? Dwa razy
skręciłem w lewo, a więc zawróciłem, czyli ta droga powinna doprowadzić mnie do
oznaczonego szlaku za górą, albo do tej drugiej, równoległej drogi… - snułem
przypuszczenia. Akurat te okazały się słuszne, chociaż w ciągu dnia dwa razy
byłem porządnie zaskoczony miejscem do którego doszedłem; cóż, w końcu dla
takiego wędrowania przyszedłem tutaj.
Wróciłem do szutrowej drogi
leśników i poszedłem nią w dół podejrzewając, iż prowadzi do Wojcieszowa.
Szedłem aż do znalezienia pierwszego znaku żółtego szlaku, co potwierdziło moje
przypuszczenie, tam zawróciłem i na szczycie zakrętu klasycznej górskiej
serpentyny wszedłem na ścieżkę prowadzącą pod górę bardzo stromym tam zboczem
Żeleźniaka. Po co tam lazłem? Bo chciałem dowiedzieć się gdzie prowadzi i kto
uczynił ją tak wyraźną, no i zbocze kusiło mnie swoją wysokością i stromizną.
W ten sposób, bo kilkukrotnym
zasapaniu się, znalazłem w zupełnie niespodziewanym miejscu, w połowie zbocza,
fragment starej, nieużywanej już drogi trawersującej zbocze. Widoki z niej
jeszcze są, chociaż rosnące niżej drzewa szybko zasłonią dal. Poszedłem
dowiedzieć się gdzie ta droga prowadzi, ale nie doszedłem do końca. Wiele razy
tak było w czasie dzisiejszej wędrówki: szedłem jakąś drogą, póki nie spotkałem
innej, która wydawała mi się ładniejsza, i skuszony jej obietnicą wchodziłem na
nią, by dalej powtórzyć taką zmianę. Cóż, skoro drogi tak często porzucają mnie
rozpływając się na łąkach czy w lasach, to i ja mogę je porzucać – tłumaczyłem
się. Wszedłem na ścieżkę jeszcze bardziej stromą, buty chwilami zjeżdżały mi na
mokrej ziemi, a niewiele za szczytem doszedłem na skraj lasu. Gdy wyszedłem na
łąkę, blisko po prawej zobaczyłem ostatnie zabudowania Radzimowic. Wiedząc już
gdzie jestem, zawróciłem i zbadałem boczne drogi w lesie. Jedna z nich była
drugą drogą biegnącą poziomo po stromym zboczu Żeleźniaka, blisko szczytu,
ponad drogą odkrytą wcześniej. Zauroczyła mnie ta droga niesioną niespodzianką:
oto nagle, bez żadnych oznak, idąc między drzewami na pół zarośniętą dróżką,
wychodzi się na otwartą przestrzeń i wzrok niewięziony bliskimi drzewami biegnie daleko, daleko, po wysoką ścianę
Marcińca vis a vis i niebieskie szczyty z boku, a 150 metrów niżej, wśród morza
świerków, widzi się fragment serpentyny drogi. Zarośnięta trawą, na pół
przysypana gałęziami uschniętych drzew, półka wykuta w skale zbocza prowadzi
łukiem szerokości dwóch metrów i kawałek dalej znowu niknie między drzewami.
Ten ślad drogi jest tutaj, w tej głuszy, tak nie na miejscu, że wydaje się
nierealny, jakby przeniesiony był z innego świata; oglądam się za krasnoludami
lub wiedźminem:)
Drogi i dróżki pokrywają
gęstą siecią naszą ziemię, ale trudno w ich układzie dopatrzyć się planu,
jakichś szerszych zamierzeń. Są kapryśną, nieprzewidywalną, nierzadko
rozrzutną, plątaniną tworzoną lokalnie przez ludzi chcących przejechać do
sąsiedniej wioski, na stację kolejową, do kościoła czy na drugą stronę rzeki.
Zapewne nawet wtedy, gdy były jedynymi drogami łączącymi ludzkie siedziby, nikt
nie znał je wszystkie, jako że używano jedynie nieliczne, te „swoje”, i tylko
wielkie zdarzenie, wojna lub nadzieja na zysk, goniły ludzi poza znane granice,
a wtedy potrzebna była dobra znajomość tej poplątanej sieci.
Drogi, jak wioski, bywają
wieczne, istniejące od zawsze, czyli odkąd ludzie osiedlili się tutaj, Drogami
takimi można było iść daleko, poprzez wiele wsi, przez lasy i góry, aż do
miasta na krańcu świata. Teraz różne fragmenty tych dróg spotkały odmienne
losy: niektóre nadal są wykorzystywane do lokalnego ruchu, czasami nawet
dorobiły się asfaltowej nawierzchni, inne, z różnych powodów niepotrzebne,
zostały zaorane lub po prostu opuszczone. Ich role przejęły szosy, ale o ile
stare trakty skrupulatnie liczyły kilometry wybierając najkrótsze połączenia,
szosy baczą raczej na szybkość, a im są szersze, tym bardziej ignorują
odległości i oddalają się od ludzkich siedzib.
Były i nadal są drogi służące
rolnikom do przewozu plonów ziemi. Wychodząc spod wrót stodół, biegną brzegami
pól, coraz mniej widoczne, w końcu rozpływają się na granicy kolejnego pola lub
łąki. Znam je dobrze i lubię, mimo iż wiele razy zostawiały mnie samego gdzieś pod
lasem, wśród pól. Inne drogi zmieniają swoje przeznaczenie – jak ta wygodna
szutrowa droga poznana dzisiaj: już nie łączy odległych wiosek i miast, a w
lesie zamkniętym dla podróżnych, służy do wywozu drewna.
Wiele dróg trwa w
zapomnieniu. Powoli zarastają trawą a nawet drzewami, słuchając już nie
skrzypienia wozów i pokrzykiwania woźniców, a buczenia owadów i śpiewu ptaków.
Niektóre ratuje od zapomnienia ciekawość turystów: idą zobaczyć drogę mającą
swoją nazwę – ostatni ślad dawnej świetności, nierzadko bogatej historii.
Dzwonkowa Droga, Celna Ścieżka, Czarcia Droga, Miejska Ścieżka, Brzozowa Droga
– echa turkoczącej kołami przeszłości.
Zbocze Żeleźniaka wznosi się
i opada pod kątem 40 stopni po obu stronach drogi; trudno byłoby przejść je
wchodząc tędy na szczyt. Widoki są inne, bardziej „górskie”, bez pól, łąk i bez
wiosek w dolinie. Dzikie, urokliwe miejsce. Obiecałem sobie pójść tam w czasie
najbliższego wyjazdu w góry, aby przypomnieć sobie przebieg dróg i niepopędzany
deszczem spokojnie posiedzieć i popatrzeć.
Zszedłem w dolinę i poszedłem
w górę szutrowej drogi. Na jakimś skrzyżowaniu uznałem, iż jedna z dróg może
mnie zaprowadzić do Czarciego Zagajnika, więc poszedłem nią. Kilka razy
krzyżowała się z innymi drogami, ze dwa razy znikała mi, w końcu wyprowadziła
na inną szutrową drogę. Szedłem nią około jednego kilometra by przekonać się,
że jestem już za Marcińcem; chyba tylko szczęśliwy traf pozwolił mi wrócić do
pierwszego skrzyżowania, a tam ponownie otworzyłem mapnik.
Nijak nie mogąc pogodzić
przebiegu dróg z mapą, uznałem, iż muszę znaleźć jakąś drogę co do której nie
będę mieć wątpliwości lokalizacyjnych; wybór padł na leśną dróżkę zaczynającą
się niżej, w pobliżu tamtej typowo górskiej serpentyny, jako że doprowadzić
mnie miała do innej, która z kolei na pewno kończy się (oczywiście według mapy)
w Zagajniku. Zszedłem więc niżej, droga znalazłem w miejscu wskazanym na mapie
i poszedłem nią. W miarę marszu i porównywania zboczy wokół do oznaczeń na
mapie, nabierałem pewności podążania właściwą drogą. Po lewej, na dnie ciemnego
jaru, najgłębszego miejsca tej okolicy, płynął strumień, niewiele dalej
zobaczyłem jego początek; było to źródło Olszanki – jak dowiedziałem się z
mapy. Byłem na dobrej drodze! Dukt doprowadził mnie do szutrowej drogi, bliziutko
tego skrzyżowania, z którego rozpocząłem poszukiwania i gdzie oglądałem mapę:).
To właśnie był Czarci Zagajnik.
Ponieważ czasami tym mianem
określane też jest skrzyżowanie dróg na przełęczy między Marcińcem i Bukowinką,
poszedłem i tam, aby mieć pewność bycia w Czarcim Zagajniku, obojętnie które
miejsce nosi to miano. To drugie łatwe było do identyfikacji, i stamtąd
rozpocząłem powrót do Mysłowa, do samochodu. Dotarłem doń po dziewięciu
godzinach marszu. Kurtkę miałem niemal przemoczoną, buty na szczęście
wytrzymały, ostatnią kroplę herbaty z sokiem malinowym wypiłem już dawno, nogi
i ja byliśmy syci drogi i zadowoleni z decyzji wyjazdu mimo deszczu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz