Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 6 maja 2020

Cuda natury a ludzkie wybory

230420
Opowiem o kilku miejscach na świecie, które chciałbym poznać. Nie mam zamiaru ani ambicji opisania tych miejsc dogłębnie, zainteresowani mogą zajrzeć do Internetu, a jedynie wskazać je, wybrane z bardzo długiej listy miejsc wartych zobaczenia. Opiszę je krótko, sygnalizując jedynie ciekawe dla mnie cechy. Dodam jeszcze, że lista nie jest zamknięta. Chętnie powiększałbym ją aż po kres mojego czasu lub moich możliwości.
Po co to robię – wyjaśnię na końcu tekstu.
* * *
Sekwoje olbrzymie.
Z nazwami jest nieco galimatiasu, ponieważ funkcjonuje ich kilka, i bywa, że zamiennie używane są do dwóch gatunków drzew: sekwoi wieczniezielonej, uznawanej za najwyższe drzewo świata, oraz sekwoi olbrzymiej zwanej też mamutowcem olbrzymim, którą cechuje największa grubość i ogólnie rekordowa masywność drzew.
Dorastają one do około 90 metrów wysokości, czyli są dwa razy wyższe niż największe spotykane w Polsce, a ich średnica sięga ośmiu metrów. W tej swojej masywności nie mają sobie równych, przekraczając parokrotnie wielkości rekordowych drzew w naszym kraju. Są największymi żywymi organizmami na Ziemi, i chyba żadne nie potrafią dorównać im długowiecznością. Dla tych drzew wiek to tyle, co dla nas dwa lata, skoro dożywają trzech tysięcy lat. Średniaki tam rosnące były pokaźnymi już drzewami, gdy Bolesław obejmował władzę po ojcu. Największe mamutowce ważą ponad tysiąc ton, więc aby przewieźć jednego takiego olbrzyma, trzeba by podstawić około pięćdziesiąt typowych zestawów tirowskich.
Samo zdjęcie człowieka stojącego przy takim ogromie robi wielkie wrażenie. Jakby się patrzyło na stwór nieziemski, niemożliwy do zaistnienia. Patrząc na nie w zimie, kiedy są przysypane śniegiem, można by poczuć się jak krasnoludek w ludzkim świecie, otoczony choinkami wysokości niemal trzydziestopiętrowych wieżowców.
Ich naturalnym siedliskiem są góry Sierra Nevada w Kalifornii, w USA. Oczywiście są sadzone i w Europie, ale tylko w cieplejszych rejonach kontynentu, ponieważ łatwo przemarzają, a i wolniej rosną, nadal będąc wielkimi. Jednak w Parku Narodowym Sekwoi zobaczyć można cały las tych niesamowitych stworzeń.

* * *
Cielenie się lodowców.
Wbrew pozorom to naukowy termin oznaczający odrywanie się części czoła lodowca i jego wpadanie do morza.
Lodowiec nie jest formą statyczną, on płynie, aczkolwiek ledwie centymetry dziennie, ponieważ lód wykazuje pewną plastyczność pod dużym naciskiem. Lodowiec jest więc rzeką lodu.
Różne są warunki cielenia, w takim klasycznym jęzor lodu zwiesza się w wodzie coraz bardziej, nie znajdując oparcia od dołu, w końcu pęka i ściana lodu wali się do wody tworząc pływające góry lodu. Na północy, w Arktyce, góry lodowe są mniejsze od południowych sióstr, są też bardziej fantazyjne w kształtach. Na Antarktydzie cielący się lodowiec uwalnia do otwartego morza ogromne płyty lody, mające wielokilometrowe długości i powierzchnię liczona w setkach, a nawet w tysiącach kilometrów kwadratowych. Na tych większych zmieściłyby się całe Sudety.
„Zwykłe” góry lodowe mają setki metrów wielkości i ważą miliony ton, a ponieważ lód tylko troszkę jest lżejszy do wody, góry niewiele wystają nad powierzchnię, na ogół piątą część całej bryły lodu. Mimo tej cechy góry potrafią być wysokie, nawet ponad sto metrów ponad poziom wody.
Słyszałem, że bezpośrednia obserwacja cielenia się lodowca jest widowiskiem wyjątkowo pięknym i niesamowitym, a i oglądane filmy coś mi powiedziały. Jest parę biur podróży na świecie, które organizują rejsy w pobliże czoła lodowca w końcu lata, czyli w okresie najczęstszego cielenia. Czytałem też o wspaniałej grze kolorów gór lodowych w słoneczny dzień. One niekoniecznie są białe.


* * *
Wielki Kanion Kolorado.
Rzeka Kolorado w Arizonie plus miliony lat drążenia skał = Wielki Kanion.
Największy i najbardziej znany twór geologiczny na Ziemi, górski przełom dobrze widoczny z kosmosu.
W skalistym podłożu płaskowyżu rzeka wyżłobiła długi, pokręcony kanion o bardzo urozmaiconej rzeźbie zboczy dochodzących do 1850 metrów wysokości ponad poziom rzeki i długości 440 km.
Geologowie nie są zgodni co do charakteru powstania kanionu, jednak przychylają się do klasycznego, w jakim tworzone są przełomy: wcześniej rzeka utworzyła zwykłe swoje koryto, później teren wokół, w tym przypadku rozległy i skalisty płaskowyż, zaczął się podnosić wypychany ruchami płyt tektonicznych. Jeśli woda nadąży pogłębiać swoje koryto, rzeka płynie dalej i coraz głębiej. Jeśli nie nadąży, znajduje obejście. Rzeka Kolorado nadążyła. Wgryzła się w skały płaskowyżu na ponad kilometr i płynie nadal. Szacuje się, że stworzenie tego niesamowitego kanionu zajęło jej kilkanaście milionów lat.
Wspomniałem znane mi i lubiane przełomy sudeckie. Ich głębokości nie sięgają nawet stu metrów, ale jakże są piękne, zwłaszcza teraz, w moich wspomnieniach, gdy nie mogę ich odwiedzić.
Teren kanionu jest parkiem narodowym, nie można chodzić gdzie się chce, ale dużo jest krótszych i dłuższych tras pieszych, są organizowane spływy rzeką i oczywiście przeloty nad kanionem. Można też wejść na balkon wystający 20 metrów od ściany. Przepaść ma tam ponad kilometr głębokości, a wygięta w podkowę konstrukcja wykonana jest z bezbarwnego szkła. Już widzę siebie:
– Nie, nie boję się, przecież jestem menem, tylko… tylko nogi mam dziwnie zdrętwiałe i drżące, ale przemogę się i wejdę. Zaraz…  zaraz wejdę.
Zapewne tak właśnie byłoby.

* * *
Będąc w USA, chciałbym zobaczyć też Delikate Arch, czyli Delikatny Łuk w Utah. Zwiewny, trzymający równowagę tylko dzięki czarom starych Indian, skalny łuk. Nie jedyny to cud natury w tamtym regionie.
A Park Yellowstone z jego gejzerami, gorącymi źródłami, wodospadami, z całym bajecznym bogactwem natury martwej i ożywionej? Też! To nie koniec, przecież Amerykanie mają Góry Skaliste, zespół pasm górskich ciągnących się tysiącami kilometrów. Przejść chociaż kawałek, wejść chociaż na jeden szczyt, wcale nie najwyższy, żeby móc powiedzieć sobie w trudnych chwilach: „Byłem, widziałem, przeżyłem”.
Przejść się Piątą Aleją na Manhattanie, wejść na Statuę Wolności i zadrzeć głowę stojąc pod Empire State Building? Też!

* * *
Na granicy brazylijsko-argentyńskiej rzeka Iguazu dociera do granicy płaskowyżu i spada w dół blisko trzystoma kaskadami o wysokości 60 do 80 metrów. Łączna szerokość wodospadów ma 3 kilometry, a w ciągu sekundy leci w przepaść 1700 ton wody. Taką ilością wody można pokryć na grubość 10 centymetrów blisko dwa hektary ziemi. W ciągu sekundy!
Największy wodospad, Diabelska Gardziel, jest wyższa od Niagary mierząc 82 metry.
Huk wody słuchać z odległości dwudziestu kilometrów, a w słoneczne dni można podziwiać tęcze powstałe dzięki wodzie rozpylonej w powietrzu. Oczywiście zbudowano podesty z których, stojąc nad przepaścią, można podziwiać to ogromne, niesamowite i cudowne dzieło natury.

* * *
Skoro byłbym w Brazylii, jak nie zobaczyć Amazonki, rzeki tak szerokiej, że nie widać drugiego brzegu? Jej dorzecze ma powierzchnię 20 razy większą od Polski, a w każdej sekundzie toczy dwieście tysięcy ton wody. Rzeka w środkowym swoim biegu ma 20 km szerokości, u ujścia sto!
Wisła przy niej jest małym strumyczkiem, skoro jej przepływ wynosi tysiąc ton na sekundę. Pamiętam, jak silne wrażenie wywarł na mnie Dniepr oglądany kiedyś z wysokiego mostu, a jest tylko 60% większy od Wisły.
* * *
Chciałbym zobaczyć australijski busz, operę w Sydney i popatrzeć na masyw Uluru (Ayers Rock) o zachodzie słońca. Chociaż spojrzeć, jeśli nie wejść, na Kilimandżaro w Tanzanii, poznać szkockie wrzosowiska i jeziora, przejść walijskie wzgórza.

Dlaczego piszę o tych niedostępnych dla mnie cudach Natury i budowlach ludzi? Już wyjaśniam.
Nie znam kosztów zobaczenia wszystkich tych miejsc, i chociaż mógłbym dowiedzieć się szperając w Internecie, w ciemno zakładam, że 650 tysięcy dla dwóch osób wystarczyłoby; akurat tyle, ile kosztował nowy samochód mojego znajomego. Nie zobaczy on dziwów świata, bo musi teraz pracować na raty lizingowe. Nie zobaczyłby nawet bez tych rat, ponieważ nie odczuwa potrzeby zobaczenia.
No i tak się zastanawiam, który z nas dwóch jest uboższy: ja, kupując samochód za pięć tysięcy, czy on, jeżdżący maszyną za ponad sześćset…

W tytułach wszystkich zdjęć podałem właścicieli stron, z których zdjęcia skopiowałem.





































sobota, 2 maja 2020

Wiosenna włóczęga i muzyka

260420
Z Komarna na zbocza Maślaka, niebieskim szlakiem pod Źróbka, zbocza Łysej Góry i Leśnicy. Skiba, Ulina, Źróbek, Kobyła, zbocza Ogiera, Trzmielowa Dolina, Komarno.

Niezdecydowany siedziałem nad mapą, a w końcu jak zwykle, gdy mogę zobaczyć swoje góry zielonymi, pojechałem w Trzmielową Dolinę. Wróciłem w góry szybciej, niż się spodziewałem, po ledwie kilkutygodniowej nieobecności. Co prawda maska leżała na sąsiednim siedzeniu, ale wygląda na to, że trzeba nam przyzwyczaić się do niej, bo szybko nie zniknie nam z oczu i z nosa.
Całą trasę znałem, ale i dzisiaj poznałem kilka ładnych zaułków albo szedłem w przeciwną stronę niż zazwyczaj, a przecież wiadomo, że oglądając się, nie zobaczymy wszystkiego. Starałem się iść dokładnie, jak to powiedziała Maria o swojej znajomej. Pożyczyłem sobie jej wyrażenie, bo bardzo mi się spodobało.
Słońce widywałem tylko popołudniu, ale cały dzień patrzyłem na kwitnienie czereśni i tarnin, no i oczywiście na brzozy wystrojone teraz delikatnymi, drżącymi, zwiewnymi kreacjami wiosennymi.
Przytulałem się do nich i… coś czułem.
Widzę siebie jako osobę rzeczową, racjonalistę z nader niewielką dawką poetyckości, bez żadnych skłonności do tajemnej wiedzy ezoterycznej, a mimo tych cech od lat uważam, że cielesny kontakt z żywymi drzewami, a już zwłaszcza z brzozami, daje nam coś pozytywnego. Nie wiem, co to miałoby być. Nie wiem nawet, czy dzisiaj sugerowałem się swoim nastawieniem, czy rzeczywiście odczuwałem stan ulgi, uspokojenia i wypogodzenia. Nawet jeśli podpowiadałem sobie takie stany, te chwile były przyjemne i będę je powtarzał. Za najlepszy sposób mam objęcie pinia brzozy, przyłożenie do niego dłoni i policzka – i po prostu stanie. Kto nie próbował, niech tak zrobi. Nie obiecuję, że coś poczuje, ale przynajmniej spróbuje.

Przy okazji pokażę, jak można zagmatwać proste wyjaśnienie.
Zajrzałem do Wikipedii chcąc dowiedzieć się, jak definiują ezoterykę, i oto co przeczytałem:
„Ezoteryzm, ezoteryka – cecha wierzeń zwanych wiedzą tajemną, hermetyczną lub ezoteryczną i przekazywaną jedynie wybranym osobom w przeciwieństwie do dostępnej dla ogółu wiedzy egzoterycznej (...)”
Ezoteryka jest więc wiedzą ezoteryczną? Tkwi w tych słowach istota znaczenia ezoteryki, ale jest trochę ukryta.
Ezoteryka to po prostu wiedza dla wybranych. Definicja ma być krótka i konkretna.
Słowa użyłem w nieco innym, potocznym znaczeniu: wiedza dziwna, nieakceptowana przez naukę.

Dość o słowach, wracam na szlak.
Nie zajrzałem do wszystkich zakątków okolicy Trzmielowej Doliny, chociaż dzisiaj, korzystając z suszy, po raz pierwszy dolinę przeszedłem samym dnem, między uschniętymi szuwarami sięgającymi ponad głowę.

Umyśliłem sobie dojść aż pod Skibę, a po drodze jeszcze raz spróbować odnaleźć przejście, którym przypadkowo udało mi się przejść rok temu.
Szedłem wtedy rozległym zboczem Łysej Góry w stronę Skiby, jak dzisiaj, i cudem udało mi się znajdować dogodne przejścia w labiryncie polanek poprzecinanych jęzorami drzew, otoczonym sporym leśnym masywem. Dzisiejsza próba była drugą i jak poprzednia, nieudaną. Nie mam pojęcia, jak udało mi się przejść tamtędy za pierwszym razem. Jakiś zanikający dukt wyprowadził mnie na prostą, ale zarośniętą, nieużywaną od lat drogę. Byłem na niej i przy poprzedniej próbie, poznałem ją po wierzbach iwach wyrosłych tutaj. Te drzewa zwracają uwagę, ale bynajmniej nie urodą. One żyją byle jak, byle szybciej, połamane i pokręcone, ale nawet gdy leżą już i próchnieją, wypuszczają nowe pędy. Ich żywiołowość godna jest podziwu, ale wygląd starszych iw może przestraszyć albo przygnębić. Na tamtym zupełnym odludziu, które jest sypialnią dzików, jak zauważyłem, pod chmurnym niebem, wśród szczątków drzew leżących pod nogami, iwy wyglądają jak strzaskane jakimś kataklizmem. Smutne drzewa i nieładne. 


Dopiero w parę godzin później, gdy stałem po drugiej stronie doliny i ze sporej wysokości Uliny dobrze widziałem znaczną część rozległego zbocza Łysej, wzrokiem przeszedłem cały ten labirynt i domyślałem się, gdzie nie skręciłem i którędy powinienem pójść.
Tak, obiecałem sobie wrócić, bo jakże to tak? Mam nie wiedzieć, którędy iść? W moich górach?
Stojąc tam, w pewnej chwili uświadomiłem sobie niedostrzeganie Zazdrośnika, górki przylepionej do zbocza dużej Łysej Góry. Szukałem jej i nie znajdowałem.
Czy ja czegoś nie pomyliłem? Ależ nie! Przecież rano jeszcze była tutaj – pomyślałem w formie wyrzutu wobec góry.
Podszedłem bliżej i zobaczyłem ją, chociaż nie od razu. Tak dokładnie stopiła się swoimi lasami z lasami dużego zbocza za nią, że stała się prawie niewidoczna.
Na wzgórzu Ulina odwiedziłem samotny dąb. Chociaż próchno się z niego sypie, stoi i jeszcze dycha, zapatrzony na jakże ładne widoki wokół siebie. Staliśmy tam razem, gapiąc się w dal.


Przy nim zaczyna się jedno z tych ogromnych kaczawskich pól wielkości kilku całych gospodarstw starej Lubelszczyzny. Wchodząc na niego, wspomniałem wielką kępę chabrów widzianą tutaj którejś jesieni. Odruchowo, nie licząc się z porą roku, rozejrzałem się po polu. Chabrów oczywiście nie było, ale wszędzie widziałem polne bratki czyli fiołki trójbarwne. Miliony malutkich kwiatków na stu hektarach pola wspinającego się po zboczu, a za szczytem opadającego aż ku łące pod drugiej strony wzgórza. Wśród bratków sporo rośnie przetaczników – niebieskich drobin wśród biało-żółtych fiołków. Starałem się omijać kwiaty, ale w wielu miejscach po prostu nie było możliwości przejścia, tak wiele ich rośnie.
Parę razy klękałem i nachylałem się. Tylko taka pozycja jest dobra do oglądania kwiatków wielkości paznokcia i rosnących przy ziemi. Oglądane z góry nie robią wrażenia, ot, małe białe kropki na starym ściernisku. 


Obok większego płatka z żółtą plamką podkreśloną kilkoma cienkimi kreseczkami, są cztery mniejsze, przy czym skrajne widywałem białe, jasnoniebieskie lub intensywnie fioletowe. Dopiero z tak bliska widać misterną konstrukcję, żywość kolorów, urodę kształtów, całe piękno tych kolorowych drobin.
Podniosłem głowę i widząc ich tyle wokół siebie, poczułem… nie wiem, co. Coś podobnego do bezradności, bo raz czy kilka razy można podziwiać kwiat bratka, ale nie tysiące razy, a przecież każdy z nich tak samo jest ładny.
Pewnie tej wiosny pole zostanie zaorane i zginą te niepoliczone kwiatuszki. Polne kwiaty, często niezauważane i niedoceniane, kwiaty bezbronne i mające bardzo niepewne życie, jeśli wyrosną tam, gdzie traktory ciągną pługi.
Ten mój głupi aparat ostrzy na trawę, nie widząc kwiatków podsuwanych mu przed oczy, to jest przed obiektyw. Nie potrafię go tego oduczyć, więc zdjęciami się nie pochwalę.
Odwiedziłem kilka znajomych drzew: plecioną jarzębinę pod Kobyłą, brzozę pod Skibą (możliwe, że tylko dla niej tam poszedłem), jej siostry stojące w szeregu pod Źróbkiem, głóg i czereśnie na Ogierze. Wszystkie mają się dobrze i zaczynają mnie rozpoznawać :-)

W lasach jeszcze przedwiośnie. Czereśnie zaczęły rozwijać liście, bukom ledwie nabrzmiewają pąki, dęby i lipy dopiero szykują się do wiosny. Jesiony też. Nie podobają mi się te drzewa, w moich oczach są brzydkie. Wiele z nich ma dziwne, nieciekawie wyglądające narośla lub spękania (jak na zdjęciu niżej), jesienią szybko i bez efektownego przebarwiania tracą liście, wiosną długo sterczą nagie, z czarnymi resztkami zeszłorocznego życia, a i nieładnie kwitną. Gdzież im do lip czy klonów, o brzozach nawet nie wspomnę! Olsze też nie grzeszą urodą, ale akurat teraz są ładne. Ich listki, o tak przygaszonym kolorze w lecie, teraz są bardzo ładne i niepodobne do siebie dorosłych. Przypominają mi grabowe liście.
Hmm, pomyślałem, że w tych moich ocenach tkwi antropocentryzm. Człowiek i jego potrzeby, także estetyczne, są najważniejsze. Może przyjdzie czas, gdy za niewłaściwe będzie się uznawać takie oceny żywych organizmów Ziemi?
Wydaje mi się, że częściej widzę butelki i puszki nałożone na gałązki przydrożnych drzew. To chyba jakaś nowa moda, a może dowcip, tych śmiecących barbarzyńców.

W drogę ruszyłem o szóstej, a niewiele brakowało do dwudziestej, gdy wróciłem. Nie śpieszyłem się, kilka razy zrobiłem nieco dłuższe przerwy, siedząc w ładnych miejscach. Takiej możliwości czasami mi brakuje w zimne i mokre dni zimowe.
Ponieważ nic nie wskazuje na bliską możliwość wyjazdu z karuzelami, w następne weekendy będę wyjeżdżał na łazęgi, nie tylko w moje góry.
PS
Jeśli ktoś zauważy błąd w opisie kwiatów, proszę o sprostowanie.
PS2
Mój syn zaczął zamieszczać na You Tube filmiki ze swoimi nagraniami klasyki muzycznej. Zajrzyjcie, proszę. Jego pianino stoi w moim pokoju, odziedziczonym po córce, która po ślubie przeniosła się do domu męża.
Proszę zwrócić uwagę na ciekawe opisy granych utworów.






















środa, 29 kwietnia 2020

Jaśkowe miejsce, Jaśkowe uczucia

290420

Będąc na niedzielnej wędrówce, przechodziłem przez zbocze Ogiera w Górach Kaczawskich. Nie zamierzałem łączyć tej włóczęgi z napisaną powieścią, jednak tak wyszło, że przechodziłem obok miejsca w książce wymienianego.

Stosowny cytat i zdjęcia są tutaj.

Jeszcze przed początkiem książkowej akcji, mając wyjechać na kilka miesięcy, Jan żegnał się z kępką drzew na zboczu Ogiera. Niepojętym sposobem widziała go tam i słyszała Jasia.

Odkąd wykorzystałem miejsce w powieści, ilekroć widzę je będąc na Ogierze, myślę zupełnie nieracjonalnie: oni tutaj byli, patrzyli na te brzozy.

Dzisiaj chyba po raz pierwszy rozejrzałem się bardziej rzeczowo i stwierdziłem, że miejsce niezupełnie jest takie, jakim opisałem je w książce. Do lasu jest nie sto, a pięćdziesiąt metrów, a głogów nie ma wcale. Na małym kamienistym wybrzuszeniu zbocza góry rosną trzy brzozy i niewielki krzew różany. Z drugiej strony kępy zobaczyłem jakieś drzewko, a podszedłszy rozpoznałem niewielką jarzębinę. Obok przycupnęło maleńkie drzewko sięgające mi kolan. Nachyliłem się, to jarzębina, pewnie dziecko tej większej. Przy nich stoi pochylony, wymęczony, jakiś taki rachityczny krzew różany. Sprawdziłem, korzeniami trzyma się ziemi i nie jest uschnięty. Może w tym roku uda mi się zobaczyć kwiaty tych krzewów?

Gdzie ja tam dostrzegłem głóg? Ale czy prawda literacka musi pokrywać się z prawdą realiów?

Miejsce było i jest lubiane i po prostu ładne. Od strony opadającego zbocza kilka kamieni układają się w wygodne siedzisko. Siedząc tam, pod zwisającymi gałązkami brzozy, na wprost mam piękny i daleki widok na górną część Trzmielowej Doliny i Wysoczkę, a dalej Sokoliki i kawał Rudaw, a horyzont zamyka rozległa i wyniosła ściana Karkonoszy.

Myślę, że właśnie pamięć o tym ładnym miejscu podsunęła mi pomysł na skierowanie tam Jasiów.

Teraz to miejsce dzielę z nimi.




W portalu lubimyczytac.pl, na stronie książki pojawił się odnośnik do nowej recenzji. Jest zamieszczona na blogu nieznanej mi czytelniczki Anny. Tutaj można się z nią zapoznać.

Każdą recenzję swoich książek czytam z ciekawością i każda mnie cieszy. Łatwo o tą radość, bo negatywnej oceny jeszcze nie było. W przypadku tej książki moja ciekawość wynika z jej odmienności od poprzednich, no i oczywiście tematu, w którym ja, mężczyzna, nie czuję się zbyt pewnie. Obawiałem się, na przykład, uznania treści za zbyt ckliwą, a okazało się, że już druga recenzentka, a także redaktorka wydawnictwa, która napisała tekst na okładkę, uznały uczucie nakreślone w powieści za tak bardzo bezwarunkowe, bezinteresowne, tak bezgraniczne, że naturalnym dla tych pań było pytanie o możliwość zaistnienia takiej miłości.

Przyznam, że nieco zaskoczyły mnie, ale od razu zaznaczę, że bez negatywnych odczuć, nie, a nawet wprost przeciwnie – czytałem te słowa z przyjemnością, jednak ślad zdziwienia we mnie jest.

Dlaczego?

Ponieważ wcale nie starałem się nakreślić idealnego uczucia ani takiego związku. Do tego stopnia nie, że i teraz nie dostrzegam tej idealności, a po prostu udany związek dwojga ludzi.

Niezależnie od innych ludzi, sam doszedłem do prawdy o naszym przeżywaniu mającym zasadnicze znaczenie w życiu, także w odbiorze literatury.

Tyle jest obrazów świata, ilu jest ludzi, ponieważ każdy widzi nieco inaczej. Oczywiście nie o cechy wzroku chodzi, a o to wszystko, co nasz duch dodaje do widzianego, słyszanego, czytanego, przeżywanego.

Ta prawda wzmaga moją ciekawość recenzji tej powieści.

Właśnie z jej powodu w każdej recenzji, jeśli tylko napisana była szczerze, czyli w zgodzie ze swoimi odczuciami, czytać można o nieco innym odbiorze opowieści. Recenzenci większą wagę przykładają do innych szczegółów i inaczej je interpretują. Nie to, że źle, absolutnie nie. Po prostu inaczej niż inni i ja sam. Ta różnorodność fascynuje i ciekawi.



Autorce ostatniej recenzji odpowiedziałem, że chyba ze dwa razy leciutko nakreśliłem możliwe dysharmonie w ich związku, a nie chciałem rozwijać tych pobocznych tematów z dwóch powodów. Nie czuję się pewnie jako autor powieści, a zwłaszcza o miłości, to powód pierwszy. Drugi jest rezultatem przyjętej kompozycji. Otóż narratorem jest Jan, ale nie opowiada historii w czasie rzeczywistym, a wspomina minione lata. Czytelnicy czytają więc jego pamiętnik. Skoro tak, uznałem, że nie na miejscu będzie pisanie o ich ewentualnych kłopotach małżeńskich. Wszak w pamięci nadal kochającego mężczyzny wspomnienia będą wygładzone i wybiórcze, co i sam Jan sugeruje.

Może i były gorsze nasze dni, ale pamiętam tylko te dobre.” – napisał w swoim pamiętniku.

Przyznam jednak, że te nieliczne ślady zostawiłem specjalnie, ponieważ ja sam, osobiście, że tak się wyrażę, nie odczuwałem potrzeby tworzenia jakichś rys na obrazie ich uczucia, bo dla mnie naturalne były ich zachowania względem siebie i ich odczuwanie miłości.

Bez zniekształcających rys.

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

O polszczyźnie

190420


Pisałem już, ale się powtórzę: listów nie zaczynamy słowem „witam”.
To słowo nie tylko brzmi protekcjonalnie, ale i po prostu nie pasuje do okoliczności.
Szukając wyjaśnienia innej mojej wątpliwości językowej, a często je miewam, znalazłem w poradni językowej PWN odpowiedź na zapytanie czytelnika.

„Zwrot do adresata w formie Witam słusznie wywołuje Pana negatywną reakcję, ponieważ wyraża wyższość nadawcy wobec odbiorcy, co nie zawsze odpowiada rzeczywistej relacji łączącej partnerów korespondencji (z moich obserwacji wynika, że częściej jej nie odpowiada, niż odpowiada). Stosownie użyta forma Witam / Witamy dotyczy tylko takich sytuacji, jak powitanie gości przez gospodarzy czy powitanie odbiorców radiowych i telewizyjnych wypowiadane przez prowadzących audycje.

Małgorzata Marcjanik, prof., Uniwersytet Warszawski”

Dokładnie tak. Proszę zwrócić uwagę na podpis. Profesura jest najwyższym stopniem naukowym, czyli pani Marcjanik dobrze wie, jak być powinno i dlaczego tak, a nie inaczej.
Rzadko poddaję się ocenom autorytetów, jednak gdy inny profesor (też na stronie PWN) uznał, że Internet powinno się pisać wielką literą, staram się tak pisać, mimo swoich wątpliwości. Bo ja nie jestem, jak on, polonistą z tytułem profesora.
Chciałem też zwrócić uwagę na ostatnie słowo wypowiedzi pani Marcjanik, na słowo „audycje”, obecnie właściwie już nieużywane, zastąpione słowem „program”.
Program jest zestawem audycji, a nie audycją. Mówić o programie w sensie audycji to trochę tak, jak mówić o zjedzeniu menu w restauracji.
Słowo ma oczywiście i drugie znaczenie: program komputerowy, ale to wyrażenie coraz częściej jest zastępowane słowem aplikacja. Tak więc w nowej polszczyźnie zarówno program komputerowy, jak i złożenie podania (mówi się o aplikowaniu), a na dokładkę technika naszywanych zdobień, mają taką samą nazwę, właśnie aplikacja. Dziwna to dla mnie polszczyzna.

Oto jak ją postrzega polonista:

Aplikować ma w polszczyźnie kilka znaczeń, ale jeśli ktoś mówi „Jan Kowalski aplikuje do Policji” albo „Jan Kowalski aplikuje o pracę”, to mówi raczej po angielsku niż po polsku. Owszem, możemy złożyć aplikację o coś, np. o wizę, ale i tu prościej i zrozumialej byłoby złożyć wniosek lub podanie.
Mirosław Bańko, PWN”

Drugi głupi zwyczaj, to kończenie każdego listu słowem „pozdrawiam”. Lekki ton wyższości i zażyłości tutaj także pobrzmiewa – zupełnie niepasujący w liście do obcej osoby. To słowo można napisać na pocztówce wysyłanej znad morza, albo w liście do kolegi, a nie w każdej korespondencji. Dostaję list ze sklepu, są w nim trzy słowa, ale nadawca koniecznie musi mnie pozdrowić. Gdyby jeszcze postarał się o formę, ale gdzież tam! Po prostu jedno słowo. Pozdrawiam – i już. Jeśliby napisał „Życzę panu zdrowia w tych trudnych czasach”, przyjąłbym mile te słowa uznając je za dobrze napisane, ale tak nie jest. Ludzie niby pozdrawiają, ale szkoda im 15 sekund na jego wyrażenie, oni chcą pozdrowić mnie w dwie sekundy.
W nosie mam takie ich pozdrowienia, bo są nieszczere. Zwłaszcza, jeśli tekst listu nie jest przychylny albo po prostu rzeczowy. Szczytem lekceważenia odbiorcy listu jest skracanie tego jednego słowa do czterech liter: Pzdr.

Nie jestem nauczycielem, ale będąc Polakiem, mam prawo, a nawet pewnego rodzaju obowiązek, dbać o swój język ojczysty, dlatego pozwolę sobie na parę sugestii.

W naszym języku właściwie trudno rozpocząć list, zwłaszcza króciutki list służbowy. Pisząc do obcej osoby, najwłaściwiej jest napisać tradycyjne powitanie „Dzień dobry”. List do osoby, z którą prowadzimy korespondencję, także służbową, można, jeśli kontakty układają się dobrze, napisać „Dzień dobry, Pani Ewo”, chociaż uważam, że takie pisanie słowa „Pani”, wielką literą, pasuje tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Ze znajomymi różnie: cześć, hej, Myszko, albo na sto innych sposobów, zależnie od stopnia zażyłości.
Na zakończenie listu piszemy różnie. Tradycyjna formuła „Z poważaniem” pasuje i teraz, ale nie w każdym liście, raczej w liście do osoby faktycznie poważanej, na której nam zależy lub mającej wysokie stanowisko w hierarchii społecznej. Listu do koleżanki tak nie zakończę, ale do Olgi Tokarczuk jak najbardziej.
W zwykłych notkach służbowych ten zwrot byłby nadęty i zafałszowany, w nich wystarczy sam podpis imieniem i nazwiskiem, ewentualnie z podaniem nazwy pełnionej funkcji lub dodając coś przed podpisem, na przykład „W oczekiwaniu na szybką odpowiedź”.
Jeśli się chce, można zakończyć list na wiele dobrych sposobów, tylko na ogół się nie chce, albo ludziom jest to obojętne. Bezrefleksyjnie piszą te swoje paskudne formułki, bo, jak się tłumaczą, wszyscy tak piszą.
Wszyscy dłubią w nosie, ale nie może to być usprawiedliwieniem dłubania publicznego.

Napiszę o jeszcze jednym rozpowszechnionym zwyczaju, chociaż akurat tutaj miewam wątpliwości, ponieważ piszą tak i osoby dobrze znające nasz język.
Typowy list zaczyna się teraz słowem lub słowami powitania, następnie przecinkiem i treścią listu pisaną małą literą od nowego wersetu.
Odbieram ten zwyczaj jako nieoczekiwanie odpowiedzi na powitanie i zaczynanie listu małą literą. Pisemnym wyrazem tego oczekiwania jest dla mnie kropka. Na niej się zatrzymujemy po przywitaniu, symbolicznie dając czas na odpowiedź, a list zaczynamy, jak każde nowe zdanie, wielką literą.
Często także w rozmowach telefonicznych słyszę to nieoczekiwanie odpowiedzi na powitanie: ludzie mówią np. „dzień dobry” i bez chwili przerwy mówią, co chcą powiedzieć. Mało tego! Kiedy ja w ten sposób pozdrowię swojego rozmówcę i zaczekam na odpowiedź, nierzadko słyszę ją z opóźnieniem, albo nutą z zdziwienia czy zaskoczenia w głosie.

Wypada mi zaznaczyć, że nie ogłaszam tutaj prawd ex cathedra, piszę o swoich zasadach, a profesorem nie jestem, więc znawca języka może wytknąć mi jakiś błąd. Wiem jednak, że nawet jeśli będą rozbieżności, to niewielkie.

Dopisek a propos.
W warsztacie zobaczyłem plastikowy pojemnik bez etykiety. Ktoś napisał flamastrem „będzyna”. Z drugiej strony inny poprawił na „bęłdzyna”. Później okazało się, że ten drugi napis był dowcipem kogoś, kto wie, jak się pisze. Ten kolega podał mi przykład napisu, który ostatnio zauważył w pracy: priśnic. Kiedyś chciałem zapisywać przykłady tej okropnej twórczości słownej, ale nie zapisywałem; szkoda, bo przez wszystkie lata tutaj przepracowane zebrałbym niemały słowniczek. Pamiętam jednak pierwsze dwa słowa, z jakimi się zetknąłem: pszut i pszewut.

Dopisek wcale nie a propos.
Parę tygodni temu przeczytałem dwie zupełnie odmienne w swojej wymowie wiadomości. Oto one:

„Ksiądz Tadeusz Guz, wykładowca KUL, na antenie TV Trwam przekonywał, że na mszy nie można się zarazić, gdyż w akcie świętym wirusy nie mogą się roznosić, a jak Polska będzie "bogata Bogiem" to wygra z epidemią. Wg Guza kapłan nie może zarażać, bo jego dłonie są konsekrowane w sposób nadprzyrodzony.”

„Wiesław Nowak, właściciel krakowskiej firmy montażowo-remontowej Novmar wyczarterował samolot, by ściągnąć do kraju swych 45 pracowników ze zlecenia w Hiszpanii, gdyż byli oni zaniepokojeni epidemią. Samolot zorganizował w 2 dni. Następnie wynajął wszystkim mieszkania na 2 tyg. kwarantanny przed powrotem do rodzin.”

Kiedy powiedziałem koledze w pracy o słowach księdza, ten wyraził zdziwienie, że istnieje jeszcze taka ciemnota. Wagi jego słów dodaje fakt bycia przez niego praktykującym katolikiem.
Słowa księdza odbieram nieco inaczej. Są dla mnie przykładem niszczącego myślenie wpływu religii. Rozdzielam tutaj prywatną wiarę ludzi w Boga, od instytucji religijnych wymyślających dziwaczne dogmaty.
Ten człowiek po prostu wierzy w to, co mówi. Sama w sobie taka wiara nie jest zła, ale może być niebezpieczna.
Nie znajduję zasadniczych różnic między poglądem tego uniwersyteckiego (sic!) wykładowcy, a wiarą tych muzułmanów, którzy giną w samobójczych zamachach, wierząc w spodobanie się Bogu ich czynu.
Władze KUL powinny, w obronie swojej opinii jako ośrodka uniwersyteckiego, stanowczo zakazać wygłaszania takich bzdur swojemu pracownikowi.
A panu Nowakowi bije brawo. Jest jednym z nielicznych porządnych biznesmenów.
Ciekawe, czy pracownicy ściągnięci z Hiszpanii odwdzięczą się dobrą pracą, a powinni.

środa, 22 kwietnia 2020

Pieniądze i liczby, czyli znowu o wirusach

220420
Epidemia ma się dobrze, wirusy fruwają w powietrzu i nie zamierzają przejść do defensywy, a rząd ogłasza harmonogram złagodzenia obostrzeń. Spotkałem się w Internecie ze słowami zdziwienia w związku z tymi faktami, ale rozumiem motywy decyzji rządu.
Już niedługo zdecydowana większość firm będzie działać, chociaż z zachowaniem pewnych zasad bezpieczeństwa, jak te nieszczęsne maski, przez które tak źle się oddycha i z powodu których mieć będziemy odstające uszy. Powód jest jeden, ale zasadniczej wagi: pieniądze.
Tak naprawdę one są najważniejsze.
Owszem, mówi to osoba twierdząca, że daleka jest od materializmu i konsumpcjonizmu. Już wyjaśniam.
Pieniądz nie jest papierkiem z nadrukiem (ostatnio coraz częściej zastępowanym danymi cyfrowymi w bankowym serwerze), jest ekwiwalentem towarów i usług, dobrym wtedy, gdy niełatwo go zdobyć, a łatwo wymienić na… na wszystko. Bez ograniczeń, chyba że kwotą samych pieniędzy.
Państwo, albo samorządy, co w sumie na jedno wychodzi, zabierają nam znaczną część naszych dochodów, finansując nimi najróżniejsze wydatki, w tym utrzymanie służby zdrowia, a w obecnym czasie te wydatki są znacznie większe. Dla swojego funkcjonowania szpital musi mieć zapewnione dostawy towarów i usług naprawdę wielu firm z różnych gałęzi gospodarki, a każdy z tych dostawców ma swoich dostawców. Wszak firma zapewniająca szpitalowi dostawy tlenu nie robi sama butli na sprężony gaz, ani nie jest wykonawcą urządzeń do oddzielania tego gazu z powietrza – przykład jeden z setek, albo i tysięcy.
Dostawy najważniejsze, mianowicie leków i – jak obecnie – testów, które w istocie są chemicznym produktem wyrafinowanego przemysłu farmaceutycznego, efektem wytężonej pracy wysokiej klasy specjalistów z zakresy biologii, wirusologii, immunologii i Bóg wie jakich jeszcze dziedzin, są produktami możliwymi do wytworzenia tylko w firmach mających odpowiednich fachowców i wyposażenie. Ci ludzie wiele lat zdobywali swoją wiedzę, opłacani przez państwo, a do jej wykorzystania potrzebują specjalistycznego i bardzo drogiego sprzętu.
Nie bez powodu możni tego świata macają się po kieszeni i wspomagają swoimi pieniędzmi szpitale i laboratoria.
Pieniądz jest napędem nie tylko gospodarki, ale i tych wszystkich firm i instytucji, po których możemy się spodziewać pomocy w walce z zarazą.
Nie lubię słowa pandemia, chociaż nie wiem dlaczego.
Czad czy inna Erytreja nie opracują dobrych leków na koronawirus nie dlatego, że mieszkają tam głupsi ludzie, chociaż zapewne są mniej wykształceni, a z powodu braku pieniędzy. Dzięki nim USA przoduje w tak wielu dziedzinach nauki i techniki. Amerykanów stać na sprowadzenie do miejscowych zakładów naukowych najlepszych specjalistów, kusząc ich wynagrodzeniem. Córka mojego znajomego z pracy od lat pracuję w USA, będąc wybitnym genetykiem. Pojechała, gdy zapoznała się z propozycją warunków zatrudnienia.
Nie siedzenie w domu w masce na twarzy uwolni nas od wirusa, chociaż zapobiegnie spiętrzeniu się ilości chorych i tym samym umożliwi w miarę normalne funkcjonowanie szpitali, a pieniądze. Jednak nie puste wydmuszki drukowane przez NBP, a prawdziwe pieniądze wymienialne na nowoczesne wyposażenie firm biochemicznych i ich produkty. Także na związane z zarazą liczne ostatnio zakupy za granicą. Wszak płacimy za nie walutą, a tę możemy mieć tylko wtedy, gdy nasze produkty sprzedamy w innych krajach.
To oczywiście warunek wstępny. Drugim i ostatecznym jest owocna praca tych firm.
Dobry pieniądz można mieć jedynie w rezultacie normalnego funkcjonowania gospodarki.
Chcąc więc walczyć z wirusem, załóżmy te cholerne maski na twarz i pójdźmy do roboty, aby swoją pracą nadać rzeczywistą wartość naszej walucie.
* * *
Chciałbym poruszyć jeszcze jeden temat związany z wirusem, jako że jest powodem manipulacji bądź nieporozumień.
Mieszkańców Polski jest 38 milionów, a Ziemię zamieszkuje 7,6 miliarda ludzi. W Polsce umiera około 400 tysięcy ludzi rocznie, na świecie około 55 milionów.
Inaczej mówiąc, bardziej obrazowo, co 80 sekund umiera jeden Polak, a na Ziemi w ciągu minuty umiera sto kilka osób, niemal dwie na sekundę.
Jeśli uzmysłowię sobie te liczby, czasami miewam wrażenie mieszkania w wielkiej kostnicy, albo przeżywania horroru, jakichś obłędnych, nieludzkich czasów zagłady, ale po chwili przychodzi refleksja: wszak to tylko prawo wielkich liczb, do których mój ludzki umysł nie jest przyzwyczajony.
Chodzi o to, że my nie czujemy, nie odbieramy wprost dużych liczb. One nie robią na nas wrażenia, bo cóż to znaczy sto milionów czy miliard?
Niedawno w pewnej dyskusji mówiłem o naszym niepojmowaniu dużych liczb na przykładzie dni naszego życia. Traktujemy dzień jak drobinkę niewiele znaczącą. Ot, wstaliśmy, poszliśmy do pracy, wróciliśmy, pokręciliśmy się chwilę po swojej życiowej przestrzeni i położyliśmy się spać. Aby do piątku, myślimy. A przecież całe nasze życie to ledwie dwadzieścia kilka tysięcy tych drobin, tych jętek jednodniówek. Dwadzieścia parę tysięcy, tylko tyle mamy, a gdy sięgnę pamięcią do zdarzeń sprzed półwiecza, wydają się tak bardzo odległe.
Jednym z powodów, może nawet głównym, jest nasza trudność w ogarnięciu wyobraźnią dużych liczb, mimo że w tym przypadku ledwie parę dziesiątek tysięcy mamy sobie wyobrazić. Cóż powiedzieć o dziesiątkach milionów, co o miliardach?
Właśnie zajrzałem do Internetu, na jednej ze stron podają ilości zgonów z powodu koronawirusa: w Polsce 404, na świecie prawie 180 000 osób.
Wszyscy zgodnie twierdzą, że te dane są zaniżone, także w naszym kraju, ale trudno mi opierać się tutaj na spekulacyjnych liczbach, zostanę przy oficjalnych. Pamiętajmy tylko, że w rzeczywistości są wyższe.
W ciągu miesiąca zarazy zmarło 400 osób zarażonych wirusem. To mniej niż ilość samobójstw w Polsce.
W tym czasie na inne choroby lub po prostu ze starości umarło 33 tysiące naszych rodaków.
W ciągu każdego miesiąca umiera na drogach 240 osób, a rannych jest blisko trzy tysiące osób. Mimo wielkości tych liczb, ludzie wsiadają do samochodu bez strachu, i nawet przekraczają bezpieczne szybkości.

Odnoszę wrażenie, że wielu ludzi zapomina, albo nie zdaje sobie sprawy, z wymowy tych faktów.
A już zwłaszcza nie pomyślą o nich ci moi ulubieńcy, paru znajomych mężczyzn siedzących w zamkniętym sklepie i w panice trzęsących portkami.