3 października.
Niedziela, ranek. W parku
znalazłem piękne drzewa, platany (jeden z nich miał pień o obwodzie pnia ponad
5 metrów) i buki, także zwisające, czyli płaczące. Gdy przejdzie się przez
kurtynę ich gałęzi i spojrzy w górę, ma się wrażenie wejścia do wysokiego,
zielonego namiotu. Z wysokości wielu metrów drzewa zwieszają swe gałęzie aż do
ziemi, tworząc gęste, żywe ściany. Zaraz przypomniało mi się, jak będąc
dziećmi, ja i siostra ustawialiśmy krzesła do góry nogami i przykrywając je
kocem, tworzyliśmy namioty pełne tajemniczych zakamarków. Teraz ta mała
dziewczynka, moja siostra, jest już babcią... Oczywiście były także kasztany
tak piękne, że nie sposób zostawić ich tam, a później nie bardzo wiadomo co z
nimi zrobić. Także ostatnie kwitnące zioła, a wśród nich jakaś dziwna pokrzywa
o małych listkach i pięknym kwieciu.
Rozejrzałem się wokół za
hamakiem myśląc, jak cudownie byłoby położyć się w nim i patrzeć w górę, na
zielone sklepienie. Hamaka oczywiście nie było, za to pamięć przywołała scenę z
mojej książki - tą z hamakami w sadzie owocowym. Tak właściwie to całkiem miłe
jest takie plątanie fikcji i rzeczywistości: pierwszej dodaje realizmu, drugiej
tajemniczości i baśni.
9 października.
Koniec kolejnego sezonu w
lunaparku. W nostalgicznym nastroju chodzę i patrzę:
W górze, na czystym niebie,
biała smuga samolotu, a pod nogami, na chodniku, rozdeptana czerwień jarzębin;
rejestruję ładne nogi dziewczyny w mini spódniczce, światła kręcących się
karuzel, stół w kuchni, przy którym zjem dzisiaj ostatnią kolację. Chwilę
siedzę przy nim gapiąc się na jego błyszczącą powierzchnię. Za moim wozem
plątanina czarnych kabli elektrycznych, dalej akacja, pod którą leżałem parę
dni temu słuchając październikowej nocy. Staram się zapamiętać zwykłe chwile i
widoki. Złapać w moją pamięć ten dzień, taki zwykły, ale przecież wyjątkowy.
Stoję wsparty o ciężarówkę,
patrzę na zieleń lakieru, na rdzawy bąbel wybrzuszający się na dolnej krawędzi
drzwi kabiny. Nie wiem dlaczego patrzę na niego...
Czuję łzy w oczach.
Nie za mijającym sezonem. Za
czasem. Chciałbym go zatrzymać... nie, nie chcę. Niech się toczy swoim rytmem.
Więc o co mi chodzi?
Teraz, wieczorem, znalazłem
cudownej piękności kantatę Bacha. Kobiecy głos ma w sobie coś magicznego, coś,
co wynosi mnie ponad codzienność; jest niczym czarodziejskie zaklęcie, które
uchyla tajemne wrota do pociągającej krainy.
18 listopada.
Nareszcie odebrałem przesyłkę
z tragediami Ajschylosa!
Uczta prawdziwa! Jakby wrócił
dawny, piękny czas!
Gdyby święta boża moc
nie znała rzeczom wszem
granic i niezłomnych praw,
już by dawno sam, bez słów,
trysnął z serca prawdy
zdrój...
Tak zaś jeno głuchy ból
szarpie je... Tętni i huczy
śród mroku
serce - i wie, że na czas nie
dobędzie
z piersi, ognia pełnej, nic...
Boże drogi! Tak mi brakowało
tych słów! I jeszcze koncert skrzypcowy Beethovena! Czuję... nie wiem, jak to
określić. Łzy mam w oczach, a w piersi dziwne roztelepanie.
Z dawnam już te zapasy
obmyślała skrycie,
długom na nie czekała - i
otom zwycięska!
Tu stoję, gdziem zadała cios!
Spełnione dzieło.
A jakem go zgładziła, powiem
- i niczego
nie zaprę się. Szeroki, długi
płaszcz, zatratę
pysznie tkaną, jak wielką
sieć na jego ciało
zarzucam, że ni uciec, ni
odeprzeć ciosu
nie zdoła. I uderzam go
dwakroć... Dwa razy
krzyknął - i legł bez siły. A
gdy legł, uderzam
trzeci raz - dar dziękczynny
dla onego Zeusa
podziemnego, co w zmarłych
panuje krainie...
Padł i ducha przez usta
szeroko otwarte
wyrzygnął z krwi strumieniem.
Bryznęła krew świeża
z taką mocą, że czarnym
zrosiła mię deszczem.
A jam poczuła rozkosz, niby
rola orna,
gdy w niej ziarno kiełkuje, a
z nieba Zeusowe
poleją się potoki...
Ilekroć czytam te słowa,
czuję mrowienie na ciele - reakcję na słowa wielkie, piękne i mocne. O
szaleństwie ludzkich namiętności. O nienawiści i miłości. Jakże prawdziwa jest
w tych słowach nienawiść Klitajmestry do Agamemnona - zabójcy jej dziecka!
Ta książka wydana była równo
pół wieku temu, w 1954 roku. Kartki ma nierówno cięte, pożółkłe, dziwny kształt
liter i język autora, w którym słychać czas przeszły. Przeglądając ją dzisiaj,
znalazłem dwie nie rozcięte kartki. Gdy je przeciąłem i otworzyłem, pomyślało
mi się, że słów na nich wydrukowanych nikt jeszcze nie czytał. Że od dwóch
tysiącleci jestem pierwszym ich czytelnikiem.
Czytałem:
Wytarty, niby pieniądz zły
w wędrówce długiej z rąk do
rąk,
fałszywy jużeś stracił blask,
już otoś cały czarny - patrz!
Jak dziecię chcesz ptaka
schwytać w locie...
Wspaniałe tłumaczenie,
wspaniała stylizacja języka.
Prawdą jest, że piękno trwa
tylko chwilę i jest bezbronne, jednakże w jakimś innym wymiarze świata, a może
inaczej pojmowane, piękno jest wieczne. Czas się go nie ima. Tak jest z tymi
słowami, napisanymi dwa i pół tysiąca lat temu przez Ateńczyka. Te słowa trwają
i trwać będą po kres czasu, bo wiecznotrwałość zapewniają im ci, którzy wzruszą
się czytając je.
No i te wyjątkowe dla mnie
słowa o Nadziei, słowa budzące tyleż myśli i skojarzeń!:
do drugiej zasię urny z
dłonią wyciągniętą
podchodziła Nadzieja - lecz
dłoń jej była pusta...
Boże drogi, dwa wersety, a
jakaż wymowa! Ajschylos...
Miłość i nienawiść, wierność
i zdrada, pokora i pycha. Wiara w niezmienne prawidła sprawiedliwości boskiej i
rozpaczliwy krzyk zaprzeczenia bogom.
16 grudnia.
Po raz pierwszy od długiego
czasu dzisiaj słuchałem pierwszej symfonii Brahmsa. Gdy usłyszałem główny motyw
w trzeciej części, przypomniała mi się zima 1998/1999 roku, w której nie
opuściłem żadnego chyba koncertu w lubelskiej filharmonii. Z tego powodu była
piękną i wyjątkową zimą.
Przypomniała mi się
świąteczna atmosfera tamtych godzin, chwile rozmowy z Justyną, i poczułem
tęsknotę za tamtym czasem. Wtedy wydał mi się zwykły, nawet paskudny kłopotami
w pracy, a teraz wiem, że to był dobry czas. Dlaczego tak jest? Dlaczego urok
czasu, wartość naszych dni, doceniamy dopiero wtedy, gdy miną? To nie jest
sprawiedliwe, ktoś to źle zaplanował.
18 grudnia.
Szykując w kuchni obiad, wyjrzałem przez okno: nic ciekawego, zwykły
plac z zaparkowanymi samochodami, a po drugiej stronie placu piętrowy budynek w
którym mam pokój, ale ja zobaczyłem urok Zmierzchu - jak tamtego wiosennego
wieczoru w zeszłym roku. Przez chwilę zastanawiałem się nad rodzicami
Zmierzchu, ale nie przypomniałem sobie, kim oni byli; pewnie i Grecy mieli
kłopoty z ich ustaleniem, bo to dziwna pora doby. Swój wyjątkowy urok zachowuje
przez krótki czas, swoje dwa kwadranse mając między Dniem a Nocą. Przecież
Dzień nie rodzi Zmierzch, a jedynie ustępuje mu miejsca, czy może raczej
rozpływa się w jego granatowych ramionach, zatracając się stopniowo, a wtedy
Zmierzch bierze w swoje posiadanie świat, czyniąc go baśniowym i tajemniczym.
Zaczarowanym. Budzi we mnie nostalgiczną potrzebę ucieczki od cywilizacji w
objęcia Przyrody. Tak było tydzień temu, gdy stojąc w lesie i patrząc na niknące
w oddali drzewa, oglądałem przemianę Zmierzchu w Noc. Gdy widoczne zostały
tylko te najbliższe drzewa, znikła magia i poczułem się nieswojo sam na sam z
grudniową Nocą, bo ta jest zupełnie inna od siebie samej sprzed półrocza, od
nocy letniej. Tamta jest rozkosznym niepokojem, pociągającym czarem i pewnie
dlatego trwa tylko chwilę (dlaczego czar trwa tylko chwilę??), gdy obecna jest
smutkiem pustych, czarnych godzin ciągnących swe minuty bez końca. Godzin
brzydkich jak Erynie. To przecież o nich pisał Ajschylos, że są dziećmi Nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz