14 listopada.
Gdy trzy tygodnie temu wędrowałem
zamglonymi szczytami gór Złotych myślałem, że właśnie żegnam się z wyprawami w
słoneczny czas, a witam chmurny i mglisty listopad; czy mógłbym wtedy
przypuszczać, że najpiękniejszy dzień, bo niespodziewany o tak późnej porze
roku - jak późna miłość - dzień wypełniony słońcem i czystym błękitem od
pierwszej do ostatniej swojej chwili, że taki dzień jest jeszcze przede mną?
Chyba nie. A przecież tak było, bo jedyne chmury jakie widziałem, okrywały
wczesnym rankiem szczyty Karkonoszy, ale nawet one były piękne: były ostro
rysowanym na tle błękitu majestatycznym wałem przykrywającym szczyty gór,
mlecznym dołem, górą opalizującym perłowo. Jednak wysysane przez słońce chmury
szybko nikły, i nawet Śnieżka, ta chmurzasta marudnica, nie potrafiła zbyt
długo zatrzymać ich dla siebie.
Wyjechałem głęboką nocą, bo o czwartej,
chcąc być na miejscu z początkiem dnia, tak przecież krótkiego teraz. Samochód
zostawiłem na parkingu na przełęczy Karpnickiej, kwadrans drogi pieszej od
schroniska Szwajcarka, i już o siódmej zarzuciłem plecak. Przed ósmą byłem na
lewym cycku Bardotki – na Krzyżnej Górze, a cień jej całego i jakże okazałego
biustu oglądałem w dolinie:)
Słońce niewiele wychyliło się zza ściany Karkonoszy,
tyle tylko, by złotem oprószyć niebieską dolinę i nadać wyrazistych, radosnych
kolorów zboczom Gór Kaczawskich po drugiej stronie doliny. Patrzyłem urzeczony:
w czystym powietrzu widziałem budynki na Szrenicy i stację TV na szczycie
Śnieżnych Kotłów, a Jeleniej Górze budynki mogłem policzyć; przejrzystość
powietrza pozwalała na swobodny lot wzroku daleko, po krańce odległego
horyzontu, a zdawało się, jakby wszędzie było blisko, na wyciągnięcie ręki.
Bogactwo i wyrazistość barw oraz ich przemiany fascynowały; stałem na tym
szczycie chłostanym silnym i zimnym wiatrem, i zwyczajnie szkoda mi było tak po
prostu odwrócić się i zejść.
Na szczytowej skale Sokolika widziałem
ludzi – nie tylko ja wybrałem się o tak wczesnej porze. Poszedłem na bliźniaczą
górę ładnym i wygodnym szlakiem: szutrową dróżką idącą na szczyt zakolami wśród
świerków. Taka właśnie droga: uśmiechnięta i zapraszająca, ocieniona drzewami,
prowadząca gdzieś tam, za horyzont, do celu odległego, taką właśnie drogę
kocham i takiej jestem niesyty.
Barierki chroniące platformę widokową na
szczycie faktycznie są nieco zbyt niskie, ale postawienie tam ławek było
świetnym pomysłem. Siedziałem i gapiłem się, bezskutecznie próbując ustalić w
którą stronę widok jest piękniejszy, a zgonił mnie ze szczytu czas, świadomość
krótkości listopadowego dnia.
Zielonym szlakiem poszedłem ku zamkowi
Bolczów. Trasa piękna, bo i słońce towarzyszyło mi, malując dla mnie
(oczywiście, że dla mnie!) szare pnie drzew kolorami bursztynów, i niebieskie
Karkonosze nierzadko widywałem między drzewami; nawet Śnieżka odsłoniła głowę
chwaląc się dyskami swoich budowli na szczycie i smugami śniegu na zboczach.
Zamek i jego otoczenie warte jest zobaczenia: ponad korony bukowego boru
wystają głazy i resztki murów, prastare i tajemnicze niczym siedziba
czarnoksiężnika z powieści fantasy. Gdy patrzy się na pomysłowe tam wcielanie
skał w budowlę, zadziwia kolejna ich przemiana: kiedyś były grupą kamieni
stojących tam od tysiącleci, później przyszedł człowiek i połączył je murami czyniąc
z nich fragmenty swojej budowli, a oto teraz, po upływie wieków, dzieło
człowieka rozpada się odsłaniając te same skały – niewzruszone w swoim
obojętnym na ludzkie szaleństwa trwaniu idącym przez wieki wieków.
Warto tam pójść i dla dalekich widoków: ze
szczytu zamkowych murów widać, jak z niemal całej mojej trasy, bliźniacze i
swojskie, bliskie i zielone szczyty Krzyżnej i Sokolika, a ponad wierzchołkami
drzew widać odległą, biało-niebieską Śnieżkę.
Z zamku poszedłem czarnym szlakiem ku
Głaziskom Janowickim, a dalej zielonym szlakiem via Skalny Most i Starościńskie
Skały do parkingu na przełęczy, gdzie dotarłem o szesnastej, po dziewięciu
godzinach na szlaku. Po drodze wlazłem na każdą chyba skałę, na którą
potrafiłem się wdrapać.
Na szlaku zobaczyłem dwóch chłopaków
niosących na plecach coś, co wielkością przypominało mi starą komodę mojej
babki. Później, pod jedną ze skałek, zobaczyłem, że nie oni jedni nieśli tak
wielki dobytek, i że nie była to żadna komoda, a materac – konieczne, jak się
zdaje, wyposażenie miłośników wdrapywania się na skały. Chodzi tutaj o ciapy:
otóż oni noszą ze sobą takie specjalne, ładne i chyba drogie ciapy, a gdy je
założą u podnóża skały, to zapewne nie chcą ich zabrudzić, no i dlatego noszą
te komody… to znaczy te materace. A jednego z nich widziałem, jak szczoteczką
do zębów i białym proszkiem (do zębów?, do prania?) szorował skałę przed
wejściem na nią; wiele jest tam skał miejscami wyszorowanych do białości. Takie
z tych chłopaków czyścioszki są…
Co ciekawe: mało widziałem samego wdrapywania
się na skały, za to wiele przygotowań: chodzenia wokół, zadzierania głowy,
układania zwojów lin, zawieszania na sobie licznych pasów z klamerkami,
gmerania po plecakach, a najwięcej było pogaduszek w jakimś dziwnym języku.
Podobnym do polskiego, ale tylko podobnym, bo ni w ząb nie mogłem zrozumieć o
czym mówią, mimo iż wiele słów jakby polskich było.
Na jedną z większych skał, na Skalny Most,
oczywiście wdrapałem się. Co prawda bez lin, ale też nie frontowymi, a
kuchennymi drzwiami: od tyłu, gdzie wysokość skały zmniejszała się z jakichś 30
do 7 metrów, z licznymi nierównościami umożliwiającymi wejście. Szczyt jest
pełen rozpadlin, stąpałem po spękanych skałach, ale do samego mostu doszedłem i
na dowód zrobiłem jego zdjęcia z góry, jednak nogi miałem tak miękkie i dziwnie
drżące, że przestałem się dziwić tamtym młodym, obwieszonym linami,
karabińczykami, bloczkami, windami, etc.
Zdjęć zrobiłem tyle, ile tylko zmieściła
karta pamięci; w czarne, niekończące się wieczory grudniowe, będą mi przypominały
cud przeniesienia kwietniowego czasu w środek jesieni i jeden piękny dzień
mojego życia.
21 listopada.
Na ostatni, pożegnalny, wyjazd w góry
ponownie wybrałem Rudawy Janowickie, tym razem południową ich część. Startując
z Przełęczy Pod Średnicą chciałem dojść do Głazisk Janowickich, do których
doszedłem tydzień temu idąc z przeciwnej strony, i w ten sposób zamknąć swoją
pętlę wokół Rudaw. Przeszedłem tę trasę, a nogi gnane moją nienasyconą tęsknotą
drogi chciały iść dalej, ale zawrócił mnie rozsądek i krótki dzień: bałem się
iść w ciemnościach.
Chciałem zachłysnąć się jesienią, przesiąknąć nią,
zasmakować do końca, do dna, poczuć ją na sobie i w sobie, by w ten sposób
pogodzić się z nią i nie buntować się już więcej przeciwko listopadowym słotom.
Lepszej pogody nie mogłem sobie wyobrazić dla moich celów, bo dzień ten był
jesienią całą: ranek był słonecznym wrześniem, gdy stojąc na szczycie Skalnika
patrzyłem w dolinę przede mną; południe deszczowym październikiem, gdy idąc
wąską ścieżką w gęstym młodniaku strącałem na siebie niezliczone krople wiszące
w igliwiu świerkowych gałęzi zagradzających mi drogę; schyłek dnia natomiast,
wśród świerków pokrytych grubą szadzią,
u stóp mając krzaki jagód przysypane śniegiem, był już zapowiedzią zimy.
Wyjechałem o czwartej, w jasną, księżycową noc, a miałem
za sobą już połowę drogi, gdy po lewej zobaczyłem Eos niemrawo ubierającą swoją
szatę; zrazu była barwy brudnego granatu z niewyraźnymi pasemkami szafranu, ale
później coraz więcej miała jasnych błękitów, seledynów i świecącego złota.
Wcześniej, w nocy jeszcze, miałem rzadkiego towarzysza samochodowych podróży: z
prawej wielki księżyc w pełni, a po lewej, na szosie, cień mojego samochodu,
najprawdziwszy księżycowy cień. Im barwniejsze suknie miała na sobie Eos, tym
bardziej nikł ten cień, aż w końcu zgubił mi się gdzieś między Legnicą a
Jaworem. Nic to, został we mnie.
Parking był w miejscu zaznaczonym na mapie, więc moja
znajoma pani z GPS zaprowadziła mnie do niego bez problemów; problem miałem z
samochodem, bo ten znowu bał się (a może nie on, tylko ja się bałem? To
możliwe.) zostać tam na cały dzień.
Wygodną, chociaż dość stromą asfaltową dróżką leśników
doszedłem do drewnianego szałasu, usiadłem na drewnianej ławie z ręcznie
ciosanych bali, popatrzyłem na ślady ogniska, na dach z desek, na milczące,
nieruchome świerki, które w tamtej chwili wydawały się mi wieczne, i przez
chwilę miałem za towarzyszy wojów naszego Bolesława podążających tędy na
południe, na Węgry, by bronić tam interesów swojej siostry. Pół godziny i
tysiąc lat później był pierwszy szczyt: Skalnik – i pierwsze moje oczarowanie.
Najpierw był Wysoki Kamień w Izerskich, później Wielka
Sowa, Kalenica, Trójmorski Wierch, oczywiście Śnieżka, a ostatnio Krzyżna i
Sokolik; w tej elitarnej grupie mieszczę i Skalnik, na którym stałem niby na
granicy baśniowego świata otwierającego się przede mną. Kotlinę wypełniała
niska, świecąca mgła, z której wystawały odrealnione, bo pozbawione łączności z
ziemią, szczyty wzniesień i wysokie budynki Jeleniej Góry; zamykające kotlinę
szczyty Gór Kaczawskich stały w ciepłym słońcu, a na lewo ciemna zieleń lasów
na szczytach przedgórza, trafiona niskim jeszcze słońcem, jaśniała blaskiem
starego złota; za mną niebieściła się wielka, surowa ściana Karkonoszy, a na
ich szczycie stała Śnieżka w zimowej już szacie, cała śniegiem okryta.
Gdy w końcu czas pospołu z zimnem zgoniły mnie ze szczytu,
usiadłem na ławce obok krzyża (kolejna ukrzyżowana góra!) by przypomnieć sobie
dalszą drogę, i wtedy zwróciłem uwagę na dwa szczyty omijane przez drogi:
Bielec i Dziczą Górę. Zielony szlak biegł blisko, jakieś 300 metrów od szczytów
tych gór, ale zapewne niemal wszyscy omijali je w drodze na Skalnik – znany, bo
zaliczany do korony i chwalący się pięknymi widokami. Kto i po co miałby tam iść
szukając drogi wśród świerków? Pomyślałem, że z tymi nieznanymi górami bez
oblicza jest jak z dniami mojego życia –
niewyróżniającymi się, zwykłymi dniami powszednimi, które przychodzą,
całują mnie i odchodzą w przeszłość smutne, bo natychmiast zapominane.
Pomyślałem, że jeśli odnajdę te dwa szczyty i wejdę na nie, to nie tylko
ofiaruję im to, czego tym górom brakuje, ale i sobie dam pamięć chwil im
poświęconych.
Moja mapa różni się w szczegółach od przedstawianego
terenu, więc pewności nie mam czy odszukane szczyty faktycznie były Bielcem i
Dziczą Górą, ale akurat ten fakt mniej jest ważny, bo w tej prawdziwej
realności, mojej własnej, byłem na obu tych górach, łącząc z nimi cząstkę
mojego czasu.
Po drodze była głęboka Przełęcz Rudawska, a za nią Bielec,
wspaniale prezentujący swoje gęste, szadzią pokryte, lasy, które oglądane z
przeciwległego zbocza wydawały się piąć pionową ścianą na niebosiężną wysokość.
Szlak prowadzący zboczem Skalnika w dół ku przełęczy czynił wielkie wrażenie
swoją dzikością, splątaniem kamiennego rumowiska z korzeniami drzew, martwymi,
rozsypującymi się w próchno szczątkami, skaczącym po kamieniach lub
rozlewającym się między drzewami strumieniem, a wszystko w półmroku gęstego
boru, w chmurny dzień listopadowy, surowe, pierwotne.
Poznałem różne ścieżki: pnące się po głazach i ledwie
widoczne; trawiaste, zasypane rudym igliwiem modrzewiowym; wąskie, ginące wśród
drzew dróżki, i szerokie dukty leśne niknące na zakręcie i ponownie odnajdujące
się za nim; drogi zamglone, czasami błotniste, a przecież tak pociągające swoją
dzikością, ciszą, samotnością.
W poprzek tych dróżek czasami wisiały nitki z nawleczonymi
nań płatkami śniegu - nachylałem się przechodząc, a nie chcąc ich zerwać - ale
też bywało, że gdy podnosiłem głowę, nowe płatki cichutko i powoli opadały na
mnie, czułem wtedy ich chłodny dotyk na twarzy.
Odpowiadała mi pustka szlaku: pierwszego człowieka
spotkałem na szczycie Skalnika, był to myśliwy z wielką armatą na plecach,
mówił o polowaniu na grubą zwierzynę, na sarny i jelenie, a dopiero w pięć
godzin później minął mnie zasapany rowerzysta, tak więc tylko Jesień mi
towarzyszyła na swoich, bo jesiennych, mokrych i zamglonych, drogach Rudaw.
Witaj, Krzysztofie.
OdpowiedzUsuńRozkładam swoje mapy i na niej śledzę Twoje wędrówki a Rudawy Janowickie są moimi drugimi po Kaczawskich umiłowanymi górami. Lasy czyściutkie, na szlakach nie ma tłumów i bez obaw można popróbować smaku wody Janówki.
Dowcipnie napisałeś o białym proszku używanym prze osoby wspinające się na skałki. W Rudawach Janowickich wspinaczy zatrzęsienie i bardzo często ich tam spotykałem. Ten biały proszek to magnezja. Skałkowi wspinacze noszą ją w specjalnym pojemniku zawieszonym u pasa z tyłu. I co jakiś czas zanurzają w niej dłonie, a robią to dla dobrej ich przyczepności do skał. Tak samo czynią ciężarowcy w czasie podnoszenia ciężarów, kulomioci, dyskobole czy też gimnastycy na poręczach. Wracając do wspinaczy skałkowych, zawsze występują parami i asekurują się nawzajem. Pary muszą mieć do siebie wzajemnie wielkie zaufanie, a ich sposób komunikowania się jest dla nas niezrozumiały. Podobnie jak dla turystów, dla nich również ważna jest przebyta droga, a osiągnięty cel jest sprawą wtórną. W tym roku wybieram się również na cycuszki Sudetów (Bardotki).
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńCześć, Janie.
UsuńLubię Rudawy, na pewno będę je odwiedzać. Teraz, gdy czytając Twój komentarz rzuciłem okiem na zdjęcia, poczułem tęsknotę. Może w najbliższych tygodniach pojadę tam?..
Janku, właściwie wszystko co napisałem wyżej o ludziach wspinających się, jest moją odpowiedzią na zachowanie jednego z nich.
Skała jest parę metrów od szlaku, zboczyłem żeby zobaczyć widok z urwiska, siedziało tam kilku chłopaków, przywitałem się mówiąc „dzień dobry”, w odpowiedzi usłyszałem „do widzenia”. Zrobiło mi się przykro.
Nie miałem zamiaru zawracać im głowy pytaniami, po prostu przywitałem się, bo podszedłem do nich blisko.
PS.
Chciałem poprawić, a usunąłem własny komentarz. Niektóre funkcje na tej stronie działają dziwacznie - jak dla mnie.
Witaj Krzysztofie.
OdpowiedzUsuńPrzykro mi, że potrąciłem nitkę nieprzyjemnych wspomnień.
Kiedyś również spotykały mnie podobne zdarzenia i było mi głupio, ale teraz nabrałem do takich incydentów innego dystansu. Chyba wiek robi swoje, właśnie pierwszego stycznia tego roku skończyłem 69 lat.
Na szlaku gdy widzę idących z przeciwka młodych ludzi i zauważam, że chcą mnie "wapno" minąć obojętnie, staram się ich pierwszy pozdrowić. Mówię Ci, mam ogromną radochę z widoku ich zaskoczenia.
P.S. To prawda, niektóre funkcje działają nieco dziwacznie.
Cześć, Janie.
UsuńNiebawem skończę sześćdziesiątkę – jeśli już mówi o swoich latach. Doskonale pamiętam ten czas, gdy na ogół byłem najmłodszy w towarzystwie; pamiętam tak dobrze, bo wszak było to ledwie parę lat temu (zdawałoby się). Kilka lat temu przeżyłem szok w autobusie miejskim: dziewczyna chciała ustąpić mi miejsce siedzące. Matko Boska!
Dość narzekania:)
Janku, nie masz powodu do odczuwania przykrości, tamto zdarzenie było w końcu czymś drobnym, a na dokładkę zdarzyło się parę lat temu.
Zapytam póki pamiętam: odebrałeś mój list? Dotarł do Ciebie?
Jeszcze słowo o dziwaczności działania strony. To nasz wiek jest temu winien. Tak myślę zwłaszcza wtedy, gdy widzę, jak Helena, moja wnuczka, swoimi malutkimi paluszkami błyskawicznie obsługuje komputer; dla niej nic tam nie ma dziwacznego.
Witaj, Krzysiu.
OdpowiedzUsuńWracam do Twoich wędrówek i opowieści z zaciekawieniem i domyślam się dlaczego Helenka. Helena, piękne imię (Homer, Troja)
Moja mama pochodzila z kresów wschodnich, była w połowie ukrainką i jej prawdziwe imię to: Haljanna ,a w dowodzie miala wpisane Helena. Mój ojciec (Władysław) wołał na mamę: Halinka. Podobało się mi to.
Niestety, nie dostałem Twego listu. Ponownie podaję adres mojej skrzynki:
07jan07@wp.pl (słownie: zerosiedemjanzerosiedem itd)
Pozdrowienia dla Helenki, ładnej dzeiwczynki o ślicznym imieniu.
Cześć, Janie.
UsuńTak, masz rację z imieniem wnuczki: po urodzeniu córki, synowa powiedziała mi, że dają jej imię najpiękniejszej kobiety świata, a więc – tego już nie musiała mi mówić – imię Heleny z mitologii greckiej. Rzadko widuję wnuczkę, jestem z nią ledwie kilkanaście dni w roku, może dlatego ilekroć ją widzę, widzę ładniejszą.
A może po prostu ona robi się ładniejsza!
Dokładnie na ten adres wysłałem liścik parę dni temu. Przed chwilą wysłałem po raz drugi nie korzystając z książki adresowej (w której mam Twój adres), a ręcznie wpisując adres, to na wypadek, gdyby coś tam w krzemowych trzewiach jakiegoś serwera coś nie zazębiło się tak jak trzeba. Napisz mi, czy dotarł, już powinieneś mieć go i siebie.
W pracy mam do czynienia z Ukraińcami. Boją się wezwania do wojska i bardzo psioczą na Rosjan…
Witaj, Krzysiek.
OdpowiedzUsuńList dotarł i niebawem postaram się odpowiedzieć, teraz mam w opiece Mikołaja,
który się urodził w czercu 2012 r, akurat wtedy gdy byłem w szpitalu w Głucholazach. Ale o tym napiszę wieczorem.
Przypuszczam, że planujesz jakiś wyjazd w góry, Może Janowickie zostaw na jesień, kiedy w ich mieszanych lasach pełno kolorów, a odwiedź Izerskie.
PS. Wyobraź sobie - mój lekarz prowadzący we Wrocławiu nazywał się:
Marek Aureliusz.
Łączę pozdrowienia.
Marek Aureliusz! Niesamowite. A ciekawe jak ma na imię jego syn, jeśli Kommodus, to nie wiem… to pomyślę, że chyba czas zwariował. Zapytasz się go o imię syna?:)
UsuńTwój list odebrałem, dziękuję, Janku. Odpiszę po niedzieli, chyba że jutro znajdę trochę czasu. Wiesz, jadę w góry, w sobotę wstaję o trzeciej, więc jutro, w piątek, rozsądnym byłoby wczesne położenie się spać, a trzeba mi jeszcze to i owo załatwić i przygotować.
Niewiele już zostało mi wyjazdów do siedmiomiesięcznej przerwy, trzy, może cztery; w najbliższy pojadę w Kaczawskie, w następne nie wiem, ale jeśli pojedzie ze mną kolega, wybierzemy się chyba w Góry Kamienne, bo dawno tam nie byłem i chciałem to i tamto pokazać Tomkowi.
Rzadko mam okazję widzieć kolory, bo w ostatnich latach swój górski sezon zaczynam w końcu października. Parę lat temu mogłem wyjeżdżać wcześniej, od końca września, wtedy właśnie jeździłem w Bieszczady. Tamtejsze lasy bukowe wyglądają bajecznie…