5 sierpnia.
Tak mało mam czasu na swoje
sprawy, dla siebie! Nie wiem jak to możliwe i dlaczego tak się dzieje, ale
niewątpliwie tak właśnie jest: im jestem starszy, tym czas jest szybszy, i
mniej go mam dla siebie. To musi być jakiś fizyczny fenomen. Brakuje mi czasu
spędzonego nad moimi dopiskami, tutaj, gdzie mogę pisać co mi się pomyśli i co
mnie zajmuje, bez oglądania się na kogokolwiek.
Dzisiaj cały dzień padał
deszcz. Pogoda, po półtoramiesięcznym okresie prawdziwego lata, takiego ze
słońcem codziennie, od rana do wieczora, takiego lata, w czasie którego budzę
się rano i z pewnik przyjmuję, jeszcze przed otworzeniem oczu, że niebo jest
błękitne i słońce świeci, taka pogoda właśnie teraz kończy się. I właśnie
dzisiaj, po tylu dniach upałów, patrząc na zwaliste chmury, na drzewa szarpane
gwałtownym wiatrem, wiatrem przysłanym jakby zza światów przez płaczący
październik aż tutaj, w letnią przecież jeszcze porę, poczułem ogromną tęsknotę
za słońcem. Taką, jakbym nie widział słońca przez miesiąc, rok nawet, a nie dwa
dni. Kiedyś miałem nadzieję na nasycenie się nim, w tym roku świeciło tak
długo, ale, jak się okazuje, to ledwie parę promyków wobec nienasyconego
pragnienia. Nie udało mi się. To chyba w ogóle nie jest możliwe.
Parę razy udało mi się wyjść
na otwarte przestrzenie, na których znalazłem ogromne pola pszenicy; była
niska, złocista, falująca, pokrywająca szerokimi łanami łagodne pagórki wokół,
aż po daleki rząd drzew obsiadłych nitkę szosy. Miała ciężkie, wąsate kłosy
napęczniałe ziarnem (jadłem je, młócąc i wiejąc kłosy w dłoniach – jak za
dawnych, bardzo dawnych czasów), a na brzegu tego bezmiaru znalazłem ścieżkę
wydeptaną na miedzy zarośniętej chwastem. Po jej drugiej stronie rósł dziki,
bezpański, opuszczony sad, w ładny sposób plącząc gatunki roślin. Zwłaszcza
jedno takie miejsce było urokliwe: obwieszone bordowymi owocami gałązki wiśni
zwieszały się ku czerwonym wisiorkom porzeczek, a spomiędzy nich wychylały się
– dla słońca, czy dla mnie? – gałęzie orzecha laskowego, ukrywającego wśród
swoich liści zielone owoce – dając mi drugie wspomnienie dawnych, szczeniackich
lat. Tuż obok, na wyciągnięcie ręki, wisiały ciężkie owocami gałęzie zdziczałej
jabłoni, jakby prosząc mnie o zerwanie ich owoców, wzgardzonych przez
wszystkich czy zapomnianych. W tym gąszczu ledwie widoczne przejście pozwalało
wejść pod drzewa, w ocieniony, zielony namiot - kolejne wspomnienie minionego
czasu, zabaw w ogródku babci, ogródku, który wtedy wydawał się wielki i
tajemniczy niczym dziewicza puszcza, a obejrzany po latach, pokazał się być
skrawkiem ziemi z kilkoma drzewami i krzewami, za starą chałupą, po której
teraz śladu nawet nie ma.
Gdy wróciłem tam po kilku
dniach i znowu zerwałem kłos pocierając go w dłoni i czując jego suchość,
pomyślałem, że czas już na żniwa. Dopiero wtedy podniosłem głowę i w oddali
zobaczyłem kombajny, mimo odległości wielkie niczym dinozaury, w obłokach kurzu
unoszącego się nad nimi. Żniwa. Kawałek dalej, na innym polu, już i ścierniska
nie było, a za orzącym je traktorem kłębił się niespokojny, kłótliwy,
zawirowany kłąb... mew. Patrzyłem na nie zadziwiony, pierwszy raz w życiu
widząc mewy, nie wrony, wybierające robaki za pługiem traktora. Trochę na
uboczu, jakby dla podkreślenia swojej odrębności czy wyższości, dostojnie, bez
tej nerwowości ptasiego drobiazgu wokół, kiwając głowami, kroczyły bociany.
Starałem się nie patrzeć na szarą ziemię skib, a w tej niechęci patrzenia było
żałośnie bezradne pragnienie trwania lata. Poczułem nastrój, który o tej porze,
w drugiej połowie lata, zawsze mnie ogarnia: nastrój lekko smutnej, łagodnej
nostalgii.
9 sierpnia.
W Ustroniu na Morskiej rośnie
duża, ładna jarzębina. Dzisiaj zatrzymałem się przy niej i patrzyłem na jej
zielone liście, na których ni śladu jesieni, i na czerwone już grona owoców -
jednego z symboli końca lata. Doznawałem dziwnych, bo pomieszanych uczuć: widok
tego pięknego drzewa sprawiał mi przyjemność, ale to, co sobą symbolizował w
moim odbiorze - schyłek lata i w dalszej perspektywie zapłakane dni jesieni -
budziło we mnie pragnienie trwania lata i coś na podobieństwo niechęci do
drzewa.
Wrony zaczynają się już
gromadzić w duże stada, wydaje mi się, że w tym roku wcześniej, niż w minionych
latach. To drugi symbol zmierzchu lata, ale jakże inny od tamtego! Jarzębina
jest piękna, mimo ambiwalencji budzonych odczuć, podczas gdy stada wron na
niebie, albo na polu, czarne i paskudne, samą swoją obecnością profanują ziemię
– takie mam wrażenie. Ten widok jest mi nieznośny, budzi mój sprzeciw,
wykrzywia twarz niesmakiem, każe odwracać się, i w jakże daremnej próbie
zaprzeczenia szukać śladów lata. Cieszyć się słońcem na ramionach, jaskółkę
witać jak najmilszego przyjaciela, ale w nie zebranym łanie zboża upatrywać
pełni lata.
17 września.
Tydzień w Żaganiu. Na wiosnę,
będąc tutaj przez tydzień, zaniedbałem park, nie odwiedzałem go, ale w tym
tygodniu byłem w nim kilka razy. Pogoda jest piękna, prawdziwie letnia, noce
ciepłe, dnie upalne. Rano, przed pracą, odwiedzałem moje platany, by stojąc pod
nimi, patrząc w górę, gubić wzrok wśród wielkich i mnogich ich konarów,
doznawać uczucia małości i znikomości, ale jednocześnie stałości i trwania,
jakie odczuwam wobec dzieł przyrody. Na brzegu rzeki rośnie wielkie drzewo o
głęboko spękanej korze, z pnia podobne do akacji, ale to nie jest akacja.
Stałem przy nim, podziwiając siłę jego ogromnego pnia, ale jednocześnie czułem,
że do pełnego odczuwania podziwu przeszkadzała mi niewiedza jego nazwy, że po
prostu chciałbym oprzeć dłoń o pień tego drzewa i w myśli coś do niego
powiedzieć, a jak można to zrobić nie znając imienia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz