Początek marca.
Gdy wstałem, w pokoju było na tyle widno, że nie włączałem światła – po
raz pierwszy w tym roku. Niebo na wschodzie miało już jasnozłoty kolor, wyżej
płynnie zmieniający się – poprzez odcienie zieleni i błękitu - w granatowy. Gdy
wychodziłem do pracy, rąbek słońca wychylił się nad wierzchołki drzew
pobliskiego lasu, wpadł do pokoju odmieniając go swoim blaskiem. Stojąc już w
drzwiach, stałem i w słońcu; patrzyłem w jasność za oknem i próbowałem
zapamiętać tę chwilę.
Dwa miesiące temu, 14 stycznia, w zwykły, chmurny, niczym nie
wyróżniający się dzień zimowy szukałem czegoś, czegokolwiek, co dzień ten
wyróżniłoby i pozwoliło mi go zapamiętać, ocalając w ten sposób od zapomnienia.
Udało mi się: wyróżniłem go tym właśnie szukaniem, które, mi iż było daremne,
pozwoliło mi zapamiętać ten dzień. 14 stycznia szukałem jakiegokolwiek jasnego
promyka w zimowym dniu, dzisiaj jasne słońce zagościło w moim pokoju. Dwa
wyróżnione dni.
Będę pamiętać o nich.
Pierwsze dni kwietnia.
Moja mirabelka pokazała mi pierwsze swoje kwiaty, ma ich cztery, a
wszystkie gałązki nabrzmiałe pąkami, pełne wiosny, oczekiwania na biel kwiatów
i buczenie pszczół.
Kwiecień.
Gdy wszedłem do campingu po zakończeniu pracy, niskie już słońce
zaglądało mi do środka: firanka rozjaśniona była perłowo, a ściana szafy
pokryta słonecznymi freskami. Przez chwilę patrzyłem na widok tak bardzo
oczekiwany w czasie zimowych miesięcy, ale zaraz poderwałem się chcąc zobaczyć
słońce na dworze i spojrzeć na dwa sąsiednie drzewa wyglądające jak otulone
zieloną mgiełką; jednak gdy stałem na dworze, chciałem raz jeszcze zobaczyć te
słoneczne plamy na szafie i rozjaśnione okno, więc wróciłem. No i tak chodziłem
tu i tam nie mogąc się zdecydować gdzie ładniej, aż słońce zaszło, i tylko
okrągła i wielka ściana sąsiedniego centrum handlowego jaśniała miedzianym
blaskiem.
„Chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni…” – pisał Drzeżdżon.
Słowa te często wspominam, a nawet szepczę je cicho w czasie słonecznego
zachodu, bo ja chciałbym, aby właśnie zachód zastygł mi na dłoni. Wschód niech
się spełnia, niech stanie się jasnym dniem, a zatrzymać chciałbym te ostatnie
chwile słońca, piękne i niepowtarzalne mimo jutrzejszego zachodu. Ilekroć
patrzę na zachodzące słońce, jak dzisiaj patrzyłem na plamy jego światła w campingu,
czuję przemijanie chwili, nieodwołalność upływu czasu i jego niezmierną wagę;
czuję w sobie pragnienie zatrzymania go czarodziejskim zaklęciem. Zatrzymać
czas… W czasie krótszym od mgnienia oka innych ludzi zobaczyć, poznać i przeżyć
to wszystko, na co zwykły jego upływ mi nie pozwala. Doświadczyć wszystkiego i
nasycić się wszystkim, a później mrugnąwszy powiekami uruchomić czas i już bez
żalu patrzeć na słońce chowające się za domy jakiegoś miasta.
Chciałbym, aby zachód słońca zastygł mi na dłoni…
Napisałem te słowa i do wieczora dnia następnego czułem bliskość
jakichś ważnych myśli, prawdy głębokiej, tajemnicy… nie wiem w końcu czego;
czegoś tuż pod poziomem świadomości, ledwie przeczuwanego, ale nie dającego się
wysłowić. Czegoś, co jest nastrojem i oczekiwaniem, bliskością i niedokończonym
wykluwaniem się. Podoba mi się ten stan tyleż razy przeżywany, mimo iż rzadko
coś się z niego wykluwa. Jest on staniem u bram innego świata.
Wieczór tego słonecznego, wiosennego dnia był rześki i gwieździsty, a w
campingu cichy i wypełniony słowami, górami (przygotowywałem zdjęcia z gór do
umieszczenia ich w internecie) i Dawkinsem opisującym dziwaczne przystosowania
jeszcze dziwaczniejszych zwierząt; zaczynam rozumieć jego ideę rozszerzonego
fenotypu. Jakże mi to wszystko niepotrzebne, i jakże potrzebne!
Miałem też muzykę tego wieczoru: Pachelbel i Bach.
Teraz dochodzi pierwsza, wstaję pół do ósmej, więc pora zamienić
wieczór w noc.
Dlaczego piękny czas tak szybko ucieka?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz