Dzień dwunasty, grudzień.
Wokół masywu Okola. Wilcza
Góra.
Ostatnio za dużo kosztują
mnie góry, a na dokładkę nie mam kiedy wyspać się porządnie – twierdziłem
jeszcze w sobotę, odżegnując się od wyjazdu. Godzinę przed końcem pracy
(słyszałem o ludziach, którzy mają wolne soboty, ale nie daję wiary tym
plotkom) wyobraziłem sobie niedzielę spędzoną w moim służbowym pokoju, pustym i
brzydkim - i poczułem się dziwnie. Jakby mi żal było upływającego czasu. W
moment później do żalu dołączyła niecierpliwość i nieokreślona tęsknota, a za
nimi chciwość z zachłannością przeżywania. Pojechałem, mimo iż prognozy pogody nie
były dobre. Na szczęście synoptycy mylili się.
Nie miałem planu trasy na
cały dzień. W pierwszą jego połowę chciałem obejść cały masyw Okola i Leśniaka. Od Okola do Czarciej Ambony wyznaczonymi szlakami, w drugą
stronę południową granicą lasów, bez szlaku czy ścieżki. Po prostu chciałem iść
brzegiem lasu i łąk, bo ten styk, ta granica dwóch światów, podoba mi się.
Chciałem pożegnać jesienne
góry, wszak zapowiadano szybko zbliżającą się zimę, ale nie zdążyłem, bo zima w
górach już była; jesień odeszła więc nie pożegnana. Ostatnie parę kilometrów
jechałem powoli, na drugim biegu, szosą przysypaną śniegiem. Samochód
zostawiłem na poboczu lubiechowej szosy, między zboczami Okola i Świerków, a
nim wszedłem na szlak pod górę, poszedłem kawałek w przeciwną stronę, na zbocze
Świerków; jest tam poznane niedawno ładne miejsce widokowe na masyw Skopca, a
Połom wydaje się być stamtąd klasyczną górą stołową o płaskim wierzchołku i
niemal pionowych ścianach zboczy. Góry stały czarne, ale niebo nad nimi
rozjaśniało się kolorami szafranu i różu. Świtało.
Świeży śnieg nabierał tego
wyjątkowego koloru będącego połączeniem czystej bieli, szarości i granatu, a
łuna Jutrzenki ogromniała nad szczytami, coraz jaśniejsza. Brak kalesonów na
nogach pogonił mnie pod górę – i zrobił to skutecznie: już po kilku minutach
marszu nie było mi zimno. Słońce nie chciało zaczekać na moje wejście na szczyt
Okola i wyskoczyło ponad Skopca, by niskim światłem nasyconym kolorami rzucać
złote plamy na śnieg między drzewami; czy kiedyś uda mi się utrwalić aparatem
te subtelne i piękne barwy? Natomiast oglądany pomiędzy drzewami wschód, mimo
iż kolorów mu nie brakowało, był zimowy - ładny, ale surowy i zimny. Widok
kolorowej łuny czynił silne wrażenie w zestawieniu z nieruchomymi, czarnymi
pniami drzew.
Na szczycie Okola byłem po
raz drugi, dzisiaj w zupełnie odmiennej scenerii; nie wczesnojesiennej, ciepłej i
kolorowej jak za pierwszym razem, a czarno-białej, zimowej. Ze szczytu pierwszą
zobaczyłem drogę 365, biegła pod górę ku przełęczy Widok tak samo jak wtedy, i
jak wtedy przyciągała mój wzrok - może goniła ją moja zazdrość widoków
oglądanych na przełęczy? Natomiast stok Łysej Góry zmienił się zupełnie: biały,
wyolbrzymiały, zastygł w oczekiwaniu na
pierwszych narciarzy. Wiodłem wzrokiem od jednego do drugiego krańca widnokręgu
czując satysfakcję: rozpoznawałem każdą górkę, a na większości z nich byłem.
Tak było też dalej, na
rozdrożu w pobliżu Leśniaka, gdy stojąc przy ostatnich drzewach, patrzyłem na
góry w oddali; tym razem rozpoznałem moją Wielisławkę od razu – i nie tylko tę
górę.
Gdy dróżka wybiegła z lasu na
otwartą przełęcz pod Wywołańcem, zszedłem niżej, do granicy lasu, i zacząłem
powrót stokiem masywu. Na mapie ta granica biegnie prostą linią, jest granicą
ostrą, wyraźną: tutaj las, a tutaj już otwarta przestrzeń łąk; w rzeczywistości
jest inaczej, czego mogłem się spodziewać. Las zawłaszcza sobie nowe tereny,
wchodzi swoją brzozową awangardą na łąki, łapie izolowane przyczółki, a później
podciąga swe główne siły i łączy się z nimi nową ścianą drzew, jednak widoków
nie brakowało mi na tej bezdrożnej drodze. Po prawej stronie majestatycznie
przesuwała się masywna i okazała Łysa Góra, popychając przed sobą długi grzbiet
Chrośnickich Kop, których koniec chował się aż za Wywołańca. Łąki, biegnąc od
domów Chrośnicy w dolinie, wchodziły na szczyt Łysej Góry, jedynie wierzchołki
Kop przykrywały się czapą lasów, ale i ta była dziurawa polanami i łąkowymi
przesmykami. Pod górę biegły gruntowe dróżki, nierzadko ocienione cienkimi
nitkami drzew; część z nich rozpływała się pod szczytami, inne przekraczały je
i nikły na tle nieba, biegnąc gdzieś w stronę Zazdrośnika. Patrzyłem na nie z
przyjemnością i z zachłannością, układając z nich swoją następną trasę.
Świeciło słońce, troszkę przymglone lekkimi chmurami, ale świeciło, a ja
szedłem świeżym, czystym śniegiem, mijając jedynie sarnie ślady. Szedłem wśród
diamentowych rozbłysków światła na grubych i długich lodowych igiełkach
pokrywających śnieg, które upodobniały łąkę do mięsistej, włochatej skóry
zwierzęcia.
Do Okola przytulona jest
mniejsza góra, Pańska Wysoczka, a na jej nagim zboczu jest urocze miejsce na
biwak; kiedyś tam byłem, miejsce zapamiętałem, i dzisiaj udało mi się wrócić do
niego – kolejne moje miejsce, wyróżnione pamięcią widoków i chwil tam
spędzonych. Droga schodziła do szosy lubiechowskiej; nie chcąc wracać asfaltem
do samochodu, znalazłem zaznaczoną na mapie dróżkę łączącą moją drogę ze
ścieżką żółtego szlaku na Okole, i poszedłem nią. Skrót to nie był, ale droga
doprowadziła mnie we właściwe miejsce. Gdzieś tam, już na oznaczonym szlaku,
spotkałem ludzi po raz pierwszy od tylu dni włóczenia się po tych górach; ci
szli na Okole i aż się zdziwiłem ich widokiem. Cóż, była niedziela, świeciło
słońce, a ja szedłem popularnym szlakiem na znany szczyt.
Stojąc na brzegu lasu pod
Leśniakiem widziałem odległą o wiele kilometrów Wilczą Górę. Jej
charakterystyczny szczyt, dosłownie przerżnięty (przez ludzi) na pół, widać z
wielu miejsc Gór Kaczawskich, i nie raz obiecałem sobie zobaczyć go z bliska.
Czemu nie dzisiaj? Pojechałem w kierunku Złotoryi, ale po drodze, gdy już
zbliżałem się do wsi Sędziszowa, minąłem drogę polną poznaną niedawno, i nagle
zapragnąłem przejść nią raz jeszcze, tym razem w przeciwną stronę, pod górę, a
przy okazji zobaczyć dokąd ona prowadzi. Cofnąłem samochód, wjechałem na jej
początek, i po zaparkowaniu na dostatecznie szerokim poboczu poszedłem, a razem
ze mną ruszyła Wielisławka widoczna po lewej. Przydrożna jabłoń, wtedy obsypana
czerwonymi, smacznymi jabłkami, którymi wypchałem kieszeń kurtki, teraz
trzymała kilka ostatnich, sczerniałych i pomarszczonych, owoców.
Droga nic nie
straciła ze swojego uroku, a zaprowadziła mnie za las, pod jakąś małą wioskę.
Wracałem brzegiem lasu znajdując kolejne urokliwe miejsce do posiedzenia i
pogapienia się przed siebie, później szedłem na przełaj, otwartą przestrzenią
pól, ale droga, jak wszystkie ładne drogi, szybko skończyła się. Pojechałem pod
Złotoryję zobaczyć ten przerżnięty nek, gardziel wulkanu zastygłego przed milionami wieków.
Szlak zaczynający się pod
miastem, przy szosie, zaprowadził mnie na brzeg monstrualnej dziury w zboczu
góry – do kopalni bazaltu. Wrażenie czyni tam gwałtowna zmiana perspektywy:
bliskie drzewa, pod nogami jakieś krzaki, trawa przysypana śniegiem, to
wszystko nagle urywa się wzdłuż poszarpanej linii, za którą nie ma już nic, a
czarne, pionowe ściany kamienia spękanego w słupy opadają kilkadziesiąt metrów
na dno wykopu. W dole skalne rumowisko, koparki, ostro wspinająca się droga dla
ciężarówek, a we mnie nieodparte wrażenie totalnego zniszczenia, jakbym patrzył
na krajobraz po wojnie atomowej.
Bezpośrednio nad tą wyrwą,
ponad rozległym wierzchołkiem góry, sterczy resztka neku, z jednej strony
grzywiasta drzewami rosnącymi na jej pochyłym zboczu, z drugiej jest nagą,
niemal pionową skałą popękanego bazaltu. Ta góra kamienia wydaje się pochylać
nad dołem z zamiarem zwalenia się weń i zasypania sobą rozkopanej rany góry.
Było już późno, za późno, by
wchodzić na szczyt, a poza brakiem czasu… trochę się bałem. Pochyłość
prowadząca na szczyt przekracza 40 stopni, jej boczne brzegi są pionowymi
skałami, no i śnieg. Co prawda szedłbym między drzewami… zastanawiałem się
patrząc do góry. Któregoś dnia wejdę tam – postanowiłem. Widok ze szczytu musi
być naprawdę rozległy, no i w pełni panoramiczny.
Zmierzchało się. Szedłem w
dół, a mrok szedł mi na spotkanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz