15 lutego.
Kilka dni temu widziałem coś
pięknego.
Przez zapyziałe okienka
warsztatu zobaczyłem jasny blask słońca, i wyszedłem zobaczyć je. Zobaczyć
słońce, panaceum na brzydotę warsztatu, w którym spędzam całe dnie. Oparty o
ślepą ścianę warsztatu stoi tam regał na stalowe profile z odzysku, a na nim
rzucone byle jak, pokrzywione, ze zgrubieniami spawów i odciętych elementów, z
plamami łuszczącej się farby, leży zardzewiałe żelastwo. Stałem i patrzyłem na
to złomowisko nieświadome tego, co się właśnie na nim dzieje: w krawędzi dachu,
rozbryzgując się na wszystkie strony, rozdzielając się na tysięczne drobinki,
zgrabnymi łukami, jak kolorowe iskry sztucznych ogni i świecąc jak one, spadały
kropelki wody. Na wprost, pomiędzy wykręconymi, rdzawymi, jakby starymi i
zmęczonymi, kawałami stalowych profili, daleko i nisko, widoczne między
stojącymi dalej pniami wysokich drzew, świeciło słońce, nadając tym skaczącym
kropelkom wody krystaliczny, ale też ciepły i wesoły blask. Blask, który nie
pozbawił wody jej miękkiej wodnistości, a wprost przeciwnie: zaznaczał i
podkreślał wilgoć każdej jej kropli tak mocno, że i najmniejsza – takie miałem
wrażenie – mogłaby ugasić największe pragnienie.
Po chwili usłyszałem wołanie,
zamknąłem więc drzwi wracając do swojej pracy – jakbym w czarną czeluść lochów
Pandemonium się zanurzał.
25 lutego.
Dzisiaj wspomniałem
rozlewiska, stawy i bagna pod Miliczem, wśród których w minionym roku wypadła
mi droga lunaparkowej przeprowadzki, i w tej chwili poczułem tak silną tęsknotę
za włóczęgą, i taki żal ogromny z powodu braku możliwości, że łzy stanęły mi w
oczach; wytarłem je i sięgnąłem po laptopa, aby pisząc, pocieszyć się. Pisanie
zawsze mi pomaga, działa tak, jakby te słowa pojawiające się znikąd ( jakie to
dziwne! Naciska się klawisze, i na białej powierzchni ekranu pojawiają się,
jakby wyczarowane z innego wymiaru, literki) miały moc dzielenia moich odczuć,
odbierania mi części moich smutków, ale i dodawania radości swoich do moich. To
też jest dziwne, zaczarowane, ale działa niemal zawsze, jak opanowane do
perfekcji zaklęcie.
4 kwietnia.
W Jeleniej Górze obserwowałem
ptaki latające wokół otworów wentylacyjnych na szczytowej ścianie wysokiego
wieżowca, i wtedy przypomniał mi się czytany w jakiejś książce s-f przykładowy,
hipotetyczny opis świata dwuwymiarowego, świata, w którym żyją stworzenia
mające tylko długość i szerokość, gdzie wysokość nie występuje, a tym samym
jest dla mieszkańców tego świata po prostu niewyobrażalna. Miał to być przykład
poglądowy opisujący nasze, ludzi żyjących w trzywymiarowym świecie, trudności w
zrozumieniu istoty czwartego wymiaru. Gdy patrzyłem na zawirowane loty tych
ptaków, na ich podlatywanie z góry, z dołu, z boków, do tych otworów, a już
szczególnie, gdy zobaczyłem ptaka, który uczepiony brzegu otworu jakby odpadł
od niego i przez chwilę, przez kilka pięter spadał, by w końcu łukiem, na
rozpostartych skrzydłach wznieść się w górę, wtedy uświadomiłem sobie nikłość
naszego trzeciego wymiaru; przyszła mi do głowy myśl o dwóch i pół wymiarach, w
jakim żyjemy – naskórkowość i sztuczność wymiaru naszej wysokości. Ileż to razy
odczuwałem zdziwienie, patrząc na zupełnie inny odbiór przez nasze zmysły i
nasz umysł odległości i wysokości; te same 10 metrów odległości, takie nic,
ledwie kilka dużych kroków, mały rzut kamieniem, podniesione do pionu staje się
dużą wysokością, która robi wrażenie i każe mocno się trzymać. A kilometr?!
Spacerek, i jednocześnie gigantyczna ściana wielkiej góry! A 50 kilometrów?
Mniej niż godzina jazdy samochodem – i jednocześnie wyniesienie się poza
atmosferę naszej planety – w kosmos.
Jesteśmy dwuipółwymiarowi.
7 kwietnia.
Wczoraj po raz pierwszy
zobaczyłem magnolie rosnące w sąsiedztwie placu w Lesznie, na którym przecież
piąty już raz jestem. Gdy podniosłem głowę z nad plątaniny kabli, zobaczyłem
nagie, bezlistne drzewo z białymi plamami, jakby z kawałkami chusteczek
higienicznych przyczepionych tam wiatrem, a gdy tknięty niejasnym jeszcze
wspomnieniem podszedłem blisko, zobaczyłem wielkie pąki, i duże, na pół
rozwinięte, zmarszczone, jakby wyschnięte, ale jednocześnie piękne przeczuciem
ich późniejszego powabu, białe kwiaty, które poznałem od razu: magnolia.
Na świat powinno się patrzeć
tak, jakby wzrok miało się od dzisiaj.
Dzisiaj, gdy patrzyłem na to
bielejące drzewo, a patrzę na nie zawsze przechodząc w pobliżu, małe jeszcze
kwiaty wydały mi się podobne do motyli. Ucieszyłem się tym porównaniem, bo
spodobało mi się, ale zaraz przypomniałem sobie o autorze tego porównania – że
nie jest moje, że czytałem o kwiatach magnolii podobnych do motyli, delikatnych
drobinkach piękna przycupniętych na nagich, zimowych jeszcze gałęziach drzewa,
które bez nich wygląda tak zwyczajnie, tak szaro.
A na sąsiedniej posesji
rośnie druga magnolia, cała już w różach, wystrojona niczym oblubienica przed
zaślubinami, piękna niczym sen o raju. Byłem u niej, stałem pod nią, patrzyłem
na nią oczarowany przepychem całej gamy odcieni różu, od niemal białego do
prawie fioletowego, a wszystko pod niebem czystym, błękitnym, a wszystko
świecące jasną pozłotą słońca, wiosny, i moich myśli... nie, bez myśli, ich nie
było, i dobrze, nie były tam potrzebne, nawet przeszkadzałyby; stałem pod
przepysznie wystrojoną magnolią bez myśli, bez słów, wypełniony jedynie
wrażeniem chwilowego przeniesienia mnie gdzieś... nie wiem gdzie; jakby
wspomnienie Jałty i widok ten cudny zlały się w jedno i chciały unieść mnie
gdzieś w górę, do lepszego świata; jakbym przez chwilę był Adamem, a wokół mnie
istniał rajski świat.
Chciałbym tę chwilę: widok
kwiatów na tle jasnego błękitu i swoje wrażenia, unieść ze sobą, uratować w ten
sposób od zapomnienia – i dzięki niej zapomnieć o przykrych chwilach...
12 kwietnia.
Szczecin. Rano byłem w banku:
wejście jak do pałacu, drogie kamienie, eleganckie pracownice mówiące cichym,
modulowanym głosem (we wszystkich drogich biurach tak mówią, czy uczą się
tego?), szmer pieniędzy i komputerów, połysk marmurów i ekranów; ze swoimi
groszami wpłacanymi na konto poczułem się jak dziadowski intruz. Drogę powrotną
skróciłem idąc między drzewami, wśród zeszłorocznych, zeschniętych badyli i
potłuczonych butelek, ścieżką wydeptaną przez nie wiadomo kogo. Po chwili
wiedziałem. Domek sięgał mi bioder, miał długość dwóch metrów, szerokość metra,
a zbudowany był z kawałków starych mebli, przykrytych brudnym linoleum i
odłamkami cegieł. Przez nieistniejące drzwi zajrzałem do środka: w miarę
czysta, równo ułożona kołdra, dwie plastikowe butelki z wodą, parę kawałków
chleba. Obejście, mieszczące domek i stary fotel obrotowy, było ogrodzone
sznurkiem. Spojrzałem wyżej: na szczycie pagórka, między nagimi jeszcze
drzewami, widziałem zarys pałacu pieniądza, w którym przed chwilą byłem.
Kolejne dwa światy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz