Dzień trzynasty, grudzień.
Wieś Chrośnica, Łysa Góra, Zazdrośnik, Polna, Szybowcowa, wieś
Płoszczyna, Przełęcz Chrośnicka, powrót do wsi Chrośnica.
Ilekroć i gdziekolwiek
poczuję zapach terpentyny balsamicznej, nieodmiennie budzi on we mnie
wspomnienie gór; dziwne są ludzkie skojarzenia, można by powiedzieć. Owszem,
bywają dziwne, ale akurat tutaj związek między tym zapachem a górami jest dość
bliski i prosty. Otóż mam kilka par tradycyjnie wykonanych skórzanych butów
górskich, typowych „czerwonych sznurówek”; dlaczego kilka, mając jedną, jak
wszyscy, parę nóg? Cóż… po prostu tak bardzo podobają mi się solidne buty szyte
z grubej skóry, że widząc je, nie mogę oprzeć się pokusie:)
Do usuwania z tych butów
starej impregnacji używam właśnie terpentyny. W pracy, w mojej szafce z
narzędziami, zachował się ślad zapachu tego rozpuszczalnika, i dzięki niemu
ilekroć otwieram szafkę, na jeden moment przenoszę się daleko, w inny świat – w
góry.
Gdy tydzień temu szedłem
południowym zboczem masywu Leśniaka i Okola, po prawej towarzyszyła mi rozległa
Łysa Góra, powoli przesuwając się w miarę mojego marszu. Patrzyłem na nią
często nie tylko dla jej urody, ale też z ciekawości: wydawało mi się, że ona
nieskończenie powoli obraca się, jakby pozwalając mi oglądać siebie z różnych
stron. Już wtedy postanowiłem wejść na nią jedną z tych dróżek, które widziałem
z drugiej strony doliny cienkie niczym nitki.
Plan był gotowy: ponownie
przyjechać do Chrośnicy, znaleźć początek jednej z tych nitek, miejsce
zaczynania się drogi prowadzącej na Górę od strony Przełęczy Chrośnickiej,
obejść wierzchołek, zejść w stronę Zazdrośnika (co za nazwa dla góry!,
chciałbym poznać skojarzenie czy zdarzenie, które nadało jej taką nazwę), przez
Polną wejść na Szybowcową, a po zejściu na drugą stronę, tej góry, znaleźć
początek czarnego szlaku rowerowego do Płoszczyny, tego samego szlaku, którego
część poznałem jesienią i który tak mi się podobał; w wiosce wejść na niebieski
szlak, i via Przełęcz Chrośnicką wrócić do początku drogi.
Może uda mi się przywitać się
z moją brzozą rosnącą samotnie na zboczu Polnej?
Wstałem wyjątkowo wcześnie, i
tuż po trzeciej w nocy wyjechałem po Tomka, towarzysza mojej dzisiejszej
wędrówki. Boczne szosy, białe śniegiem i szronem, nie pozwalały na szybką
jazdę, ale udało się nam wyjść na drogę krótko po siódmej. Właśnie zaczynał się
mroźny dzień przysypany świeżym śniegiem.
Jeszcze tyle nie miałem na
sobie ubrań; moje kastingery zmieściły stopy ubrane w
dwie pary grubych skarpet; kurtka jakoś zapięła się na mnie, nagle
pogrubionym swetrami i polarami. Jestem wdzięczny Tomkowi za przekonanie
mnie, uparciucha, do wypróbowania kijków. Niezupełnie było tak, jak się
spodziewałem: owszem, przeszkadzały zajmując dłonie, ale jeszcze bardziej
pomagały, odciążając mięśnie nóg kosztem pracy ramion. Będę z nich korzystać.
Przygotowując się do
dzisiejszej wędrówki, po raz pierwszy korzystałem z map google, oglądając
kosmiczne dosłownie i w przenośni (jako synonim jakości) zdjęcia trasy; warto
było, bo ich studiowanie znacznie ułatwiło mi wybieranie drogi omijającej lasy
i pozwalającej cieszyć się przez niemal cały dzień dalekimi widokami. A te były
imponujące: od stożka Ostrzycy na północy, po Karkonosze na południu. Na
szczytowym grzbiecie Łysej staliśmy dłuższą chwilę pokazując sobie szczyty i
kary tych gór. Słońce nieśmiało, ale jednak świeciło, rozpalając śniegi na
graniach Śnieżnych Kotłów; na tle bladoniebieskiej ściany Karkonoszy ich
perłowodiamentowy połysk przyciągał wzrok swoim urokiem.
Następną przerwę zrobiliśmy
na szczycie stoku narciarskiego. Góry wokół, znane przecież, wydawały się
większe i… nie wiem jakie. Było w ich widoku coś jeszcze, coś, co przyciągało
wzrok nie tylko dalą. Rozmawiałem z Tomkiem i patrzyłem na góry.:
Masyw Skopca wydawał mi się
podobny swoim kształtem do masywu Caryńskiej oglądanej spod Chatki Puchatka,
niżej widziałem piękną widokami przełęcz Widok, przełęcz, na której zatrzymuję
się ilekroć przejeżdżam tamtędy, a za nią jaśniała Gackowa swoim odkrytym
zboczem. Na wprost mnie, po drugiej stronie doliny, rozciągał się długi
Leśniak, a szczyt Okola wystawiał ponad drzewa swoje zębate skały; nieco niżej
bielała śniegiem tamta urocza polanka pod szczytem Pańskiej Wysoczki, na której
ponownie byłem tydzień temu, a poniżej linii lasów długiego masywu
rozpostartego przede mną, ciągnęły się łąki którymi niedawno szedłem.
Tyle moich śladów zostawiłem
w tych górach, tyle śladów te góry zostawiły we mnie…
Nad czym ja się zastanawiam,
skoro to takie proste!: stojąc tam odczuwałem majestat gór. Tkwił nie tyle w
ich wysokościach, niewielkich przecież, co w ich trwaniu niemal wiecznym, w ich
niewzruszoności, a także w znikomości ludzi i ich dzieł wobec dzieł Natury. Ze
sztucznego świata przez nas stworzonego, świata nieustannych zabiegów jakże
podobnych do mrówczej krzątaniny, świata sukcesów opłacanych gorzką monetą,
ciągłych przemian, obaw i strat, wychodzi się na szczyt góry i tam widzi bezsens,
a przynajmniej małą wartość, większości tego, za czym gonimy przez życie miast
je przeżywać.
Poszliśmy na Zazdrośnik,
zostawiając w tyle Przełęcz Widok i masyw Skopca, ale rozległe widoki
towarzyszyły nam długo, aż do dna dolinki między Polną a tym „zazdrosnym”
wzgórzem. Szliśmy bez szlaku, przez łąki zasypane śniegiem, przez strumyki,
jakieś rowy, aż stanęliśmy przed… ogrodzeniem. W lewo, czy w prawo? Prawy
kierunek wydawał się właściwszy. Minęliśmy pole, lasek, na pół zamarznięte
rozlewisko (ileż uroku może mieć taki zakątek!), zarośla czepiające się nas nie
wiedzieć czemu, a druciany płot nie kończył się. Szliśmy wzdłuż niego pod górę,
później w dół, aż w końcu płot się skończył, a gdy wyszliśmy wyżej, zobaczyłem
wierzch korony brzozy wychodzącej mi naprzeciw zza szczytu wzniesienia. Wydawał
mi się znajomy, a gdy podeszliśmy bliżej, poznałem moją brzozę samotnie rosnącą
na zboczu Polnej. Stała naga, tak odmienna od siebie samej z października, ale
urody nie straciła i jak wtedy przyciągała mój wzrok. Podobała mi się.
Przed nami stała Szybowcowa,
szeroko rozciągając swoje łagodne zbocza. Nim weszliśmy na odkryty pas zbocza,
na którym dwa miesiące temu widziałem lądujące szybowce, na krótki czas
weszliśmy w las, trafiając na czarodziejskie miejsce: prowadząca nas leśna
dróżka, zasypana śniegiem, cicha i spokojna, nagle skręciła i popędziła wprost
ku słońcu, a te wyszło nam na spotkanie, barwiąc śnieg najczystszym blaskiem
jasnego złota. Małe drzewka, jakieś badyle i krzaki, kępy wysokich traw,
przycupnęły pod śnieżną szubą niczym zmarznięte krasnoludki, i nawet teraz,
oblane słonecznymi barwami, nie wychylały nosa, trwając nieruchomo w swoich
zimowych schronieniach.
Na szczycie było sporo ludzi
– cóż, to góra, na którą można wjechać samochodem – a po jej drugiej stronie
przywitał nas Stromiec, góra, na którą chciałoby się wejść ilekroć patrzy się
na nią, i która pożegna nas dzisiaj o zachodzie słońca. Przy bocznej drodze
prowadzącej z Jeżowa na Szybowcową, zaczyna się czarny szlak rowerowy
prowadzący do wsi Płoszczyna, szlak, który jesienią zauroczył mnie wyjątkowymi
widokami; dzisiaj znaleźliśmy jego początek i weszliśmy nań. Urok widoków
oglądanych z tego szlaku jest w ich rozmaitości: kręta droga, drzewa przy niej,
stoki łagodnych, odkrytych zboczy, malownicze kępy drzew, a w dolinie dachy
domów między drzewami. Schodzi się ku nim tak, jakby dążyło się do
wytęsknionego domu po długiej nieobecności.
We wsi weszliśmy na niebieski
szlak przecinający Chrośnickie Kopy. Nim dróżka schowała się między drzewa lasu
na zboczach gór, prowadziła szerokim, wznoszącym się polem, a z tyłu otwierał
się widok coraz bardziej rozległy, w którego centrum niezmiennie tkwił hegemon
okolicy - Stromiec.
Słońce opadało wprost na górę, a ta stała czarna, wydając
się większą i nachyloną ku wiosce u swoich stóp. Niskie, ale ciągle jaskrawe
słońce, zapalało miriady migotliwych iskier na wielkiej połaci pól pokrytych
bulwiastymi, śnieżnymi wypukłościami, z których z rzadka wystawały nagie patyki
uschniętych roślin. W tym widoku – rozległym, śnieżno-czarnym, ale i skrzącym
się diamentowo, tkwiła kwintesencja uroku śnieżnej zimy, jej idea, jakby może
powiedział Platon; oglądałem się wchodząc między drzewa lasu.
Przed nami ostatnie już
podejście - na przełęcz między Łysą a Kopą - później przyjemna dróżka
towarzysząca strumieniowi, dróżka kończąca się zbyt szybko w wiosce, blisko
samochodu.
Dzień kończył się, gdy w
ciasnocie kabiny zmienialiśmy buty na lżejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz