Dzień trzydziesty ósmy, luty.
Wzgórza między Pogwizdowem,
Świną i Gorzanowicami.
Ponaglany natarczywym
dźwiękiem, wyciągnąłem rękę spod kołdry, wyłączyłem budzik i ponownie
opatuliłem się ciepłą pościelą. Nie chciało mi się wstawać. Nasłuchiwałem
chwilę: wiatr, tak hałaśliwy wieczorem, ucichł, deszczu nie słychać, ale jest
jeszcze zupełnie ciemno. Po co będę wstawać? Wyśpię się – postanowiłem
doskonale wiedząc, że za chwilę wstanę i zimną wodą laną na twarz będę odpędzać
senność.
Plan na dzisiaj miałem wielce
wyrafinowany: szwendać się między Pogwizdowem, Świną i Gorzanowicami.
Wzgórza są tam łagodne, lasów
i łąk jest niewiele, wokół rozciągają się pola, czasami wielkie, po odległą
ścianę lasu, bez miedz, ale dzięki ich falowaniu po stokach wzgórz, dzięki
kępom zagajników i laskom, drogom biegnącym krętymi liniami po bezmiarze tych
pól, jest tam ładnie.
Samochód zostawiłem w
Pogwizdowie i poszedłem odszukać jedno z wyższych tam wzgórz (moja mapa nie
podaje nazwy, niestety). Nim je znalazłem, trochę krążyłem, jak zwykle, ale
wszak dla wędrówki tam poszedłem. Wędrowałem jedną, ale tysiąckroć powtórzoną
drogą…
Biegnie przodem, ogląda się
na mnie, a ja w tych jej spojrzeniach przez ramię czytam chęć większego
podobania się. Idę wpatrzony w nią, uśmiechem odpowiadając na jej śmiech.
Jesteś piękna, szepczę cicho, tylko dla siebie, ale przecież wiem, że ona
słyszy mnie. Słyszy, wszak to jej radosną odpowiedź czuję w sobie. Teraz, w
zimie, gdy świat tak mało ma kolorów i słońca, droga czarodziejskim sposobem
zachowuje swoją dziewczęcą urodę, a nawet gdy zdarzy mi się spotkać ją nieładną
(rzadko, ale zdarza się to), ona w jakiś przedziwny sposób odbiera mój zawód
sobą, przekształca go i odsyła do mnie jako swój smutek budzący we mnie
poczucie winy, a za nim potrzebę zaprzeczenia pierwszemu wrażeniu. Mówię jej,
jakby zawstydzony: nie słuchaj mnie, pójdę za tobą. I idę, a droga przestaje
być brzydka.
Czasami zdarza się coś, co
dziwi mnie: oznaki zmęczenia nią. Martwię się tym moim odczuwaniem, ale droga
chyba lepiej mnie zna niż ja znam siebie, bo jest spokojna, pewna siebie i
swojej władzy nade mną. Lepiej ode mnie wie, że już po kilku dniach usłyszę jej
szept, a po kilku tygodniach będę chciał biec do niej, słysząc jej ciche, ale
dla mnie przemożne, wołanie budzące we mnie trudną do opanowania tęsknotę.
Był to dzień
zielono-niebieskich widoków i saren. Pierwszym planem była nasycona, świeża
zieleń zbóż na polach, drugim, nieco wyżej był i dużo dalej, niebieskie góry na
horyzoncie. Wydawało mi się, że rozpoznaję Waligórę i szczyty Gór Sowich, ale
pewności nie miałem, natomiast Chełmiec i Ślężę widziałem na pewno. Wszystkie
te odległe góry pojawiały się na horyzoncie ilekroć wszedłem na siodło łagodnej
przełęczy albo na obły szczyt kolejnego wzniesienia. Sarny natomiast
najwyraźniej uznały te pola za swoje spiżarnie; jak mnie podobała się zieleń
młodych zbóż, tak im te zboża smakowały. Myśliwym nie można je teraz zabijać, a
kiedyś jeden z nich mówił mi, że one, sarny, wiedzą o tym zakazie i dlatego
śmiało wychodzą ze swoich kryjówek. Ciekawe, czy to prawda…
Gdzieś w pobliżu Młynicznej,
największego wzgórza w tej okolicy, w obniżeniu między dwoma schodzącymi się
stokami, ciągnęła się nitka drzew i krzewów, niżej stykających się z laskiem
rosnącym w parowie. Czasami takie zadrzewienia są pozostałością po
nieistniejącej już drodze ale jeśli jest tam strumień, miejsce potrafi być oazą
różnorodności, skupionym bogactwem gatunków, botanicznym ogrodem natury. Ze
starych, sękatych, pni wierzb wyrastają lasy pomarańczowych i ceglastych witek;
olsze moczą korzenie w wodzie, a bywa, iż rosnąc jedna przy drugiej, tworzą
zwarty mur dający głęboki cień nad strumieniem; brzozy nachylają swoje białe
kibicie nad miniaturowym jarem strumyka, kołysząc swoimi wiotkimi gałęziami
jakby chciały rozgarnąć splątane łodygi pożółkłych traw i zobaczyć się w
wodzie; na podmokłym miejscu zielenią się trawy mokradeł, obok chwieje się kępa
jasnożółtych traw wyższych ode mnie; dzika róża nastroszyła się kolcami broniąc
czerwonych owoców, a obok częsty jej towarzysz – niepokaźny krzaczek głogu
czekający na wiosenne chwile swojej chwały. Granicy tego miejsca strzegą
niskie, mało widoczne wśród traw, kolczaste pędy malin czyhających na
nieopatrznych intruzów, a w samym środku, na dnie zagłębienia, płynie strumyk
ożywiający wszystkie te rośliny wokół. Strumyk zawsze oglądam z ciekawością i z
przyjemnością, nawet gdy jest tak mały, że drogę mogę zagrodzić mu dłonią, albo
tak leniwy, że nie słyszę go. Lubię usiąść w takim miejscu pod brzozą i
pomiędzy łodygami traw patrzeć na rozległe przestrzenie pól lub łąk. Brakuje
tylko ołtarzyka poświęconego nimfie żyjącej w tym strumieniu i Pana grającego
na swojej syrindze.
Samochodem wracałem wielce
okrężną drogą, chcąc odnaleźć miejsce z którym wiążą mnie dawne wspomnienia,
miejsce, które wydaje mi się być gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Nie znalazłem,
ale może to i dobrze, bo porównanie miłych wspomnień z rzeczywistością nie
zawsze wypada dobrze.
Gdzieś po drodze stanąłem w
lesie i podziwiałem duże omszałe dęby i jawory, które gdy tylko wyjdą z lat
wczesnej młodości, od razu stają się bardzo stare swoim wyglądem. Jedne i
drugie drzewa wydawały się bardzo wiekowe, a las był niczym odwieczna puszcza.
Przejeżdżając przez Lwówek
Śląski, zobaczyłem piękną grupę skał, a że do zmierzchu było ponad pół godziny,
zatrzymałem się na pobliskim parkingu i poznałem skały nieco bliżej. Miejsce
jako żywo przypomina najładniejsze części Gór Stołowych, zarówno wysokością
skał, jak i ich fantazyjnym ukształtowaniem w pionowe baszty, mury i coś, co
najbardziej jest podobne do ułożonych jedne na drugich i lekko ściśniętych
balonów. Urokliwe miejsce. Wrócę tam kiedyś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz