Dzień osiemnasty, luty.
Wieś Komarno, Trzmielowa
Dolina, Wysoczka, południowe stoki Folwarcznej.
W sobotnie popołudnie padał
obfity śnieg, ale według prognoz noc miała być bez opadów – tyle dowiedziałem
się w internecie. Kalkulowałem, że powinienem dojechać, bo przecież trójka,
droga do Jeleniej Góry, jest ruchliwą arterią, więc na pewno będzie odśnieżana.
Gdy przed czwartą nad ranem wyszedłem na dwór objuczony plecakiem, kijami i
butami trzymanymi w ręku, nie padało. Świeżego śniegu było 10 cm. Pojechałem. W
połowie drogi zaczął prószyć śnieg, później już sypał. W światłach samochodu,
między monotonnie poruszającymi się wycieraczkami, widziałem pędzące na mnie
niezliczone białe drobiny. Co ja tutaj robię o tej godzinie? – pytałem się siebie
przecierając oczy dla odgonienia senności. Co mnie wygania z łóżka w środku
takiej nocy?
Nie znalazłem odpowiedzi w
czasie tej podróży coraz bardziej krętą i bardziej zaśnieżoną drogą.
Nie mam wolnych sobót, bo nie
dość, że są one pracujące w mojej firmie, to i wieczór sobotni skraca mi się do
czasu zasypiania kur, bo razem z nimi kładę się. Wstaję nad ranem, wracam
wieczorem, myję buty i siebie, i zaraz kładę się by usnąć w jednej chwili, a
budzi mnie początek całego tygodnia wypełnionego wielogodzinną pracą.
Pierwszego dnia będę czuć mięśnie nóg, drugiego dnia uprzątnę wysuszone
ochraniacze, buty i całą resztę górskich gratów, a trzeciego, najdalej
czwartego, dnia wezmę mapę gór i będę myszkować po niej głodnym wzrokiem. Gdy w
niedzielę nie będę mógł pojechać, obudzi się we mnie tęsknota, która w kolejną
niedzielę wygoni mnie w góry niechby w deszcz czy śnieg. Pojadę, stanę na
ścieżce, albo na brzegu rozległych połaci łąk, albo przed ścianą lasu, spojrzę
przed siebie i poczuję, że jestem jednocześnie u celu i na początku drogi.
Westchnąłem i zaraz
uśmiechnąłem się. Tak będzie.
175 km przejechałem w ciągu
3,5 godzin. W wiosce nie mogłem zaparkować na poboczu drogi, śniegu było pół
metra, kręciłem się chwilę po uliczkach nim znalazłem bezpieczne miejsce. Na
szlak wyszedłem o 7.30, w śnieżną zawieruchę, ubrany w pelerynę szarpaną
wiatrem. Rękawice przemokły mi po kwadransie, drugich oczywiście nie wziąłem,
dłonie marzły mi, ale około dziewiątej śnieg ustał, a krótko później niebo
pojaśniało, zbłękitniało, i jakby w nagrodę za tak nieprzyjemny ranek wyszło
słońce. Jakże łatwo przekonało mnie do uroków świata!
Wróciłem po raz kolejny do
Trzmielowej Doliny i na łąki między stokami Wysoczki i Folwarcznej. Chciałem
przejść brzegiem tego strumienia, który tydzień temu zmylił mi drogę we mgle,
chciałem też zobaczyć tamtą lipę stojącą na brzegu lasu i kępę brzóz tak
pięknych we mgle. Po prostu chciałem poszwendać się po okolicy dla lepszego jej
poznania i dla nacieszenia oczu widokami.
W głębokim śniegu drapałem
się na Wysoczkę zachodnim zboczem tak mozolnie, jakbym Everest zdobywał –
zatrzymując się co 50 metrów dla uspokojenia oddechu. Wokół mnie rozciągały się
czyste, idealnie równe, bez żadnych śladów, nawet zwierzęcych, dziewicze
przestrzenie łąk zasypanych śniegiem, w którym zapadałem się po kolana. Ani
nart, ani rakiet, a za to na wysokości kolan, powyżej ochraniaczy, przyklejony
do spodni mokry śnieg. Gdy trafiły się miejsca ze śniegiem do połowy łydek,
droga wydawała się tak łatwa, tak lekko się szło! W niewidocznych rowach, w
obniżeniach terenu, zapadałem się do połowy ud i głębiej, mając trudności z
wyciągnięciem nogi ze śniegu i z postawieniem kroku.
Na szczycie wzgórza dopadł mnie wiatr, chwycił pelerynę i
szarpał nią mocno, a ta broniła się dzielnie furkocząc głośno. Szczyty masywu
Skopca okrywała sino-szara mgła, ale niżej widoczność była dobra. Śnieg
ustawał. Blisko mnie stały okazałe, gęste krzaki głogów, od strony wiatru oblepione mokrym śniegiem, a dalej, dużo dalej
i dokładnie tam, gdzie spodziewałem się, wśród licznych kęp drzew i krzewów,
blisko lasu, zobaczyłem brzozy, obok których szliśmy tydzień temu. Wtedy
wyłaniały się przed nami z mgły, wysokie, smukłe i wystrojone szadzią jak panna
młoda w swój najważniejszy dzień – teraz były małymi znaczkami na rozległej
płaszczyźnie łąk, ale były już moje, wyróżnione pamięcią tamtych chwil wśród
nich.
Pójdę do nich! – postanowiłem
w nagłym odruchu jakbym dawnych znajomych miał odwiedzić.
Obejrzałem się: po przeciwnej
stronie stała grupa wyniosłych świerków na brzegu Pasternika – je także
chciałem odwiedzić. Więc najpierw świerki, później brzozy, postanowiłem.
Cała ta droga, jakieś 3 km po
łagodnych stokach, byłaby małym spacerkiem gdyby nie śnieg – idąc po nim
stawała się wyprawą, która zajęła mi ponad dwie godziny, oczywiście wliczając w
ten czas liczne postoje, niekoniecznie dla odpoczynku, bo także dla pogapienia
się. Nigdzie nie spieszyłem się, nastrój miałem wspaniały, zatrzymywałem się
więc i kręcąc się na piętach (w śniegu zostawiałem wtedy okrągłe studnie
głębokości 30 cm), syciłem głód moich oczu.
Dotarłszy do świerków i
rozejrzawszy się wokół, stanąłem przy nich z głową zadartą w górę i patrzyłem
na ich monumentalne, idealnie równe pnie; w wielkich drzewach jest coś, co
budzi podziw i poczucie obcowania z odmiennym, niepojętym dla nas życiem.
Zajrzałem jeszcze w głąb Trzmielowej Doliny, stok był tutaj stromy, trudno
dostępny, a później poszedłem w drugą stronę, ku odległej ścianie lasu, w
stronę brzóz.
Gdy powoli, z częstymi
przerwami, zdobywałem wysokość przekopując się przez śnieg, wyszło słońce.
Błękitne niebo, skrzący się śnieg, rozjaśniona przestrzeń wokół i słońce. A za
mną pokręcona nitka mojego śladu ginęła za grzbietem wzniesienia i pokazywała
się dalej, na drugim zboczu, cienka odległością, ale nadal wyraźna, celując na
grupę tamtych świerków. Jedyny ślad w zasięgu wzroku.
Brzozy były na poły wiosenne,
z wyraźnie nabrzmiałymi kotkami, z pąkami liści szykującymi się już do
rozwinięcia. A nad strumieniem zobaczyłem pierwsze w tym roku bazie, jeszcze
jedna oznaka bliskiej już wiosny.
Poszedłem brzegiem lasu,
później wszedłem między drzewa kierując się w stronę ruin w Dolinie. Las nie
był gościnny: z drzew spadał mokry śnieg wydając nieprzyjemne, chlapiące
odgłosy, woda kapała za kołnierz, a stopy zapadały się w śnieżnej, kisnącej
breji. Jednocześnie podobał mi się ten las. Szedłem rozglądając się wokół i
próbując znaleźć chociaż jedną przyczynę tego podobania się. Ten las był zimny
i mokry, trudno byłoby w nim przetrwać do rana bez uzbrojenia wytworami
cywilizacji, a mnie było sucho i ciepło. O dwie godziny drogi stąd stał mój
samochód, którym mogłem szybko i wygodnie dotrzeć do domu, w plecaku miałem
jedzenie i gorącą herbatę z sokiem malinowym, w kieszeni telefon umożliwiający
kontakt z niemal dowolnym miejscem na Ziemi - byłem więc bezpieczny, i właśnie
ten kontrast tak mi się podobał: byłem w lesie, a jednocześnie byłem od niego
daleko. Czułem się trochę tak jak w kinie, w którym można bezpiecznie obejrzeć
amazońską dżunglę lub tundrę północnej Alaski.
Lipę zobaczyłem nim wyszedłem
na brzeg lasu: górowała nad wszystkimi drzewami w pobliżu, naga, ale nadal
dostojna, czarna, silna, wysoka – jakże inna od lipcowych lip, ciepłych,
otulonych miodowym zapachem i buczeniem pszczół, chciałoby się powiedzieć: lip
przytulnych. Przy niej, opierając plecak o pień, zrobiłem przerwę. Pijąc
herbatę chodziłem wokół drzewa, albo stawałem przy nim i patrzyłem w dół, na
rozległy widok roztaczający się między niskimi gałęziami drzewa. Ponownie, jak
tydzień temu, miałem wrażenie radosnego wybiegania stoku doliny spod nisko i
daleko wychylonych konarów drzewa i jego pędzenia w dół, ku gęstym kępom głogów
rosnących niżej. Obok drzewa dróżka wychodziła na otwartą przestrzeń
Trzmielowej Doliny, przecinała ją łukiem i wchodziła między drzewa po jej
drugiej stronie; patrząc na nią znowu słyszałem nieme wołanie drogi.
Pójdę tą drogą, chociaż
kawałek – postanowiłem. Poszedłem, a w Dolinę wróciłem idąc na przełaj nowo
poznaną łąką.
Niżej, wśród głogów, znalazłem nie jeden, a cztery czy pięć
strumieni, właściwie strumyczków szerokości dłoni; zaczynały się pomiędzy
korzeniami drzewa, albo przy kamieniu, albo po prostu przebijały się przez
ziemię i szemrały chwilę, by 20 czy 50 metrów dalej połączyć się z drugim i
trzecim strumyczkiem. Rozglądając się po tym źródlanym edenie pomyślałem o
wiośnie, o majowym dniu tutaj, wśród zieleni traw i bieli kwiatów; może kiedyś
dana mi będzie możliwość kaczawskich wędrówek w ciepłe i słoneczne dni…
Niżej trafiłem na pierwszy
boczny strumień spływający w Dolinę wschodnim zboczem, dnem swojej własnej,
niewielkiej dolinki. Wyżej, na jej początku, zobaczyłem wielkie drzewo;
poszedłem pod górę zapragnąwszy zobaczyć je z bliska i z góry rozejrzeć się po
okolicy. To była lipa, druga lipa podziwiana tego dnia. Równie wielka jak
tamta, ale że rosnąca na otwartej przestrzeni, była szeroka, gęsta, z gałęziami
sięgającymi ziemi. Wchodząc pod drzewo miałem wrażenie wchodzenia do drzewa;
znowu pomyślałem o ciepłych dniach, o posiedzeniu pod lipą i pogapieniu się na
tą cudną dolinkę ze strumykiem szemrzącym pomiędzy gęstymi głogami, może nawet
o nocowaniu w namiocie pod zielonym baldachimem gałęzi, usypiany słodkim
zapachem lipowego miodu…
Wylot Trzmielowej Doliny
zarośnięty jest lasem, przez który przedzierałem się już dwa razy, ale dzisiaj
poznałem przejścia umożliwiające wędrowanie pod górę doliny łąkami na niemal
całej długości; na pewno będę z tej wiedzy korzystać nie raz.
Gdy idąc w dół, ku wiosce,
zostawi się las za sobą, widok z przodu ma trzy piętra: najniżej widać domy
Komarno, wyżej piętrzą się stożki Sokolika i Krzyżnej Góry, jeden za drugim,
niemal dokładnie zlane w jedną górę, a ponad nimi góruje wielka ściana
Karkonoszy. Dzisiaj nie było ich widać, więc najwyższymi górami były Sokoliki,
które, wyzbyte konkurencji, wystrzeliły w górę niczym prawdziwe sokoły.
Przyciągały wzrok nie tylko tą swoją wyjątkową dzisiaj wysokością, ale i
widocznymi aż stąd skałami oraz wspomnieniem danej sobie kiedyś obietnicy
zobaczenia z bliska Jastrzębiej Turni w Rudawach.
Tyle dróg do poznania, a
czasu tak mało!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz