Góry Kaczawskie, dzień dwudziesty trzeci. Maj.
Wieś Komarno, Trzmielowa
Dolina, Wysoczka, południowe zbocza Folwarcznej.
W czasie miesiąca mojej
nieobecności w Górach Kaczawskich zima nareszcie poszła sobie gdzieś pod
biegun, a przyszła spóźnialska wiosna. Gdy drzewa zazieleniły się, ogarnęło
mnie pragnienie zobaczenia moich gór teraz, wiosną, w zupełnie odmiennych
kolorach - zielonych, pod niebem błękitnym, bez śladu śniegu.
Ech, pójść do Trzmielowej
Doliny, do sąsiedniej Lipowej Dolinki (to moja własna nazwa bocznej dolinki w
Trzmielowej Dolinie) i zobaczyć tam
kwitnące głogi!
Miałem mieć wolną niedzielę,
piątego maja, ale ostatecznie okoliczności zawodowe zdecydowały o pojechaniu w
góry trzeciego maja. W przeciwieństwie do prognozy na niedzielę, na ten dzień
przewidywania nie były dobre, ale byłem na takim głodzie, że pojechałbym nawet
w czas gradobicia.
Pojechałem i chodziłem w
deszczu.
Nie żałuję, chociaż słońca
brakowało mi nie mniej niż suchych rękawic na zmarzniętych dłoniach.
Zielone były tylko brzozy,
ale też i one jedne wystarczyły dla odmienienia krajobrazu i moich wrażeń,
będąc w swoim wyjątkowo urodziwym stanie tuż po rozwinięciu się liści. Ubrane w
świeżą zieleń maleńkich listków wyglądały bajecznie, jakby otulone delikatną
mgiełką, albo tysiącami odpoczywających na gałęziach motyli. Moje brzozy
nareszcie zielone.
Oczywiście także trawy były odmienione wiosną, dzisiaj
dodatkowo wystrojone girlandami kropel deszczu przycupniętych na młodych,
zielonych źdźbłach. W głogowym zagajniku trwało dopiero przygotowanie do
kwitnienia: zamknięte jeszcze pąki kwiatów ledwie barwiły swoje główki śladem
bieli, a tylko sto metrów niżej, w dolinie, na brzegu Komarno, szedłem wzdłuż
szpaleru białych już głogów.
W paru miejscach zwróciłem
uwagę na nieznane mi drzewa; jesienią i zimą niczym się nie wyróżniają, są
jednymi z tysięcy nagich i czarnych drzew zamarłych na zimę, a dzisiaj
spostrzegłem je, bo pokazały mi się zupełnie inaczej: pokryte białym całunem
swoich kwiatów siedzących na gładkich gałązkach wiśniowego koloru.
Jakie to drzewa? Myśl ta nie
opuszczała mnie, aż w końcu, wiedziony tajemnym, uparcie wracającym,
wspomnieniem wielkich drzew dzikich czereśni rosnących w starym sadzie mojego
dziadka, w internecie przeglądałem zdjęcia drzew owocowych.
Znalazłem! Miały takie właśnie
gałązki wiśniowego koloru i okazały pień z taką samą korą: dość gładką,
poznaczoną poziomymi liniami, miejscami pękniętą, jakby rozdartą.
Dzika czereśnia, jakby na
przekór nazwana wiśnią ptasią.
Kiedyś wdrapywałem się na te
wysokie drzewa i garściami zrywałem drobne, ale słodkie owoce. Smaki
dzieciństwa…
W górach widziałem te drzewa
późną jesienią i zimą, więc wtedy, gdy po owocach nie było śladu, chyba że same
pestki wśród liści pod drzewem, a dzisiaj na pąkach ich kwiatów huśtały się
napęczniałe krople deszczu czyniąc je podwójnie brzemiennymi.
Czereśnie. Jeszcze jedne moje
drzewa i moje miejsca. Chciałbym móc pojechać tam w lecie, chciałbym wejść na
dziką czereśnię jak wchodziłem będąc dzieckiem, i znowu poczuć w ustach smak
jej owoców…
Zgodnie z planem nie
poszedłem poznawać nowych miejsc, a odwiedziłem najlepiej poznane: okolice
Trzmielowej Doliny i Wysoczki. Chciałem w ten wiosenny czas zobaczyć dobrze
znane mi z zimowych wędrówek stoki i wzgórza; chciałem na obecną ich zieleń
nałożyć obrazy tkwiące w pamięci, by w ten sposób w pełni posmakować i docenić
ich metamorfozę.
Szedłem licząc sarny na
łąkach i kaczeńce przyglądające się w wodach rozlewisk, brzozy wychylające się
zza szczytów wzniesień i kwiaty na gałązce pochylonej nad dróżką; szedłem słuchając
ciamkania butów w kałużach i werblu kropel deszczu na kapturze, dźwięcznego
głosu strumienia biegnącego po kamieniach i radosnych głosów ptaków ukrytych we
mgle.
Patrzyłem na najpiękniejsze,
bo rozwijające się, listki brzóz i na szykujące się do otworzenia pąki kwiatów
głogów; na świat nareszcie zieleniejący, bez śladu nawet śniegu, który w tą
długą zimę uprzykrzył mi się.
Patrzyłem, pochylony, na
wielkie krople wody tkwiące na liściach nieznanych mi roślin; świeciły
kryształowym połyskiem mimo chmurnego nieba nad nimi.
Odwiedziłem moje brzozy: w
zimie zmrożone wychylały się z mgły, białe od szadzi, zamarłe w bezruchu,
dzisiaj też otulała je mgła, ale ich długie włosy były zielone i poruszały się
pod delikatnym dotknięciem wiatru –
zarówno wtedy jak i teraz były po prostu piękne.
Wędrowałem. Włóczyłem się
tam, gdzie oczy wespół z chwilową chęcią poniosły mnie.
Czułem zimny okład na
dłoniach od przemoczonych rękawic i podejrzanie mokry chłód na stopach, ale na
szczęście nie czułem niechęci do dzisiejszej aury - mimo niezaspokojonej
tęsknoty za słońcem.
Powyżej ostatnich domów
Komarno stoi solidny szałas myśliwych, poszedłem tam usiąść na chwilę i zmienić
skarpetki; tylko w tamtym rejonie, na niebieskim szlaku, kilometr od szczytu
Skopca, spotkałem ludzi. Po co tam idą, skoro szczyt jest w lesie, a tutaj tyle
pięknych miejsc? – ta moja myśl była zabarwiona zarzutem, ale później
pomyślałem, że przecież i ja zaczynałem poznawać te góry od ich najwyższego
szczytu. Może więc i ci ludzie wrócą, by włóczyć się po kaczawskich drogach i
bezdrożach?
A skarpetek nie zmieniłem z
powodu mojego zapominalstwa: miałem je w plecaku nie zawinięte w folię, więc
naturalnie okazały się być wilgotne, ech.
Gdy wróciłem samochodu po
blisko dziesięciu godzinach, nadal padało. Kurtka spisała się na medal, ale
moja stara mapa trzymana w kieszeni nie zniosła wilgoci i przeszła na zasłużoną
emeryturę. Buty zbuntowały się puszczając wodę; nie wiem jak mam z nimi
rozmawiać…
W czasie jazdy samochodem
przyszła mi do głowy myśl, która dziwnym sposobem ucieszyła mnie: słoneczny
dzień wiosennej wędrówki nadal jest przede mną!
W cztery dni później, w
Bolesławcu, w słoneczny dzień, zobaczyłem zjawiskowo piękne drzewo: okazały,
szeroki wiąz górski wystrojony mrowiem swoich skrzydlaków. Wyglądał w słońcu,
pod błękitem nieba, jak wielki bukiet seledynowych kwiatów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz