Dzień czterdziesty drugi,
marzec.
Wieś Janówek, stoki
Chrośnickich Kop, Wielisławka i okolice Sędziszowej.
Słońce wzeszło po raz
pierwszy gdy przejeżdżałem najostrzejszy zakręt drogi przed Rząśnicką
Przełęczą. W jednym, krótkim, migawkowym rzucie oka kierowcy w bok, zobaczyłem
niebieskie szczyty wychylające się z mlecznobiałej mgły zasłaniającej ziemię
tak, że góry, zdawało się, wisiały w powietrzu, albo siedziały na mgle. Nad
nimi ujrzałem jedną scenę z majestatycznego spektaklu początku słonecznego
dnia: niebo szafirowe w górze, niżej turkus stopniowo zmieniał się w cieplejszy
seledyn, a jeszcze niżej, tuż powyżej granatowych, niemal czarnych zarysów gór,
niebo świeciło bursztynem, szafranem i słoneczną żółcią. Nim ściana drzew
zasłoniła mi widok na zakręcie, przez mgnienie oka widziałem rąbek
ciemnopomarańczowego, niemal czerwonego słońca. Gdy minąłem zakręt, zobaczyłem
niebo na zachodzie: na jego ciemnym błękicie widać było szerokie ślady pędzla
umaczanego z kolorach bordowych i ciemnoróżowych.
Samochód zostawiłem w
Janówku, i polną drogą poszedłem pod górę stokiem Ptasiej. W połowie jego
wysokości zobaczyłem drugi dzisiaj wschód: słońce, tym razem od razu jasne i
mocne, wyszło ponad lasy Okola, świecąc poziomo do płaszczyzny stoku.
Oszronione trawy, pojedyncze brzozy, kępy róż i głogów, oświetlone w tak rzadko
widziany sposób, pod błękitem nieba, wyglądały bajecznie. Szedłem patrząc na
wysoką brzozę przede mną, zatrzymywałem się dla zrobienia zdjęć i patrzenia
wokół, ruszałem dalej, ale po zrobieniu paru kroków znowu zatrzymywałem się i
patrzyłem, kręcąc się dookoła. Mój wielki i wyraźny cień, w tym roku oglądany
już po raz drugi, biegł w poprzek stoku pokazując odległe o parę kilometrów
wzgórze między Janówkiem a Modrzewiami, to ładne, bezimienne wzgórze na którym
siedziałem niedawno pod wykręconą sosną, w równie piękny słońcem dzień. Ciepło
mi się zrobiło na serduchu – jakbym druha zobaczył.
Na wprost, po drugiej stronie
doliny, zielone stoki stały w pełnym słońcu. Sami znajomi – pomyślałem, a wśród
nich tak lubiane przeze mnie, rozległe, południowe zbocza Babińca. Tamta kępa
drzew na wielkiej połaci pola ukrywa skałę, którą kiedyś poszedłem zobaczyć, bo
wydawała mi się zapomniana przez wszystkich; tą długą dróżką przytuloną do
granicy lasu szedłem którejś jesieni, a wyżej, tam, gdzie kończy się pole,
siedziałem pod pierwszymi drzewami lasu i rozmawiałem z synem. Sami swoi.
W cieniu drzew oziminy byłe
srebrzyste od szronu, zieleń zbóż miała lekki odcień lazuru. Cień drzew biegł
nierówną, poszarpaną linią, i tą samą linią biegła granica między kolorami pól
zimowego i wiosennego, nocnego i dziennego.
W końcu trawersując zbocza
wzgórz, ruszyłem na wschód z zamiarem dotarcia do Kopy i odszukania Skaliska,
skał pominiętych w czasie wcześniejszej wędrówki w tej okolicy.
Nie chcąc tracić wysokości
poszedłem zbyt wysoko, w rezultacie przeciąłem jakiś las, wyszedłem na polanę i
nie bardzo wiedziałem gdzie jestem. Dopiero po analizie mapy i zrobieniu
zwiadu, miejsce i dalszą drogę rozpoznałem, co sprawiło mi satysfakcję.
Ruszyłem w kierunku lasu schodzącego niemal do samej wsi; z mapy wynikało, że
odrobinę wyżej kończy się, poszedłem tam, faktycznie kończył się, ale dalej
było wysokie, druciane ogrodzenie nie do ominięcia, wszedłem więc między drzewa
stromo opadającym zboczem. W dole, na dnie sporego jaru, omszałe głazy
ogradzały strumień; panował tam głęboki półmrok, miejsce było dzikie, ładne. Po
wyjściu z lasu i przejściu polany, trafiłem na drugi jęzor lasu; tym razem
teren był płaski, ale podmokły. Złą drogę wybrałem wśród drzew, w rezultacie po
paru krokach zapadłem się wyżej kostek. Nogi wyciągałem z błota z paskudnym,
chlupoczącym dźwiękiem, ale dzięki ochraniaczom na szczęście w butach miałem
sucho. Później zobaczyłem dukt leśny biegnący niewiele wyżej od miejsca mojej
błotnej kąpieli. Przede mną ostatnia polana, stok Kopy, i znajoma, samotnie
rosnąca wierzba; ładne miejsca, swojskie, z dalekimi widokami.
Skałę Skaliska odnalazłem bez
problemu, dziwiąc się ominięciu jej w czasie poprzedniego myszkowania tutaj.
Miejsce to wyznaczało najdalszy punkt mojej trasy, powrót wyznaczyłem sobie
górną drogą, biegnącą pod szczytem Lastka. Po jego minięciu szedłem według
mapy, której wskazania na początku były zgodne z przebiegiem dróg, później już
nie, ale wtedy rozpoznałem jedną z dróg którymi kiedyś szedłem.
Szedłem, droga szła ze mną.
Zatrzymałem się i obejrzałem, droga zamarła w bezruchu. Ruszyłem, ona
bezszelestnie ruszyła także. Uśmiechnąłem się: nie dała się złapać w ruchu, ale
kiedyś, gdy obejrzę się dostatecznie szybko, złapię ją na podkradaniu się za
mną.
Brzozy, zwłaszcza
wyróżniające się, samotnie rosnące, oraz polne drogi, mają wyraźnie przeze mnie
odczuwany pierwiastek żeński. Mam skłonność myśleć o nich tak, jakbym myślał o
kobietach. Podoba mi się ta moja skłonność i dlatego nie zamierzam z nią
walczyć.
Pod Organami Wielisławskimi stało kilka samochodów, a
spora grupa ludzi zajętych była hałaśliwymi rozmowami i grilowaniem. Nie
widziałem nikogo patrzącego na skały nad nimi, nikogo na ścieżkach wokół góry.
Wszedłem na drugi szczyt tej podwójnej góry, popatrzyłem na las, wyjątkowy
swoją rzadkością piękny las dębowo-grabowy, który bardzo chciałbym zobaczyć
zielonym, i poszedłem odwiedzić moje miejsce na południowym zboczu góry. Idąc,
z lekkim niepokojem myślałem o odbiorze tego mojego miejsca: jakim je zobaczę?
Tamta droga na skraju lasu i pól, zakręt, dąb i dal, tak mnie kiedyś
zauroczyły, że Wielisławkę zwykłem uważać za jedną z moich gór nie tyle z
powodu sławnych Organów Wielisławskich, co właśnie z powodu tamtego miejsca,
właściwie wyróżniającego się jedynie moim zauroczeniem. Od tamtej pory wiele
widziałem w Górach Kaczawskich miejsc równie ładnych, więc jakim dzisiaj
zobaczę to pierwsze? Z ulgą stwierdziłem, że widziałem je takim, jakim było dla
mnie wtedy. Miejsce zachowało urok tego pierwszego zachłyśnięcia się, chociaż
gdybym miał analizować swoje wrażenia, znalazłbym w nich to rozczulenie, które
odczuwa się widząc po latach swoją pierwszą miłość.
Długo siedziałem tam na ziemi,
na skraju drogi. Było ciepło, świeciło słońce, byłem tam, gdzie być chciałem i
gdzie podobało mi się, po co więc miałem się śpieszyć? Syciłem oczy, a
biedronka na moim kolanie urządziła sobie lotnisko. Widziałem też skowronka,
widziałem i słyszałem, ale gdy wyjąłem aparat, ptak gdzieś mi się schował. Nie
chował się maleńki, samotny kwiatek o ciemnoniebieskiej, intensywnej barwie
swoich płatków; zrobiłem mu wiele zdjęć, ale wszystkie były nieostre. Chciałem
rozesłać je do znajomych z prośbą o identyfikację kwiatka…
Przeszedłem swoją lubianą
trasę: żółtym szlakiem wzdłuż brzegu lasu, później już bez szlaku (ten wchodzi
w las u podnóża Czerwonej), ale dalej brzegiem lasu, do wyraźnej i często
używanej drogi prowadzącej na południe, do Sędziszowej. Łatwa pętla, spacerowa,
oferujące piękne widoki Pogórza Kaczawskiego i dalekich Karkonoszy. Lubię
tamtędy chodzić i na pewno jeszcze przejdę tę drogę nie raz. Widziałem tam dużą
kępę niezapominajek, ostateczne potwierdzenie wczesnej w tym roku wiosny. Rok
temu, w kilka dni po jej kalendarzowym rozpoczęciu, będąc w górach przy
kilkunastostopniowym mrozie, czyniłem wyrzuty Wiośnie o niedotrzymanie obietnic
i swoje spóźnienie. Wydaje mi się, że przejęła się tamtymi moimi słowami i
dlatego w tym roku postanowiła przyjść wcześniej dla wynagrodzenia mi
zeszłorocznego swojego spóźnienia. Tak więc wczesną wiosnę mamy dzięki moim
płaczliwym żalom sprzed roku do Wiosny.
Miałem jeszcze godzinkę
czasu, poszedłem więc na odkryte, łagodne wzgórze (którego nazwy moja mapa nie
podaje) wznoszące się nad wioską, przy szosie do Sokołowca. Zaorane jest po sam
wierzchołek, a z najwyższego miejsca wystaje kamień pomiarowy. Siedząc na nim,
piłem ostatnią w tym dniu herbatę i rozglądałem się wokół kontemplując widoki
ładne i panoramiczne.
Siedzę w fotelu z laptopem na
podołku, obok stoją moje buty. Wyschły już po umyciu, na czubach widać kancery
skóry, ślady kaczawskich chaszczy. Przez chwilę myślałem o odłożeniu komputera
i sięgnięciu po buty by zapastować je i założyć wyprane czerwone sznurówki, ale
zostawiłem tę lubianą czynność na sobotnie popołudnie, w przeddzień kolejnego
wyjazdu w Góry Kaczawskie.
Fajny post. Niestety tereny w większości mi obce, choć Sudety mi są dosyć znane. Pozdrawiam serdecznie 😃
OdpowiedzUsuńWitaj, Kris.
UsuńDziękuję za przeczytanie tekstu i jego uznanie.
Znajdziesz tutaj opisy moich wędrówek wszystkimi pasmami sudeckimi, także Bieszczadami, chociaż o Górach Kaczawskich tekstów jest najwięcej, bo po prostu to moje ulubione góry.
Mieszkałem trochę w UK, tam wiele osób mówiło do mnie Kris… O tamtych miesiącach też znajdziesz tutaj teksty.
Zaglądaj, czytaj, a gdybyś chciał o czymś porozmawiać – pisz. Odpowiem.
Bardzo ładnie piszesz, Krzysztofie, słowami prostymi, przejrzystymi, teksty nieudziwnione, po prostu Twoje odczucia; odwiedzamy raz do roku Dolny Śląsk, i raz Ziemię Opolską, 2-3 dni góra, i co można w tak krótkim czasie? zwiedziliśmy główne punkty programu, zwykle przepełnione ludźmi, i tak sobie pomyślałam, że może w tym roku Rudawy Janowickie, a w przyszłym Kaczawskie? mam u Ciebie gotowe plany wycieczek, na pewno skorzystam; pozdrawiam serdecznie z drugiego końca Polski.
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie piszesz, Krzysztofie, słowami prostymi, przejrzystymi, teksty nieudziwnione, po prostu Twoje odczucia; odwiedzamy raz do roku Dolny Śląsk, i raz Ziemię Opolską, 2-3 dni góra, i co można w tak krótkim czasie? zwiedziliśmy główne punkty programu, zwykle przepełnione ludźmi, i tak sobie pomyślałam, że może w tym roku Rudawy Janowickie, a w przyszłym Kaczawskie? mam u Ciebie gotowe plany wycieczek, na pewno skorzystam; pozdrawiam serdecznie z drugiego końca Polski.
OdpowiedzUsuńDziękuję za odwiedzenie, za miłe słowa i za pozdrowienia, Mario. Przyjmij, proszę, moje życzenia dobrych dni.
UsuńSkoroś spod Przemyśla, to niemal sąsiadami jesteśmy, bo urodziłem się i (nominalnie) mieszkam na Lubelszczyźnie. Fakt, do Przemyśla trochę kilometrów jest, ale z perspektywy Leszna wielkopolskiego, gdzie jestem w wiecznej delegacji, a tym bardziej z Sudetów, ta odległość wydaje się być mała; wszak wschodnia to Polska.
Ja też nie mam wiele czasu, właściwie tylko jesienno-zimowe niedziele, czasami i soboty; ratuje mnie niewielka odległość do Sudetów (w Góry Kaczawskie mam około 150 km, dwie i pół godziny jazdy), no i samochód, bez którego te wyjazdy nie byłyby możliwe.
Mam plan na czas po moim powrocie w rodzinne strony: będę chodzić po Roztoczu, ode mnie odległe o dwie godziny drogi. Czasami myślę, że te pagórki na wyrost nazywane Górami Kaczawskimi tak mi się podobają, bo nieco przypominają, zwłaszcza na pogórzu, moją Lubelszczyznę.
Przy okazji powiem Ci, że opisany wyżej wschód słońca widziany przez moment na Rząśnickiej Przełęczy pamiętam i wspominam; zapewne dlatego pierwszą moją jesienną wędrówkę w tym sezonie, pierwszy po półrocznej przerwie, zacząłem właśnie od tej przełęczy, mając nadzieję na powtórzenie tamtego spektaklu, ale zabrakło szczęścia, wschód był zachmurzony.
Mario, jeśli będzie Ci dane odwiedzić Góry Kaczawskie, a ja mógł pomóc w przygotowaniach planu wyjazdu, pisz.