Dzień piętnasty, styczeń.
Wieś Komarno, Trzmielowa
Dolina, Ogier, Kobyła, Źróbek, Przełęcz Widok, powrót stokami gór do Komarno.
Zaczynając trasę w Komarno,
przejść Trzmielową Dolinę, a dalej, idąc otwartymi zboczami masywu Skopca,
dotrzeć pod Przełęcz Widok. Wróciwszy inną drogą, pomyszkować po południowym
zboczu Folwarcznej. Nie gonić horyzontu, a patrzeć w dal i łapać chwile.
Oto mój plan na kolejny dzień
w Górach Kaczawskich.
Straszono wielkim mrozem; nie
bałem się o siebie, raczej o mojego wiekowego forda, ale skoro dzień wcześniej,
w faktycznie mroźną sobotę, dał się uruchomić, i to po kilkudniowym postoju,
uznałem, że obaj damy radę. Dwa swetry i dwie bluzy z polaru pod wiatrówką,
dwie pary grubych skarpet – brać drugą parę rękawic? Nie wziąłem. Najcieplejsze
i najwygodniejsze moje rękawice są tymi, które najmniej mnie kosztowały – nigdy
nie zmarzły mi w nich dłonie. Jedynym więc dodatkowym zabezpieczeniem był
jeszcze jeden termos – miałem ze sobą aż trzy litry herbaty zaprawionej
malinowym sokiem. A!, jeszcze aparat przełożyłem do wewnętrznej kieszeni, bo
nie wiedzieć czemu jego bateria nie lubi mrozów.
Wyjechałem już przed czwartą,
przewidując wolniejszą podróż, a chcąc wyjść w drogę o brzasku. Przed siódmą
pokręciłem się trochę po Komarnie w poszukiwaniu miejsca na samochód, niemało
powierciłem się w kabinie sznurując buty i zakładając ochraniacze, co mam za
nie lada wyczyn wobec skutecznego przeszkadzania kierownicy, o siódmej zarzuciłem
plecak i poszedłem tam, gdzie nie zdążyłem być tydzień temu.
Nazwa tej doliny działała na
mnie jak magnes od chwili jej poznania, budząc obraz zielonej łąki, letnich
zapachów i buczenia owadów. Trzmieli. Dnem żlebu, między dwoma zboczami wzgórz,
płynie strumień wśród olsz; gdy zatrzymać się nad nim, już po chwili usłyszy
się cichy jego szept, ładny i teraz, w zimie, w gorący letni dzień zapewne
rozkoszny. Na zboczach wzgórz rośnie las, ale przynajmniej jedno ze zboczy,
lewe albo prawe, jest odkryte; jeśli wejdzie się na wzniesienie, na południu
wyraźnie widać Sokoliki na tle ciemnej ściany Karkonoszy. Gdy nieco później
niebo rozjaśniło się, pomiędzy białymi chmurami uparcie trzymającymi się
karkonoskich szczytów, widać było górskie grzbiety świecące perłowym światłem,
jasnym i czystym.
W górnej części doliny, gdy
już las został w dole, a wokół otworzyła się rozległa przestrzeń łąk, trafiłem
na duże skupisko głogów. Właściwie na mały lasek głogowy, wyjątkowy swoją
rzadkością jak jarzębinowy lasek na Bukowym Berdzie w Bieszczadach.
Dotykałem gałęzi i owoców
chcąc upewnić się czy dobrze widzę, zdziwiony i oszołomiony ilością głogów.
Ach, być tutaj wiosną! Rozglądałem się: tutaj dolina, niżej las, wyżej dziwne
ruiny nieznanej mi budowli, jeszcze wyżej nagie, dobrze widoczne siodło
przełęczy, na boki rozległy widok wzgórz, a daleko na południu, ponad domami
wsi, szaroniebieska falista linia karkonoskich szczytów. Strumień… rozejrzałem
się i zobaczyłem go niedaleko, a zobaczywszy i usłyszałem jego szemrzący głos.
Być tutaj wiosną, usiąść pod
kwitnącym głogiem i przeczytać chociaż parę stron Prousta, miłośnika głogów.
Wiedziałem, że przy ruinach
spotkam niebieski szlak, ale mimo tej wiedzy byłem zaskoczony znakiem na drzewie; po tylu dniach wędrówek
według mapy odwykłem od widoku znaków szlaków, jak i od widoku ludzi. Tam, na
tej dróżce wiodącej w stronę Skopca, jedyny raz w dniu dzisiejszym widziałem
ludzkie ślady. Patrzyłem na nie zdziwiony ich istnieniem, patrzyłem chyba też z
odrobiną zaciekawienia: to tak wyglądają ludzkie ślady?.. – jakbym człowieka
nie widział miesiącami, czemu sam się dziwiłem. Pustkę kaczawskich dróg
przyjmuje się jako coś oczywistego, także oczekiwanego i dobrego. Ta pustka
zbliża mnie do siebie i do przyrody, w ciszy lepiej się słyszy siebie i lepiej
widzi. Ot, ta leśna dróżka którą szedłem trzy lata temu od Przełęczy Widok ku
Skopcowi: mijając ruiny, na krótką chwilę wychodzi z lasu na otwartą przestrzeń
przecinając Trzmielową Dolinę - która tutaj właściwie już doliną nie jest, pnąc
się wyżej dróżki na siodło bezimiennej przełęczy pod Ogierem - a po chwili
droga znowu daje nurka między drzewa. Stałem wyżej, pod przełęczą, patrząc na
ten jej krótki odcinek: droga przyciągała mój wzrok nie tylko swoją urodą
podkreślaną głogami rosnącymi na jej brzegu, ale i myślą o tamtej mojej
pierwszej wędrówce. Ledwie pamiętam oglądane wtedy ruiny i rozległy widok za
nimi; pewnie zatrzymałem się, popatrzałem chwilę w dolinę i poszedłem dalej.
Obcą była mi ta okolica i obce były okoliczne szczyty oraz przełęcze między
nimi, a tym samym nie odbiły się one we mnie tak, jak teraz, gdy nie tylko
poznaje je, ale i widzę na nich swoje ślady. Mój czas, przeżyte wrażenia, moja
wiedza, czynią te góry wokół nie tylko lepiej znanymi, ale i widzianymi wyraźniej.
Są one także piękniejszymi i bardziej wyrazistymi, co razem jest zobrazowaniem
ogólnej zasady mówiącej o zależnościach między wiedzą, postrzeganiem świata i
naszym przeżywaniem.
Szedłem w stronę Przełęczy
Widok trzymając się jednej tylko zasady: aby nie zamykać dnia między drzewami,
horyzont widzieć daleki. Miłe jest takie wędrowanie – bez drogi i bez szlaku,
ze wzrokiem utkwionym daleko. Gdy na wielkiej połaci łąki obejrzałem się,
zobaczyłem swoje ślady ciągnące się za mną aż na szczyt sąsiedniego wzniesienia
i tam niknące na tle nieba; a może wcześniej z powodu odległości? Ślady nie
prowadziły prosto, zachowały pamięć mojego zbaczania ku skupisku skał pod kępą
brzóz, w stronę strumyka widocznego jako ciemne plamy na śnieżnobiałej
powierzchni łąk, albo tam, gdzie skręcałem nie wiadomo po co. Wędrowałem.
Wyszukałem i poznałem
wszystkie szczyty po drodze, a jest ich cała końska rodzina: Ogier, Kobyła i
Źróbek. Było południe, gdy niebo wybłękitniało i zaświeciło słońce. Jej!
Drzewa, i bez słońca wspaniale wystrojone grubą szadzią, teraz nabrały
baśniowego uroku, a śnieżne połacie łąk roziskrzyły się diamentowo, złoto i
błękitnie. Z nisko nachylonej gałęzi świerków posypała się skrząca kurzawa
lodowych drobin, a gałąź dźwignęła się wyzbywszy się ciężaru. W chwilę później
usłyszałem trzask i szum, obejrzałem się i zobaczyłem walący się świerk, który
życiem zapłacił na wyciąganie swoich ramion w jedną stronę, ku słońcu, a które
teraz obciążone były szadzią ponad wytrzymałość drzewa.
Stokiem Źróbka
schodziła ku przełęczy droga, rosnące na jej brzegach brzozy były pochylone pod
tym samym ciężarem, niektóre aż do ziemi; biedne były, ale piękne. Wszedłem pod
ich niskie gałęzie i poszedłem między nimi ku widocznej w dole Przełęczy Widok.
W czystym powietrzu widać było narciarzy na stoku Łysej Góry i ich samochody na
parkingu. Wokół sami znajomi: Gackowa, Świerki, Okole, Łysa Góra, Zazdrośnik,
Szybowcowa. Moje góry.
Wracałem tymi samymi łąkami,
ale nie po śladach, bo myszkując po okolicy; minąłem Trzmielową Dolinę i idąc
zboczem Folwarcznej doszedłem w pobliże wsi Komarno, tam skręciłem na południe
chcąc odszukać Bukówkę, wzgórze, które schowało się przede mną. Mapa nie była
dokładna, bo według niej wzgórze powinno być podobne do sąsiedniej Wysoczki, a
nie było. Najlepszym sposobem okazało się znalezienie takich widocznych i
znanych punktów charakterystycznych, które razem z szukanym miejscem tworzyłyby
linię prostą; tutaj były to maszty antenowe Barańca i wieża kościoła we wsi –
Bukówka jest niemal w linii prostej między nimi.
Znalazłem to wzgórze –
ostatni etap mojego dzisiejszego wędrowania – z niego zszedłem do wsi i po
dwóch kwadransach doszedłem do samochodu. Zbliżała się godzina 16.
Wracałem myśląc o głogach w
Trzmielowej Dolinie i oczywiście o Prouście, który kiedyś pokazał mi urok ich
kwitnienia. Myślałem o roli wrażeń w ludzkim życiu.
“...dane im będzie przetrwać
w ich najbardziej ulotnych zjawiskach; a przecież ten zapach głogów wabiący
wzdłuż żywopłotu, gdzie niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa
na ścieżce, bańkę utworzoną na wodoroście przez strumień i pękającą natychmiast
– wszystko to zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat, podczas gdy
dokoła drogi się zatarły i pomarli ci, co je deptali, i zginęło wspomnienie
tych, co je deptali.”
„W stronę Swanna” Marcela
Prousta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz