18 kwietnia.
Poznałem go natychmiast: pysk
wyciągnięty do przodu niczym u małpy, grube wały nad oczami, uszy przyciśnięte
do czaszki, głowa wtulona w ramiona. Prostował swoją wielometrową postać i skamieniałym
wzorkiem patrzył w dal, nieporuszony, obojętny na ludzi kręcących się obok.
Małpolud. Jedna z najbardziej znanych skał Gór Stołowych.
Budzik nastawiłem na czwartą,
bo byłem zachłanny, wygłodniały po zimie (jak narkoman na głodzie - powiedziała
pewna moja znajoma myśląc o górach), a po siódmej zaparkowałem samochód na
rynku Radkowa, małego miasteczka w Kotlinie Kłodzkiej. Myślałem o wejściu na
szlak w Karłowie, ale byłby to oszukany start, bo z połowy dystansu, a górę
powinno się zdobywać od jej podstawy; chodziło mi też o ten nieszczęsny, bo
dodatni, bilans kalorii po zimie - rezultat kłamliwych zapewnień o braku
kalorii w ciasteczkach sprzedawanych mi przez sympatyczną babkę w osiedlowym
sklepiku. I takim sposobem, przez kobietę, zdecydowałem się pójść dłuższym
szlakiem, chociaż teraz, po przejściu tej trasy, powinienem jej podziękować, bo
w pewnej mierze jej zasługą było moje przejście przez Skalne Wrota.
Zaraz za miasteczkiem
zobaczyłem cel mojej wędrówki: ze stromych zboczy pokrytych lasem wyłaniały się
pionowe, poszczerbione skały niczym zębiska monstrualnego zwierza. Szczeliniec
Wielki.
Później, gdy schodziłem z niego, pomyślałem, że powinien
nazywać się Wielki Szczeliniec Wielki.
Za szczytu cała Kotlina
Kłodzka leżała przede mną, aż hen, po dalekie szczyty Gór Sowich i Bardzkich,
tak wyraźne, a odległe ode mnie o 20 kilometrów. Dużo bliżej, wśród kolorowych
pól, rozrzucone były miasteczka. Które z nich jest Radkowem? To, czy może to
drugie, sąsiednie? Nie mogąc się zdecydować, sięgnąłem po mapę. Radków był
miastem po prawej, a to z lewej okazało się Bozanovem, miasteczkiem już po
drugiej stronie granicy. Ponownie, jak tyle już razy, doznałem zadziwienia
przestrzenią - tym razem jej jednorodnością. Bo oto tak wyraźna na mapie
granica, owa gruba, czerwona, zygzakowata krecha biegnąca przez pola i góry,
podkreślana jeszcze odmiennością nazw po obu stronach, ta granica przestawała
istnieć w momencie podniesienia głowy i spojrzenia w dolinę przede mną. Między
obydwoma miasteczkami widziałem lasek, mapa mówiła mi, że granica biegnie tuż
na prawo od niego, ale nic tam nie widziałem poza żółtym prostokątem pola. Gdy
w drodze powrotnej wszedłem do miasteczka, znalazłem jeszcze jedno
potwierdzenie braku tej tak sztucznej, nierzeczywistej granicy: biały drogowskaz
na małym skrzyżowaniu informował o dwóch drogach - w prawo do centrum miasta, w
lewo do Bozanova.
I tak jest dobrze. Tak być
powinno.
Przygodnie poznane na
szczycie małżeństwo opowiadało mi zdarzenie z dawnych czasów, gdy te granice
były wyraźne i wśród pól. Otóż ich sąsiad, a mieszkają tuż przy granicy,
wymieniał kiedyś koło w samochodzie przed swoim domem. Koło wypsnęło mu się z
ręki i tak nieszczęśliwie potoczyło, że przekroczyło granice. Bez paszportu,
oczywiście. Właściciel poszedł za nim, a pech chciał, że trafił na czeskiego
policjanta. Dużo trzeba było wyjaśnień, aby koło i człowiek mogli wrócić do
ojczyzny...
A wokół mnie festiwal
kamiennych kompozycji.
Wiele razy podziwiałem
konstrukcje piętrowo ułożonych głazów tak przemyślnie klinujących się wzajemnie
i wzajemnie podpierających, że i inżynier nie wymyśliłby lepszych układów
dźwigających wielkie ciężary.:
Na jednej z pionowych ścian,
na małej półce leży kamień, właściwie wisi niemal całą swoją długością nad
przepaścią, przygnieciony drugim, większym kamieniem, a ich wzajemne ułożenie
pozwala wyobrazić sobie tę chwilę sprzed wieków, w której ze szczytu ściany
oderwały się dwa głazy i rozpoczęły swój lot ku ziemi, przerwany w tym miejscu
wzajemnym zatrzymaniem.
Stutonowy głaz wisi nad
stromym zboczem, trzymany jakimś starym zaklęciem albo tymi patykami
podłożonymi pod niego przez turystów; oglądam go, jak wiele przed nim i po nim,
chodzę wokół chcąc dojść przyczyny jego tkwienia tutaj, w zawieszeniu, a nie na
dnie doliny; trudno uwierzyć w przypadkowość tak przemyślnego podparcia głazu.
Pionowy słup z obu stron
wsparty skośnymi, płaskimi ścianami tworzy kamienny namiot; kamień sięgający
piętra dziwnie stoi, jakby oparł się o ziemię jednym palcem, na którym spoczywa
cały jego wielki ciężar - bocian stojący na jednej nodze. Klękam szukając
punktów podparcia, a na koniec lekko opieram dłoń o głaz w irracjonalnej obawie
przewrócenia go.
Bogactwo kształtów.
Skalne giganty stoją
przytulone do siebie, w pozach pełnych przerażenia, jak grupa nierozważnych
śmiałków stojących przed straszliwym obliczem Gorgony; między drzewami
przyczaiła się głowa z wysokim czołem przykrytym hełmem z mchu i paproci; stoi
przeniesiona tutaj z Wysp Wielkanocnych i patrzy na mnie nieruchomym wzrokiem;
kępa małych świerków z innej kamiennej głowy czyni rozczochrany łeb zbudzonego
Cyklopa.
Świerk znalazł dla siebie
miejsce na szczycie głazu, wypuścił kilkumetrowe korzenie, opasał nimi kamień
przyszpilając go do ziemi; mam cię, nie uciekniesz mi – zdaje się mówić nie
wiedząc, jak mało znaczącą i krótką chwilą jest jego życie w długim istnieniu
skały, bo oto w innym miejscu widzę rozsypujące się w próchno resztki drzewa na
szczycie niewzruszonego głazu. Pod gęstą koroną świerków wystaje z ziemi szyja
i łeb wielkiego dinozaura, z którego zaciśniętej, dwumetrowej paszczy zwisają,
resztki krwawej i ohydnej, zdawałoby się, strawy – wiechcie zeszłorocznych traw
i paproci. Wśród szarych pni drzew skały stoją niczym prastare duchy, zjawy z
dawno nieistniejącego świata, nieporuszeni świadkowie tysiącleci, oplecione
korzeniami, przykryte czapami mchów i paproci; czasami wygładzają swe obłe
cielska, prostują plecy i ustawiają się w szeregu, któremu tylko dachu brakuje,
by stać się zamkiem Natury.
Kontrast barw i pór roku.
Na szczycie zostawiłem zieleń
i słońce ciepłego dnia wiosny i zszedłem w głębokie wąwozy, w wąskie szczeliny
między skalnymi ścianami zionącymi przenikliwym zimnem, zasypane jeszcze
śniegiem, o ścianach pokrytych zamarzniętym szkliwem, podparte lodowymi stalaktytami.
Miałem wrażenie napierania na mnie szarych, mokrych i zimnych skał w ciasnych
przejściach, czułem atawistyczny lęk i szukając ratunku, patrzyłem w górę, na
wąską, poszarpaną linię świetlistego błękitu nieba między atakującymi mnie
głazami, patrzyłem niczym na raj utracony z dna piekła.
Piekło nie jest gorące, nie.
Tam jest lód i szare kamienie; i nie mieszkańcy raju patrzą w dół dla swojej
radości (jakże wątpliwej moralnie), a ci z dołu patrzą na spacerujących
mieszkańców asfodelowych łąk.
Schodząc kamienistym
łożyskiem strumienia po wschodniej stronie zbocza, przechodziłem między dwoma
grupami skał zwanymi Skalnymi Wrotami. Ich posępną, ale majestatyczną urodę,
wielkość, przy której człowiek czuje się mały i bezwarunkowo podległy prawom
przyrody, dobrze widać, gdy minąwszy je obejrzy się i podniesie głowę: pionowo
wyrastają ze stromizny zbocza - szare, surowe, posępne, groźne, wieczne; są jak
strażnicy twierdzy z powieści fantasy, jak bramy czarodziejskiego świata.
W drodze powrotnej mignęła mi
po lewej ładna dróżka biegnąca skrajem pola i lasu, kusząc mnie obietnicą
wiatru i skowronków, więc zawróciłem i poszedłem odebrać obiecane. Nie kłamała,
a w swojej szczodrości dorzuciła mi jeszcze ciepło słońca i magnetyczny urok
horyzontu zamkniętego niebieskimi górami.
25 kwietnia.
Obejść chociaż część
wierzchowiny Gór Stołowych - z takim postanowieniem wyjechałem wczesnym rankiem
na południe.
Pojechałem, przeszedłem,
powróciłem - oto opis według wzoru Rzymianina.
Mówi się o skalnych grzybach
ukrytych w lasach tych gór, i owszem, są tam, a jeden z nich to największy z
widzianych i najprawdziwszy prawdziwek, ale jest tam też cała kolekcja maczug
(dobrze, że tych lasów nie odkrył Herakles w czasie swoich wędrówek), jest
zbiór nieznany kształtów nienazwanych, a nawet jest łódź podwodna. Nie wiem,
czy atomowa, ale niewątpliwie łódź - z obłym dziobem i rosłym kioskiem. Skąd
się tam wzięła - nie wiem.
Kiedyś, w niewyobrażalnie
dawnych czasach, gdy tutaj było morze, powolne a rozliczne procesy denudacyjne
(uczonych nazw geologom nie brakuje, mają ich tyle, że zapewne żaden z nich nie
pamięta wszystkich; te dwa zapamiętałem, bo podobają mi się - są... rytmiczne?)
zabierały z okolicznych lądów resztki skał, roślin, zwierząt, a niejako
odwrotne procesy sedymentacyjne osadzały je na dnie morza w tempie milimetrów
na wieki; pewnie i jakiś islandzki wulkan dorzucił garść pyłu... nie,
zapędziłem się, Islandii wtedy jeszcze nie było, więc może te wulkany, po
których zostały teraz majestatyczne ostańce w Monument Valley w Utah, dołożyły
się do którejś z tak wyraźnych warstw tworzących bajeczne kształty w górach,
które wtedy, gdy o ludziach świat jeszcze nie myślał, były świeżymi osadami na
dnie ciepłego morza. Teraz, po upływie milionów lat, tamte osady stały się
skałami tworzącymi nogi i kapelusze skalnych grzybów w Górach Stołowych, i są
jedyną pozostałością zmian klimatycznych albo kataklizmów, zapewne tragicznych
dla losów żyjących wtedy zwierząt, jedynym śladem dziesiątek i setek zmian
ciągnących się wiekami wieków. Tyle zostało po tamtych czasach - ile zostanie
po naszym czasie, po nas? Czy po naszych wielkich i dumnych miastach zostaną
tylko warstwy skał o odmiennej twardości w nieznanych górach przyszłości?
Dotykam dłonią skały, czuję gładkość lub chropowatość jej powierzchni, zwykła
skała, tyle że dziwnych kształtów, a przecież dotykam historii Ziemi. Nasze
przedmioty mają trwanie liczone w dniach lub krótkich latach, a tutaj dotykam
milionów lat. Zadziwiający jest obieg materii w przyrodzie, niesamowita skala
przeobrażeń dziejących się tak bardzo powoli, że aby je dostrzec, konieczne
jest baczne patrzenie i pewna wiedza. Skała, na której wyrastają, żyją i
obumierają kolejne pokolenia drzew, wydaje się niewzruszona, wieczna w swoim
omszałym trwaniu idącym przez tysiąclecia, a przecież i ona nie jest pierwotną
materią, skałą pamiętającą narodziny Ziemi, bo utworzyły ją miliony lat
mozolnie niszczących nieznane lądy - owe zaginione kontynenty nie znające ludzi
- by ponownie tworzyć nowe ziemie i nowe skały. Mech rosnący na tej skale,
deszcz na nią padający, upał i mróz, korzeń drzewa wciskający się w szczelinę,
a ostatnio i but człowieka, mozolnie rozpuszczają lub odrywają maleńkie jej
cząsteczki, a wiatr, grawitacja, woda, przenoszą je i wespół z czasem
przekształcając dalej – w wiecznym krążeniu materii.
Wszystko płynie, jak to
powiedział pewien filozof z Efezu.
Na ścieżce idącej wzdłuż
stromego zbocza, poniżej podstaw skalnych bastionów piętrzących się nade mną,
wstrzymuję oddech. Tuż przy mnie słyszę ciężkie buczenie pękatego bąka (pyszne
połączenie dźwięków!: pękaty bąk), odgłos nierozerwalnie związany w moich
skojarzeniach z ciepłem leniwego, słonecznego dnia; dalej, nieco w bok, skrzypi
drzewo, a wysoko, ponad szczytami skał, słyszę miarowe, powolne odgłosy bicia
powietrza skrzydłami dużego ptaka.
Cisza. Cisza i słoneczne plamy na szarych skałach.
Odłożyłem laptopa na stolik
po lewej. Z prawej strony fotela, na brzegu kanapy, zawsze leżą jakieś
drobiazgi mające dziwny zwyczaj mnożenia się tam, co zmusza mnie do okresowego
robienia porządku z nimi. Pod cienką książeczką Arystotelesa leżała moja
srebrna dolarówka, długopis i kilka małych karteluszek z klejącymi się
brzegami, zapisanych moim mało czytelnym pismem. Gdy tydzień temu wybierałem
się na pierwszą wyprawę, zapomniałem wziąć coś do pisania; zapomniałem, bo
przez wiele ostatnich lat rolę notatnika pełnił mój palm wiecznie wiszący przy
pasku spodni, a teraz dożył swoich dni, staruszek; leży na półce, głuchy i
ciemny, leży i będzie tam leżeć, bo pamiętając o tych wszystkich latach wiernej
jego służby, nie mam sumienia wyrzucić go. Gdy tamtej niedzieli usiadłem na
ławie w schronisku, uświadomiłem sobie jego brak, więc poprosiłem gospodarza o
kartkę papieru i długopis, by zrobić notatki. Kartki nie dostałem, tylko te
miniaturowe, bladoróżowe karteluszki, które pokryłem swoimi bazgrołami.
Teraz zebrałem je,
rozrzucone, i przeczytałem pierwszą, było w niej o głowie tak podobnej do głów
z Wyspy Wielkanocnej, a ja przez chwilę znowu siedziałem tam, na drewnianej
ławie w schronisku, przez okno widząc płaski szczyt Szczelińca okolony szarymi
skałami.
Tyle miejsc do zobaczenia,
tyle wrażeń do przeżycia, a możliwości tak mało!
10 października.
Kilka dni wcześniej, będąc w
delegacji, wieczorem, nareszcie po pracy, czytałem ilustrowaną i dobrze napisaną
książkę o polskich górach. Lektura wzbudzała we mnie pragnienie wędrówki, ale
także bezsilność, tęsknotę i najsilniejsze uczucie - żal: ostatnie słoneczne
dni jesieni, a ja nie mogę pojechać w góry!
Aura okazała się być łaskawa
trzymając dla mnie nici babiego lata.
Jeszcze w piątkowe popołudnie
zamierzałem pracować w sobotę, a w góry pojechać tylko na jeden dzień, ale
zmieniłem plan gdy poznałem prognozę pogody na weekend. Zapakowałem plecak i
usiadłem w fotelu obłożywszy się mapami i przewodnikami. Dwa dni na szlaku,
więc powinienem wybrać taką trasę, aby w jej połowie było schronisko.
Pożądliwie patrzyłem na co większe szczyty, niezdecydowany, aż w końcu
zauważyłem, że szukam takiej trasy, aby wejść na jak największą ilość szczytów
zaliczanych do korony gór polskich. Wtedy zaprotestowałem: przecież nie dla ich
zdobycia chodzę w góry! Nie zbieram żadnych poświadczeń, więc jeśli już, to sam
kiedyś zdecyduję, czy zdobyłem koronę, a będzie ona skutkiem moich wędrówek,
nie ich przyczyną.
Po raz trzeci w tym roku
zdecydowałem się pojechać w Góry Stołowe, bo co prawda we wszystkich pasmach
Sudetów wiele jest nieznanych mi szlaków – a każdy woła mnie - ale w te góry
ciągnęły mnie fantastyczne formy skalne. Zadzwoniłem jeszcze do schroniska na
szczycie Szczelińca rezerwując miejsce – i położyłem się spać.
Różanoplaca odsypiała swoje
wczesne letnie wstawanie, a gdy w końcu wyswobodziła się z objęć kochanka (a
może nie? Może noc spędziła słuchając świerszcza i rozmyślając nad swoim
zapominalstwem?), miałem za sobą połowę trasy i właśnie przejeżdżałem przez
Wrocław. Za miastem wjechałem we mgłę. Nie, nie, mgła nie przeszkodzi mi w
nasyceniu się urokiem gór – przekonywałem siebie tym usilniej, im bliżej byłem
celu podróży – Przełęczy Lisiej przeciętej znaną mi, uroczą Drogą Stu Zakrętów,
i im gęstsza była mgła.
Zawsze, ilekroć jadę w góry,
odczuwam ekscytację, radość i niecierpliwość, a ten wyjazd dał mi wszystkiego
po dwakroć: wszak po raz pierwszy nocować miałem w schronisku, po raz pierwszy
oglądać ze szczytu zachód i wschód słońca, od tak długiego czasu po raz
pierwszy oderwać się od codzienności na dwie doby. Mgła nie przeszkodzi mi –
mówiłem siebie wjeżdżając na teren Parku, między drzewa otulone mgłą. Po
wyjściu z zakrętu, mając przed sobą prosty odcinek drogi, rzadkość tutaj
wielką, zobaczyłem słońce między ciemnymi, gęstymi gałęziami świerków. Brew
przepisom zatrzymałem się, wysiadłem i patrzyłem, oczarowany pięknem tego jakże
niespodziewanego widoku. Powietrze z resztką mgły rozpłomieniło się trafione
promieniami słońca, spomiędzy drzew wytrysnęły pałające słupy światła,
rozświetliły zieleń buków i pognały dalej, między drzewa; były tak jasne, tak
intensywne, że naturalnym wydawało się dotknięcie ich; wszystko wokół w tej
jednej chwili nabrało ogromnego uroku, a ja poczułem w sobie radość życia,
niecierpliwość i gotowość przeżywania właściwe młodości. Zobaczyłem zatrzymaną
chwilę czasu, chwilę mojego życia: owionęła mnie swoją czarodziejską aurą, a ja
chwyciłem ją wołając: trwaj!, i ona posłusznie była przy mnie. Krótko, ale
była, rozpoznana i uchwycona. Ręce mi drżały, nie wiedziałem co robić; patrzeć
i robić zdjęcia i biec chciałem tam, gdzie świetlne słupy dotykały ziemi by
dotknąć je, jak wiele lat temu, gdy dane mi było zobaczyć miejsce wspierania
się tęczy o ziemię. Wtedy trawa łąki barwiła się jej kolorami, teraz
szarozielone poszycie górskiego lasu słoneczną jasnością odpowiadało słońcu, a
posępne jeszcze przed chwilą pnie świerków i buków wydały się zastygłymi w
słonecznej pieszczocie olbrzymami nie z tego świata.
Do tego świata sprowadziła
mnie mina kierowcy samochodu wymijającego mojego forda o grubość lakieru.
Pojechałem na parking na Lisiej Przełęczy, a stamtąd poszedłem żółtym szlakiem
ku Białym Skałom. Gdzieś tam, w pobliżu tych urokliwych i faktycznie prawie
białych skał, dane mi było zobaczyć kolejny niecodzienny widok: z krawędzi
urwiska cały świat wydawał się tonąć w powodzi światła. Powietrze było
świetliste, odległe szczyty wyłaniały się z morza świecącej perłowo mgły
zalegającej doliny, ciemna zieleń bliskich zboczy nabrała połysku starego
złota, a drzewa nad ścieżką stały się feerią kolorów żółtych, bursztynowych i
czerwonych, a wszystkie one były żywe, nasycone, lśniące.
Robiłem zdjęcia, ale nie na
moje umiejętności uchwycenie takich odcieni barw; zostały mi zdjęcia zrobione
moim własnym aparatem, mam je pod powiekami i tam będę je pieczołowicie
przechowywać.
Ktoś kiedyś powiedział, że
człowiek zniesie wszystko poza codziennością – i miał rację, zwłaszcza w
odniesieniu do mężczyzn, którym jakby trudniej odnaleźć się w toku zwykłych,
codziennych trosk i zajęć. Niesprawiedliwość w łatwym stawaniu się czasu
wyjątkowego czasem codziennym. Gdybym miał możliwość oglądania tych widoków
codziennie, właśnie przez to przestałyby być wyjątkowe, tracąc swój dobroczynny
wpływ na mnie; doświadczyłem tej przemiany kilka lat temu, gdy przez ponad dwa
miesiące mogłem oglądać z okna swojego pokoju szczyty Beskidu Śląskiego.
Zostają więc tylko chwile wyrwane z codzienności, jakby kradzione i na krótki czas
przeniesione w inny świat; zostają moje jakże często bezradne próby uchwycenia
pięknych chwil, by zatrzymane dalej promieniowały swój urok i w ten sposób
pomagały mi.
W pobliżu Narożnika, czy może
na nim samym, na brzegu urywającej się gwałtownie wierzchowiny, znalazłem
drugiego Małpoluda, miniaturkę niewiele większą ode mnie; nie wiem, czy ta
ładna skała ma swoją nazwę, a jeśli nie ma, to może należałoby ją nadać?..
Dalej były Błędne Skały, na
które poszedłem, nie pojechałem, czując nieco irracjonalną niechęć przed takim
zwiedzaniem gór. To świat ze snu autora książek fantasy, któremu brakuje tylko
widoku rycerzy z mieczami na plecach, świat odległy o świetlne mile od mojego
codziennego świata.
Godzinę przed zmierzchem
wszedłem na szczyt Szczelińca. Byłem w jedynym chyba miejscu Polski, z którego
Czechy widać na północy, na południu i na zachodzie. Dolina przede mną
oddzielała masyw Szczelińca od sąsiedniego Bozanowskiego Spicaka, już po
czeskiej stronie, a daleko i wysoko, na tle ciemniejącego nieba, podobne do
zębatych, sinych chmur, widniały Karkonosze z wyniosłym stożkiem Śnieżki
oglądanymi od południa, a więc za nimi znowu była Polska. Na lewo, za
najbliższym szczytem, byli już sąsiedzi, a za mną był niewidoczny z tego
miejsca wysoki masyw Śnieżnika, za którym jeszcze raz zaczynały się Czechy.
Słońce zachodziło nad stromym
zboczem Błędnych Skał, oprószając ciemniejący świat złotym pyłem; zarysy
szczytów, bliższe czarne, dalsze szare i granatowe, powoli nikły w ciemności, a
niżej rozległa dolina znaczyła się tysiącem świateł miasteczek i osad. Ogromna,
intensywnie czerwona łuna zachodu rozpalona na pół nieboskłonu oświetlała od
dołu granatowe, pęczniejące, brzuchate chmury – wydawało się, jakby ich
brzemienne ogniem cielska przygnieść chciały cichą, bezbronną, usypiającą
ziemię.
Gdy dwa najbliższe szczyty,
Bozanowski Spicak i Błędne Skały, znikły w ciemnościach, jedynie odległa
Śnieżka trwała widoczna na tle gasnącej zorzy, niczym niewzruszony strażnik
Sudetów.
Obejrzałem się: jasne okna
schroniska kusiły. Grzane piwo przed snem? Dałem się skusić. Pokój noclegowy
przypomniał mi wojsko: duża sala wypełniona piętrowymi pryczami i smrodem skarpetek. Nawet koce były
wojskowe, bo szare i szorstkie.
O świcie byłem już na
szczycie, w pobliżu nieporuszonego Małpoluda, i patrzyłem na metamorfozy
kolorów świata wokół.
Od mało wyraźnej szarości na
tle ciemności nocy ledwie przeczuwającej nadejście świtu, poprzez niebieski
odcień nadawany jego skałom przez pierwsze, delikatne jeszcze światło dnia, po
świecenie skał miedzianym kolorem na tle szarych niebieskości dalekich szczytów
otoczonych linią horyzontu pałającą odcieniami czerwieni i różu. Zadziwiał
kontrast barw. Doliny w szarościach rozmytych mgłą z której wynurzały się
pojedyncze drzewa i małe wzgórza, wyżej intensywnie kolorowa linia horyzontu, a
ponad nią błękitniejące, czyste, wyniosłe niebo; pobliskie skały czarne, ostro
rysowane, a rosnąca tuż obok brzoza zastygła w oczekiwaniu pierwszych promieni.
Tuż po wschodzie słońca, przez krótką chwilę, była jedynym drzewem świecącym
żółciami i zieleniami swoich liści, podczas gdy zachodnie zbocza gór trwały w
swej czerni, a dolina nie wiedziała jeszcze o wschodzie. Gdy wychyliłem się,
zobaczyłem słońcem oblany profil obojętnego Małpoluda i świecące szczyty skał.
Do Karłowa schodziłem powoli,
często zatrzymując się i oglądając za siebie, chcąc jeszcze mocniej zapisać w
pamięci chwile na szczycie i obrazy słonecznego ranka. Postanowiłem poznać
chociaż kawałek czeskich Gór Stołowych, pojechałem więc do Pasterki, w schronisku
wypiłem kawę i poszedłem niebieskim szlakiem w kierunku granicy i Broumowskich Stenów. O przejściu
granicy dowiedziałem się widząc czeskojęzyczne drogowskazy – niech będzie
błogosławiona jedność Europy. Dalej nic się nie zmieniło, bo po obu stronach nieistniejącej
granicy słychać zarówno polski, jak i czeski język. Ze szczytu Bozanowskiego
Spicaka zobaczyłem schronisko na Szczelińcu, zamykając krąg tych dwóch
wyjątkowych dni, a u celu podróży stanąłem przed architektonicznym cudem
Natury: skalną bramą. Skały ją tworzące są tak ustawione, że tylko razem,
wspierając jedna drugą, zachowują stabilność, a wystarczyłoby jedną z nich
uchylić, by cała wielotonowa konstrukcja runęła w dolinę. Pokazuje się
amerykańskie bramy, jak Delicate Arch, w Utah, bodajże, a o tej
równie pięknej bramie i tak bliskiej nam jakoś mało się słyszy.
Dopisek z
następnej niedzieli.
Siedzę w
pokoju, zakichany, zasmarkany i obolały.. A plany miałem takie piękne!: w
sobotę po pracy pójść do lasu na grzyby, a w niedzielę wczesnym rankiem
wyjechać w góry. Niestety, w piątkowe popołudnie przyplątała się grypa czy jak
tam się nazywa to choróbsko, no i słoneczny dzień oglądam przez okno, rozżalony
nie wiadomo na co. Może za tydzień uda mi się spędzić dzień na szlaku?
Póki co
wspominam szczelinieckie skały w blasku pierwszych promieni słońca, próbując
określić kolor tego światła: podobny nieco do pomarańczowego, ale przecież
ładniejszy od niego, podobny do miedzianego, ale tylko podobny… Gdy wspominam zmiany barw światła na tych
skałach, pojawia się połączenie szarości i różowości. Czy różowość może
przenikać się z szarością? Może w takim znaczeniu, w jakim wrażenie, nastrój,
piękna chwila, były różowe dla Prousta. A czy mogło tak być, że bogini świtu
udzieliła skałom barwy swojej sukni? Że był to kolor boskiego szafranu? Nie
wiem, ale to możliwe, bo kolor był piękny.
8 maja.
Szef jest
ostatnio wielce dla mnie łaskawy pozwalając wziąć wolny dzień i busa na wyjazd
w góry. W sobotni wieczór gorączkowo przeglądałem mapy i przewodniki; kusiły
mnie te długie dukty leśne na pustkowiu Gór Bystrzyckich, ale w ostatniej
chwili ponownie wybrałem Góry Stołowe. Trasę jak zwykle wybrała moja
zachłanność: z parkingu przy bezimiennej drodze pod Batorówkiem szlakiem
żółtym, a później zielonym, via Urwiska Batorowskie do Karłowa, tam obiad (nie
miałem czasu zrobić swoich kanapek ze spleśniałym serem i sałatą), stamtąd
dalej żółtym szlakiem przez Białe Skały, Torfowisko Batorowskie, rejon skalnych
grzybów - do Batorówka. Gdy później podliczyłem drogę, okazało się, że w ciągu
jedenastu godzin przeszedłem ponad 30 kilometrów. Firmowy bus jest wielkości
spasionego diplodoka, a jego apetyt na paliwo dorównuje rozmiarom, więc kazałem
mojej pani z pudełeczka GPS wybrać najkrótszą trasę. Wiedziałem, że będzie
wiodła mnie dziurawymi, podrzędnymi dróżkami, ale godziłem się na to także z
powodu atrakcyjności takiej trasy w górach. W tym oczekiwaniu nie zawiodłem
się.
Gdy patrzę na
wąską i mało znaną, czasami nawet bez numeru, szosę meandrującą wśród pól,
lasów i wzgórz, mam wrażenie jej lekkości, zwiewności nawet; wydaje mi się, że
ta droga ledwie dotyka zieleni traw, a silniejszy powiew wiatru może ją
zdmuchnąć, na powrót czyniąc ziemię dziewiczą. Te drogi są jej przyjazne:
ocienione jaworami wspinają się bez protestów na pagóry i ochoczo opadają w
doliny, wymijają stare domy i odwieczne kamienie, skręcają ku małej wiosce
schowanej w fałdzie ziemi, wiosce, o której nikt nie pamięta poza nimi i
garstką mieszkańców. Takie drogi uśmiechają się do podróżującego, są ciekawe
ludzi i świata wokół.
Autostrada
jest inna: obca, wyniosła, pyszna, ignorująca krajobraz. We wzgórzach ryje
głębokie wąwozy wyglądające niczym rany ziemi zadane pługiem olbrzyma, dziurawi
góry, zasypuje doliny lub wznosi się nad nimi estakadami, odsuwa się od ludzkich
siedzib poboczami i ogrodzeniami, pędząc nieprzytomnie i nic nie widząc wokół
siebie z wyjątkiem niedosiężnego horyzontu. Ją tylko pęd interesuje i
pochłaniane kilometry.
Kilka domów,
leśniczówka, wstążka asfaltu i kamienisty parking na brzegu lasu. Batorówek,
początek mojej dzisiejszej drogi.
Góry Stołowe
mają wyjątkową budowę: ich wysokie partie są rozległymi równinami pokrytymi
lasem; wśród drzew, głównie świerków, ukrywają się najdziwniejsze stwory
kamienne. Do najbardziej znanych form należą oczywiście grzyby, ale ich
rozmaitość ograniczona jest właściwie tylko naszą spostrzegawczością i
zdolnością do nadawania nazw.
Główny masyw
naszych Gór Stołowych, ta wielka i wysoka równina wierzchowiny, od strony
południowego zachodu kończy się długim skalnym obrywem. Idąc zielonym szlakiem
od Batorowa, nagle dostrzega się niebo między szarymi pniami świerków, ścieżka
kończy się skalnym występem, drzewa zostają w tyle, i oto otwiera się przed
nami wielki przestwór ziemi i nieba. Skała Józefa na początku długiego Urwiska
Batorowskiego, jedyne miejsce, z którego mogłem nasycić oczy dalą.
Coraz częściej
wydaje mi się, że ona właśnie, dal, jest tym, co najbardziej jest mi potrzebne
i co najmocniej woła mnie w góry, bo przecież nie samo zdobycie szczytu: cóż to
za wyczyn wejść na sudecki szczyt? Owszem, jest jeszcze droga, na którą z takim
upodobaniem patrzę, ale ona jest dla mnie wszędzie, gdzie jest przestrzeń,
gdzie pola są i lasy. Góry dają mi nadto Dal – fascynującą i niedosiężną
właścicielkę magnetycznego uroku.
Stałem na
skalnej półce mając u stóp dolinę i wierzchołki drzew, a przed sobą siniejące
dalą i zbliżającym się deszczem szczyty Gór Bystrzyckich; lekko na prawo
górowała nad innymi Orlica, ta sama, na którą wdrapywałem się parę miesięcy
temu brnąc w głębokim śniegu.
Chciałoby się
zejść w dolinę i pójść prosto przed siebie, ku Dali widocznej wśród niebieskich
szczytów, ale ona jest niedościgła jak horyzont. Jak marzenia.
Takie miejsca
mają dla mnie jeszcze jeden urok, a jest nim kontrast. Przede mną przestrzeń
pozwalająca na swobodny lot wzroku, góry jak budowle w dziecięcej piaskownicy,
miasteczka jak kolorowe plamki na ogromnej połaci ziemi, a wystarczy odwrócić
głowę, by horyzont – ścianę drzew - mieć niemal na wyciągnięcie ręki. Idąc tym
lasem łatwo zapomnieć o wędrówce górami, o których w ostatniej chwili
przypominają skalne obrywy i horyzont uciekający w dal.
Nie znalazłem
zaznaczonego miejsca widokowego w pobliżu kapliczki stojącej przy urwisku, mimo
iż kręciłem się wokół niej, ale znalazłem wiele innych, przynajmniej
kilkanaście miejsc widokowych nie zaznaczonych na mapie, jednak widoków
domyślałem się tylko: około dziesiątej zaczął padać deszcz, a wiatr przygnał
mgłę. Przydała ona uroku drzewom rosnącym na samych krawędziach skał, a te
uczyniła większymi, bardziej surowymi i dzikimi, ale pozbawiła mnie dali.
Wędrując
skrajem urwiska natknąłem się na rozpadliny znane mi ze Szczelińca i tak
charakterystyczne dla tych gór: wśród kęp jagód i małych świerków ciemnieje
zygzakowata czarna pręga pęknięcia skalnego masywu. Czasami ma głębokość paru
metrów, czasami jest znacznie głębsza, bez dna, bo te ginie w ciemnościach
szczeliny. W jednym miejscu znalazłem pęknięcie otwierające się na obniżenie z
łagodnymi brzegami; zszedłem tam chcąc poczuć, jak na Szczelińcu, ten dziki,
pierwotny, bo nierozumny strach człowieka przygniatanego skałami. Skały
szczeliny były zimne, wilgotne, czarne, ale nim cokolwiek poczułem, zobaczyłem
plastikową butelką po napoju leżącą na dnie. Zniechęcony wyszedłem. Większość
tych szczelin jest wąska, przekracza się je bez ryzyka i wysiłku, ale są też
takie, które kuszą do wykonania ryzykownego skoku. Jedna z takich szczelin
oddzielała mnie od pionowego słupa skalnego, na wierzchu którego rosło parę
rachitycznych, wykręconych wiatrami sosenek, oraz kępa jagód – miniaturowy
ogród nad przepaścią, tak bliski, a tak odległy.
Z Przełęczy
Lisiej poszedłem do Karłowa na obiad. Diabeł mnie podkusił wejść do innej niż
planowałem restauracji, i to przez niego wydałem kupę pieniędzy na coś, co
tylko mój głód uczynił jadalnym; więcej mnie tam nie zobaczą.
Po powrocie na
przełęcz wszedłem na żółty szlak, którym via Skalną Furtę doszedłem do rejonu
skalnych grzybów. Odwiedziłem je po raz trzeci, i ponownie, jak za pierwszym
razem, tylko przypadek pozwolił mi odnaleźć ukrytą wśród świerków i odsuniętą
od szlaku najpiękniejszą maczugę, o której fama (puszczona przeze mnie) głosi,
że zostawił ją tam Herakles w czasie jednej ze swoich licznych wędrówek.
Wśród gęstych
drzew stoi też gdzieś tam skamieniały dinozaur rodem ze snu twórcy horrorów: z
poczwarnego kadłuba wyrasta szyja pokryta potwornymi węzłami muskułów,
dźwigająca dziobaty, ptasi łeb. Chciałem się przywitać z tym niesamowitym
stworem, ale stał nieporuszony i wyniosły, w nosie mając mnie i cały świat
wokół.
Na szlaku
spędziłem blisko 11 godzin, wróciwszy syty drogi, ale niesyty dali. Obiecałem
sobie wrócić na Urwisko Batorowskie w następną niedzielę; wyjeżdżając około
trzeciej z Wałbrzycha, chciałbym zobaczyć wschód słońca stojąc na jednej z tych
licznych tam skalnych półek, ale prognoza pogody nie jest dobra. Chyba ten
początek dnia długo będzie czekać na mnie.
1 listopada.
Gdy na wiosnę szedłem ścieżką
wzdłuż Urwiska Batorowskiego w Górach Stołowych, była mgła i niewiele widząc
obiecywałem sobie wrócić tam, by zobaczyć odległy horyzont. Dzisiaj wróciłem i
zobaczyłem go – w piękny, słoneczny i kolorowy dzień złotej jeszcze jesieni.
Plan był skromny trasą i
kilometrami, ale bardzo ambitny zamierzeniami: nasiąknąć słońcem po czubek
głowy, zobaczyć dal z każdej skały, pogapić się i posłuchać siebie w czasie
niespiesznego wędrowania – słowem: przeżyć piękny dzień.
Samochód zostawiłem na
parkingu na Przełęczy Lisiej, i niebieskim szlakiem wszedłem na Narożnik. Ten
szczyt trudno byłoby trafniej nazwać: ze skalnej półki szczytu opadającego
pionową ścianą na zachodnią i północną stronę, rozciąga się niemal panoramiczny
widok na trzy czwarte horyzontu: od skalnych zębów obu Szczelińców i Błędnych
Skał na północy, poprzez liczny górski drobiazg na zachodzie, po odległe,
perłowoniebieskie, zbocza Gór Orlickich na południu, nad którymi Orlica,
majestatyczna i niedosiężna, szybowała nieruchomo niczym orzeł nad swoim
terytorium.
Szedłem między drzewami
wprost na słońce w wilgotnym, parującym rosą, chłodnym i głębokim cieniu
błyskawicznie zmienianym w oślepiającą jasność, gdy słońce wychylało się
spomiędzy drzew i świeciło wprost w oczy; szedłem o parę kroków od urwiska, dla
widoków zbaczając na skalne półki, a jest ich tam wiele.
Moje wędrowanie, mimo iż
nieśpieszne, uruchomiło cały rozległy widnokrąg: Szczelińce schowały się gdzieś
za Narożnikiem, nieco później poszły za nimi Błędne Skały, za fałdą ziemi
schowały się dwa domy w dolinie, a w ich miejsce zaczęła się wychylać ponad
drzewa wieża kościoła; nawet nieruchoma, zdawałoby się, Orlica podążała za
słońcem ciągnąc za sobą cały górski łańcuch.
W kilku miejscach urwisko
tworzy zakola, i tam można oglądać budowę jego ścian: głębokie niekiedy
spękania, podcięcia kruszejących podstaw, skalne, dzikie rumowiska między
drzewami w dole, nierzadko grube szczeliny rozchylające się ku górze; to
wszystko czyni wrażenie i pozwala dostrzec drobny fragment procesów przemian
pod pozorem niezmienności oblicza gór.
Pod ciężarem tego pionowego
bloku kamienia wielkości kamienicy ustępuje podłoże, a on nieskończenie powoli
odrywa się od macierzyńskiego masywu; wyraźne są czarne linie pęknięć, z
podstawy bloku odpadają zgniecione ciężarem skalne złomy tworząc początki
stożka usypiskowego; kiedyś, za 100 albo za 1000 lat, ta masa kamieni runie w
dół łamiąc wszystko, co spotka na swojej drodze, by w końcu legnąć metrowymi
złomami na swoich omszałych poprzednikach. A przecież upadając na wieki, nie
będą leżeć tam wiecznie, bo ów nieskończenie powolny i złożony proces zmian
oblicza Ziemi trwać będzie nadal.
Patrzyłem na słoneczny świat.
Brzózka uczepiona rysy w
pionowej skale urwiska wystawiała koniec swojej jaskrawożółtej głowy ponad
wierzchołki skał; w dole, między świerkami, widziałem skrawek ścieżki
przyciągającej wzrok; młody klon pysznił się swoimi kolorami słonecznej
jesieni, a rosnący tuż za nim świerk chwalił się swoją ciemną zielenią – jakbym
patrzył na jedno drzewo o dwóch tak odmiennych obliczach; odległa Orlica stała
nieruchomo między dwoma drzewami, osnuta delikatną, perłowo jaśniejącą mgiełką
dali; nad krawędzią zygzakowatej, czarnej krechy pęknięcia skał, pochylała się
kępka zielonych jeszcze borówek; widząc na niej czarne jagody, zbierałem je i
wsypywałem do ust. Dłonią zasłaniając oczy przed blaskiem słońca zaglądałem na dno
rozpadlin, oceniałem głębokości i szedłem dalej leśnym duktem, nad sobą mając
kolorowe jeszcze dęby i buki, a pod nogami ostry i pachnący szelest liści. Na
końcu tej uroczej drogi obejrzałem się: zawrócić i przejść nią raz jeszcze?
Chciałbym zapamiętać te
brzozy w jaskrawych żółciach, nagrzane słońcem skały, świetliste powietrze i
czysty błękit nieba, chciałbym zapamiętać też swoje radowanie się słonecznym
dniem.
Chciałbym ocalić chwile od
zapomnienia.
Pierwsze plączą się,
zapominane, daty i nazwy, a więc w istocie to, co najbardziej jest nam obce, co
sztuczne i umowne. Najlepiej pamiętane jest to, co dla nas jest najważniejsze:
pozytywne przeżywanie, chwile dostrzeżenia uroku świata i życia.
Naszego minionego czasu nie
pamiętamy w sposób ciągły, a więc tak, jak on upływa; czas jest dla nas wyspami
dziania się z rzadka rozrzuconymi w oceanie niepamięci, który tylko
symbolicznie istnieje w naszej
świadomości, bo przecież pusty czas zanika gdy staje się czasem przeszłym.
W chwili zapamiętanej, owej wysepce wspomnień wychylających się ponad poziom
martwego oceanu, czas zwalnia, niemal zatrzymuje się, by zmieścić w niej
więcej, niż mieszczą dni całe i tygodnie tamtego monotonnego życia.
Nasze wysepki wspomnień są
kapryśnymi, bo niezależnymi od naszej woli, skondensowanymi chwilami czasu i
przeżywania. Mówimy sobie: to był wspaniały dzień, zawsze będę go pamiętać! – a
później zapominamy o nim, albo pamiętamy jakąś jedną jego chwilę, oderwaną tak
dokładnie od ram dnia w którym działa się, że tkwi ona sama jedna pośród
pustych wód, i tylko jasny promień słońca na świeżych liściach pojawiającego
się tam drzewa pozwala kojarzyć nam ją z wiosną niepamiętanego roku i
okoliczności.
Czas nasz mija właściwie
niezauważony przez nas, mija tak, jakby nie był nasz, mija szeregiem zwykłych,
szarych, anonimowych dni naszego życia; usypiamy myśląc o następnym dniu, o
planach na weekend, o konieczności zrobienia jutro zakupów, i ani przez myśl
nam nie przejdzie pochylić się nad tym dniem. Dniem naszego życia. A później
okazuje się, że jednak ten dzień nie był pusty, bo chociaż wtedy jego dar był
dla nas ledwie zauważoną drobinką, to teraz, po oczyszczeniu z naszych
codziennych trosk, banalnych planów, krzątaniny powszedniej, tego wszystkiego,
co wypełnia nam życie i czego nie pamiętamy, zostawia nam jasną perłę przeżytej
i zapamiętanej chwili.
Stałem na krawędzi urwiska
zataczającego tutaj łuk i patrzyłem na kępy brzóz wdzięcznie wychylających
swoje złote korony ponad krawędź zapadliska, patrzyłem na wspaniałe kolory
jesieni, a po głowie krążyły mi poplątane myśli o czasie i o pamięci.
Cóż więc zapamiętam z tego
dnia? Nie wiem. Karmię pamięć obrazami, wrażeniami i przeżyciami wiedząc, że
ona wybierze z mojego dnia to, co było w nim najcenniejsze. Zapamięta go
wyróżniając w ten sposób i czyniąc prawdziwie moim.
Mam nadzieję, że nie będzie
to wrażenie niewygody stóp w nowych butach:)
Gdy wracałem na skałę
Narożnika - upatrzone już wcześniej miejsce obserwacji końca dnia, zajrzałem za
skalny załom ukrywający mojego małego Małpoluda: oblany ciepłym, intensywnie
złotym kolorem promieni, patrzył wprost na słońce. Nim po zachodzie słońca
zszedłem ku przełęczy, zajrzałem do niego raz jeszcze chcąc się pożegnać, i
wtedy poczułem irracjonalne zdziwienie, nawet zawód: Małpolud nie patrzył ani
na zachodzące słońce, ani nigdzie; to była tylko skała ustawiona przez ślepe –
jak ona sama – siły ku zachodniemu horyzontowi.
A ja nie zwiedziłem Urwiska Batorowskiego, a szkoda. Szczeliniec Wielki zachwycił mnie bardziej od Błędnych Skał. Zdjęcia bardzo dobrze oddają klimat poszczególnych pór roku. Magiczne światło jest na fotografiach 16 i 27.
OdpowiedzUsuńBardzo dobrym pomysłem jest chronologiczne umieszczenie opisów wędrówek w jednym temacie. W ten sposób powstał rozdział traktujący o Górach stołowych. Może w ten sposób pogrupujesz opisy swoich wędrówek po Górach Kaczawskich, dzieląc je na rozdziały o poszczególnych pasmach.
Janku, nic straconego: przy Drodze Stu Zakrętów jest parking z którego jest kwadrans drogi na urwisko. Droga łatwa, cudne widoki z wielu miejsc, zwłaszcza przy słonecznej pogodzie. Pojedziemy tam zimą, chętnie odwiedzę tamte góry.
UsuńNie myślałem o takim grupowaniu tekstów, Janku. Wiosną 2014 roku zapełniałem blog istniejącymi już tekstami, a połączenie kilku opisów z Gór Stołowych było efektem mojego pójścia na skróty, czy raczej braku czasu – tak po prostu było mi szybciej. Na początku wiele wpisów było bardzo długich, później zorientowałem się, że są zbyt długie jak na przeciętnego czytelnika też mającego swoje ograniczenia czasowe, i w rezultacie podzieliłem je na wiele mniejszych. Z tamtego pierwszego okresu został jeszcze jeden długi wpis, o mojej pracy w Anglii, ale już chyba nie będę go dzielić. Później szperałem po swoich dopiskach szukając tekstów niepublikowanych i stopniowo dodawałem je. Może i jeszcze jakieś zostały, ostatnio znowu brakuje mi czasu, ale też myślę, że mało kto przeczytał wszystko, co opublikowałem, skoro jest tych tekstów wiele setek stron.
Dziękuję Ci, Janku, za pochwałę zdjęć; Twoja opinia ma dla mnie znaczenie. Zauważyłem (Ty też, mówiłeś mi o tym), że mój aparat robi dobre zdjęcia przy słonecznej pogodzie, w zachmurzeniu niekoniecznie. Zauważyłem też, że oprócz słońca potrzebny jest jeszcze jeden czynnik, niezupełnie zidentyfikowany przeze mnie. Otóż nierzadko zdjęcia wychodzą takie… przepalone. Jest słońce, są kolory, a na zdjęciach jakieś takie to wszystko wyblakłe, jakby niedoświetlone, niedokolorowane. Na pewno wiesz, co mam na myśli. Mówiłeś mi kiedyś o „złotej godzinie” robienia zdjęć, ale odnoszę wrażenie, że to nie wszystko. Że jeszcze inne czynniki wpływają na jakość. Ustawienie względem słońca zapewne też; co jeszcze?
No właśnie, Janku: zdjęcie ostatnie, dwudzieste siódme, ma kolor żywy, naturalnie nasycony słońcem, jest jakby na przeciwnym biegunie do zdjęć, o których pisałem na końcu poprzedniej wypowiedzi. Szkoda, że niewiele takich udaje się pstryknąć.
UsuńA tamten świt na szczycie Szczelińca pamiętam. Takich chwil nie zapomina się :-)