Dzień siódmy, wrzesień.
Poznawanie okolic
Wielisławki, wieś Nowy Kościół, wąwóz Piekiełko, powrót pod Wielisławkę.
Po półrocznej przerwie nie
miałem chwili wahania: Kaczawskie, Wielisławka i jej okolice.
Organy jeszcze drzemały w
szarości świtu gdy mijałem je idąc do mojego ulubionego miejsca na południowym
stoku góry, a gdy doszedłem, znalazłem je takim, jakim pamiętałem i chciałem
zobaczyć: zielonym, złotym, błękitnym i moim. Po prostu pięknym. Zjadłem tam
śniadanie, wypiłem gorącą kawę (a taka kawa daleko od domu, gdzieś na szlaku,
smakuje wybornie), pogapiłem się i poszedłem dalej. Nie, nie od razu: wracałem
się dwa razy chcąc jeszcze raz zobaczyć ten słoneczny, jasny i ciepły widok
zielonych lasów, pustych już pól, i niebieskich Karkonoszy na końcu dalekiego
horyzontu.
W planie miałem pójść żółtym
szlakiem przez miejsce zwane Skalnym Stołem do wsi Nowy Kościół, tam przejść
rzekę i poszukać agatowych miejsc, ale zaraz na początku zgubiłem szlak.
Później odnalazłem go, znowu zgubiłem, w zamian odkrywając piękną dróżkę idącą
granicą lasów i pól, a w końcu na wyczucie poszedłem licząc na odnalezienie
szlaku. Jak się później okazało, wziąłem za bardzo w lewo, i schodząc stromym
zboczem Dłużycy doszedłem do rzeki. Gdzieś za nią miał być wąwóz Piekiełko.
Szedłem wzdłuż brzegu wypatrując miejsca, w którym mógłbym przejść rzekę po
kamieniach, ale jeśli nawet były, to zawsze brakowało jednego aby przejść suchą
stopą, aż w końcu doszedłem do mostu kolejowego. Dziwna to linia. Obrośnięte
jeżynami szyny ledwie trzymają się spróchniałych podkładów, spomiędzy których
wyrastają drzewa. Tak będzie wyglądała Ziemia, gdy zabraknie ludzi -
pomyślałem. Szukałem strumyka zaznaczonego na mapie, i tym razem nie
zabłądziłem: idąc jego brzegiem wszedłem w las i zaraz znalazłem się w innej
krainie. Szedłem dnem strumyka, na szczęście niewielkiego, w głębokim,
skalistym, ciemnym wąwozie, w którym mój aparat odmówił robienia zdjęć. Kto nazwał
Piekiełkiem to miejsce wyjątkowo ładne swoją dzikością? Doszedłem do zwaliska
drzew tak gęstego, że gdy próbowałem przejść pod pierwszą przeszkodą,
zaczepiłem plecakiem. Gdzie iść? – rozejrzałem się. Po lewej była ledwie
widoczna ścieżka trawersująca stromiznę zbocza, więc skorzystałem z niej, a
wyżej, na niewielkiej półce, trafiłem na dziury w ziemi, ślady zostawione przez
poszukiwaczy agatów.
Jakieś 280 milionów lat temu,
w okresie zwanym permem, ziemia tutaj była własnością Plutona i Wulkana, czyli,
jeśli ktoś woli nazwy greckie, Hadesa i Hefajstosa: z jej wnętrza wylewały się
rzeki ognia i magmy z uwięzionymi pęcherzami wulkanicznych wyziewów. Magma
zastygła w bazalt, jak ten na zboczach Ostrzycy, wulkanicznego neku – zastygłej
i ostałej gardzieli wulkanu. Z czasem pojawiła się woda niosąc rozpuszczone
składniki mineralne i osadzając je w geodach, pustych przestrzeniach bazaltu
pierwotnie wypełnionych gazami. Zmieniały się klimaty, ery i epoki, woda
ciurkała cierpliwie, a wnętrza geodów zapełniały się pasemkami kolorowych
osadów, które czas utwardził ponad twardość stali.
I oto stał się agat.
Trzymałem go w ręku.
280 milionów lat trwał ten
kamień! Niewyobrażalny ocean czasu! Gdyby każdy rok trwania tej bryłki materii
przedstawić w czasie jeden sekundy, film o tworzeniu się agatu byłby
wyświetlany non stop przez prawie 9 lat, podczas gdy historia naszej ery, ponad
2000 jej lat, byłaby przedstawiona w czasie 33 minut, a opowieść o ludzkim
życiu trwałaby niewiele ponad minutę!
Zamilkły wulkany, ziemia zazieleniła
się, a czas, ten niezmordowany niszczyciel i jednocześnie budowniczy, z
twardego bazaltu zrobił luźne osady w których tkwiły, jakby uwolnione, rogate
geody. Przyszedł człowiek podatny na uroku kamieni, rozgarnął kamienistą ziemię
i wziął w rękę niepozorny kamień do złudzenia przypominający stwardniałą bryłę
ziemi, być może z agatem w środku. Oczyścił bułę rękoma, przyjrzał się jej
powierzchni i po raz kolejny poczuł się dziwnie – jakby sam czas trzymał w
ręku.
Niezupełnie tak było, bo moje
doświadczenie było zerowe: oglądałem leżące tam kamienie, ale nic w nich nie
widziałem, wydawały mi się zwykłymi kawałkami skały. Byłem zniechęcony, nie
podobało mi się to miejsce, te dziury w ziemi, podkopany i zwalony świerk,
puszki po piwie – jakbym na miejsce przestępstwa patrzył. Czego więc się
spodziewałem? Nie wiem. Może nosiłem w sobie nieuświadomiony obraz poszukiwaczy
agatów znajdujących je wśród kamieni leżących na powierzchni? Chyba tak,
naiwnym romantykiem byłem zawsze.
Poszedłem dalej, ale już po
minucie spotkałem człowieka niosącego coś w ręku. Grzybiarz? Niósł młotek i
kamienie. Był tam z żoną, szukali geodów agatowych. Pokazali mi jak je
rozpoznawać i dzięki nim znalazłem tam leżące na powierzchni, wzgardzone albo
niezauważone przez zawodowych poszukiwaczy, pierwsze swoje geody oraz kawałki
skał z żyłkami agatów. Zapakowałem je wszystkie, podziękowałem swoim
nauczycielom, stęknąłem pod ciężarem plecaka i poszedłem dalej, w górę
strumienia. Z lasu na pola wyszedłem w okolicy góry Owczarnia.
Szedłem drogą wśród pól,
jedną z tych dróg, które mają dar przywoływania mnie nawet z daleka; często
słyszę głos drogi, a mimo iż tak cichy, jest tak przemożny, że gdy tylko mogę,
pakuję plecak i jadę do niej. Pojechałbym nawet gdyby nie wołała mnie, bo sam
jej urok, tak tajemniczy i nieodparty, wystarczy, bym czekał z utęsknieniem na
spotkanie. Droga biegła przede mną uroczymi meandrami, ocieniając się kępami
drzew, przeskakując kałuże, chowając się pod kasztanowcem obsypującym ją
połyskliwym brązem swoich owoców, lub otaczając się zielonymi miedzami
pachnącymi ziołami i zapraszającymi do odpoczynku na nich. Niezdecydowana i
kapryśna, jak wszystkie jej siostry, przytuliła się do ściany lasu, przez
moment nawet wbiegła między drzewa, bo nagle zmienić zamiar i znowu biec polem
po łagodnym zboczu góry, celując w błękit nieba. Moja droga, moje drogie drogi.
Ta jedna zdradziła mnie.
Rozpłynęła się wśród zarośli, znikła niczym Syringa goniącemu ją Panowi,
zostawiając mnie samego, ale nie miałem do niej żalu wiedząc o kapryśności
piękna. Wyciągnąłem mapę, rozejrzałem się wokół, wybrałem kierunek i poszedłem.
Wkrótce gęste, kolczaste, zarośla czepiające się kurtki zagrodziły mi drogę.
Zawróciłem, próbując w innym miejscu, i zaraz na początku, w małym zagajniku
brzozowym, znalazłem cztery okazałe kozaki. Stałem nad nimi niezdecydowany. Co
robić, skoro w plecaku te grzyby nie mają szansy przetrwać marszu? Ale jak
można zostawić takie grzyby? – odezwał się we mnie grzybiarz. Po chwili
przedzierałem się przez chaszcze trzymając rękę wysoko, a w niej nogi grzybów.
Doniosłem je całe, teraz schną wydzielając zapach wigilijnego bigosu.
Grzyby i ciążące mi kamienie
zostawiłem w samochodzie zaparkowanym w pobliżu Organów i poszedłem ranną trasą
chcąc odnaleźć tamtą uroczą drogę. Wspinała się po łagodnej pochyłości idąc od
wioski, a ja chciałem poznać jej początek, wiedzieć gdzie szukać jej na dole, w
wiosce, by kiedyś wrócić tutaj i pójść tą drogą raz jeszcze. Znalazłem ją.
Szedłem nią powoli, rozkoszując się rozległym widokiem przede mną: po prawej
dwa szczyty Wielisławki, na wprost jakaś drobnica kaczawska, po lewej grzbiet
Skopca i Barańca ze sterczącą nad nim wieżą anten, garbaty kształt Połomu, a
obok nich i jednocześnie wiele kilometrów dalej, budynki na szczycie Śnieżki,
małego, niebieskiego stożka na granicy najdalszego horyzontu.
Pod przydrożną jabłonią
leżały jabłka, mnóstwo czerwonych, apetycznie wyglądających jabłek. Dna rowu
nie było widać spod grubej warstwy tego wzgardzonego przez wszystkich daru
drzewa dla ludzi i zwierząt. Ponownie, jak tyle już razy, zadziwiła mnie
rozrzutność Natury. Wziąłem jedno jabłko i spróbowałem, było miękkie i słodkie,
więc napchałem nimi kieszenie i poszedłem dalej, pragnienie gasząc tymi dzikimi
owocami.
Schodząc do wsi kończyłem
dzisiejszą włóczęgę. Nic nie zdobyłem, nie byłem w żadnym znanym z przewodników
miejsc, ale przeżyłem kolejny piękny dzień w Górach Kaczawskich.
Nie ostatni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz