Trzydziesty trzeci raz w Kaczawskich, styczeń.
Dzwonkowa Droga od Sokołowca
do Bełczyny, powrót przez wzgórza Sołtysia Czuba, Szeroka i Mieszek. Źródło
Skory, Sądreckie Wzgórza.
Cieszyłem się myślą o tym
wyjeździe tak, jakbym miesiące całe nie był na włóczędze. Cieszyłem się
wybierając buty i szykując je do drogi, cieszyłem się myśląc o doborze ubrań,
pakując plecak i szykując kanapki, a nawet wyobrażając sobie skomplikowaną
gimnastykę przy zakładaniu i sznurowaniu butów w samochodzie. Cieszyła mnie
moja radość.
Skąd taka radość? Nie wiem.
Odkąd rok temu zobaczyłem na
mapie Dzwonkową Drogę i przeszedłem jej niewielki odcinek w pobliżu Sokołowca,
myślałem o przejściu jej całej. Jednym z powodów pierwszej mojej wędrówki tą
drogą była jej nazwa – wesoła, dźwięczna i radosna. Później, gdy poznałem znaczenie
tej nazwy, doznałem dziwnego uczucia. Otóż drogą tą wędrowali w średniowieczu
chorzy na trąd, i zgodnie z obowiązującym wtedy prawem, dzwonkami uprzedzali
innych ludzi o swojej obecności, jako że w tamtych czasach choroba ta
wywoływała u ludzi reakcje chyba gorsze niż obecnie AIDS. Czy przez to droga
straciła u mnie swój urok? Nie, droga nie, nadal została urokliwa, natomiast
jej nazwa trochę tak.
Zaczyna się krzyżem stojącym
przy szosie z Sokołowca do Proboszczowa, ponad kilometr od pierwszej z tych
wiosek, i poprzez Bełczynę, Radomiłowice, Sobotę i Dworek, wiedzie do Lwówka
Śląskiego. Wieść niesie, że z Bełczyny pod ten krzyż przychodzili chorzy dla
uczestnictwa we mszy odprawianej tam dla nich; widocznie łatwiej było chorym
iść kilka kilometrów, niż zdrowemu kapłanowi iść do nich; może brzuch mu
przeszkadzał? Wieść niesie, iż chorobę traktowano jako karę boską, i
odpowiednio do tego twierdzenia traktowano chorych.
Bóg cię pokarał, grzeszniku?
Gdy próbuję wyobrazić sobie
ów trwający wiekami horror, ową przekraczającą wyobraźnię traumę tysięcy ludzi,
czuję bezradność. Czego trzeba, jakich pokładów zła w sobie, jakich zniszczeń
swojego człowieczeństwa, jakich zbrodni dokonanych na ludzkich sumieniach, aby
ze swojego Boga i z siebie uczynić takich okrutników?
Cieszę się mogąc napisać te
słowa bez obawy rozpalenia stosu pode mną, cieszę się, iż mogę przejść tę drogę
po prostu dla jej piękna, a więc li tylko dla wrażeń estetycznych; w tej
możliwości tkwi swoista sprawiedliwość dziejów, a ta z kolei zawiera w sobie
nadzieje na jeszcze lepszą przyszłość ludzi.
Na dzisiejszym moim odcinku,
droga prowadzi lekko pofałdowanymi polami, przecina las i strumień Skora u
podnóża Rawki, znowu wychodzi na pola, przykleja się do ściany lasu, by po
minięciu Sądrecka ponownie wejść w las. Tam właśnie miałem trochę kłopotów z
ustaleniem kierunku jej przebiegu, bo nieużywana droga po prostu zarosła
młodniakiem. Wyszedłem z lasu dobrze, jak się okazało, ale zawróciłem chcąc
sprawdzić odgałęzienie drogi, a to dla pewności przejścia właściwej Drogi.
Leśny dukt wyprowadził mnie na jakąś podmokłą łąkę, przedzierałem się przez
chaszcze, szedłem zaoranymi polami, by w końcu uznać, iż pierwsza droga jest tą
właściwą. Nawet jeśli nie oryginalną, ale teraz innej już nie ma.
Chwile, gdy wychodzi się z
lasu i rozgląda się wokół chcąc zidentyfikować miejsce, przynależność
widzianych domów albo cel biegu nieznanej i niespodziewanej tam wstążki
asfaltu, takie chwile pamięta się, chociaż tak po prawdzie to nie wiem czemu.
Jest w nich jakiś urok dziwny. Może odległe echo ulgi odczuwanej kiedyś przez
ludzi długo wędrujących dzikimi lasami do tego jednego miejsca na świecie, w
którym czekają na niego?
Wyszedłem z lasu i zobaczyłem
przycupnięte, jakby mrozem ściśnięte, domy przy drodze, pod biało-czarnymi
drzewami. Bełczyna. Wioskowa uliczka doprowadziła mnie do szosy, a na wprost
zobaczyłem, po raz pierwszy z tak bliska, suwerena tych okolic: wyniosłą,
niemal majestatyczną, czarną, samotną Ostrzycę.
Tego dnia górę widziałem
wiele razy, towarzyszyła mi niemal cały dzień, gdziekolwiek poszedłem, chociaż
kręciła się po horyzoncie i wokół mnie jakby podfruwajką jakąś była, a nie
stateczną i wiekową przecież górą.
Ilekroć uświadomię sobie, iż ta stroma i
duża (jak na standardy kaczawskie) góra, tak cicha teraz i spokojna, była
kiedyś gardzielą czynnego wulkanu i częścią góry znacznie większej, po której
śladu nawet nie zostało, doznaję zdumienia ogromem metamorfoz rzeczy z pozoru
niezmiennych.
Jeszcze tylko uzyskałem zgodę
właściciela posesji na jutrzejsze zaparkowanie samochodu na podwórzu, i
rozpocząłem drogę powrotną. Poszedłem na zbocza Sołtysiej Czuby i okolicznych
wzgórz, bo jest tam ładnie, a powód to wystarczający.
Wszystkie wzgórza między
Bełczyną, Bystrzycą a Rząśnikiem są bardzo widokowe, a widoki to klasycznie
kaczawskie. Na pewno będę tam wracać. Dzisiaj zwróciłem uwagę na urokliwą kępę
brzóz rosnących na odkrytym północnym stoku Pustaka: brzóz rosłych, niemal
strzelistych, a przy tym nisko zwieszających swoje długie ramiona, teraz
czarno-białych, oszronionych, ale budzących we mnie letnie obrazy pachnące
kwitnącą łąką i słońcem. W pobliżu znalazłem dogodne przejście przez las na
drugą stronę góry, a przeszedłszy, zmierzałem ku Mieszkowi, mając po prawej
widoki na Babiniec i okoliczne wzgórza.
Babiniec poznałem w czasie
jednej z pierwszych moich wędrówek kaczawskimi ścieżkami, i od tamtego dnia
czuję sentyment do tego wzgórza, a jego stoki, zwłaszcza południowy, cenię za
piękne widoki i mile wspominam. Idąc brzegiem lasu patrzyłem w stronę tej mojej
góry. Zza szczytu wzgórza wychylała się odległa Ptasia przywołując wspomnienie:
kiedyś stałem między charakterystycznymi, widocznymi stąd, drzewami rosnącymi
na szczycie i patrzyłem w dolinę; był wtedy tak samo mroźny dzień jak dzisiaj.
Spotkany kiedyś mieszkaniec
Posępska powiedział mi o jaskini znajdującej się na południowym zboczu Mieszka,
jaskini zamieszkałej przez nietoperze. Na ile czas mi pozwalał, przeszukałem
dość strome zbocze góry, ale znalazłem tylko zapomniany przez ludzi
kamieniołom. Próbę podejmę raz jeszcze, ale po zasięgnięciu dokładniejszych
informacji.
Obszedłem południowy cypel
lasów Mieszka, przekroczyłem szosę, i na łąkach Sądreckich Wzgórz odszukałem
źródło Skory. Tym razem obyło się bez błądzenia, bo strumyk, a ściślej zarośla
nad nim, widać z daleka i jest dokładnie tam, gdzie wskazuje go mapa. Klasyczne
źródło: czyste, jakby pogodne, bijące z jednego miejsca – w przeciwieństwie do
wielu innych strumyków, których źródła są rozmyte, z wodą wyciekającą wieloma
miejscami, czasami tworząc lokalne mokradło. Początek Skory można wymierzyć z
niemal centymetrową dokładnością: tutaj, właśnie tutaj, zaczyna się rzeka.
Kolejne magiczne miejsce, bo oto rzeka, zwykle widziana bez początku i bez
końca, wypływająca zza horyzontu, przepływająca nasz widnokrąg i niknąca na
przeciwległej granicy, okazuje się mieć jednak swój początek. Tutaj, gdzie
stoję. Dokładnie tutaj.
Zatrzymałem się i ponad
chwilową ciszę usłyszałem plusk wody w strumieniu, był wesoły i jednocześnie
uspokajający.
Wszedłem między wzgórza znane
mi z poprzednich wędrówek, przeszedłem pamiętaną urodziwą polanę na stoku
Niżnej Góry i odszukałem dukt prowadzący na odkryte zbocze Łysej Góry.
Idąc tam
starałem sobie przypomnieć gdzie dokładnie był ten dukt i jak wyglądał;
znalazłem go jakby zmienionym, ale wyprowadził mnie tam, gdzie zrobił to rok
temu, gdy byłem tutaj ostatnio. Przede mną otworzył się rozległy przestwór pól
z Sokołowcem w dolinie, ciemnym stożkiem Ostrzycy po lewej i widowiskowym
wzgórzem Grodowa przede mną. Szedłem ku wiosce. Jej domki, zrazu maleńkie,
rosły, a gdy stały się już dużymi domami, wszedłem między nie kończąc
dzisiejszą wędrówkę.