20 października.
Gdy po zejściu na dno doliny
Łomniczki obejrzałem się, zobaczyłem siedemsetmetrową, monumentalną ścianę ze
skośną szramą drogi transportowej.
Śnieżka. Dziwna, bo pieszczotliwa nazwa Wielkiej Kapryśnicy.
Kanapki, jabłka, trzy litry
napojów, sweter, zapasowe skarpetki, no i oczywiście płaszcz przeciwdeszczowy -
wszak wybieram się na szczyt chmurnej i deszczowej góry. Co jeszcze? Palm - bo
pamięć mam dobrą, tylko nieco krótką, i tabliczka mlecznej Goplany - jak iść w
góry bez czekolady?
Wstałem o 4.30, wypiłem kawę,
założyłem swoje stare, rozczłapane traktory, wziąłem torbę i wsiadłem do micry.
Czułem radość: po całym lecie nad morzem nareszcie w góry! Byłem już za
Jaworem, gdy po lewej zobaczyłem peplos Eos (nie był szafranowy, a tradycyjnie
różowy), a przed sobą bajeczne zarysy drzew i wzgórz wyłaniających się z
ciemności, ponad niską mgłą świtu. Krótko po ósmej wszedłem na szlak.
Góry nie widziałem aż do
kotła nad Małym Stawem, ale gdy wszedłem na jego zwieńczenie, zobaczyłem ją.
Minęło zmęczenie nóg, oddech uspokoił się, poczułem niecierpliwość i ekscytację
- jak przed pierwszą randką - i jak wtedy irracjonalną tutaj obawę o jej
odejście. Przyspieszyłem kroku patrząc na nią. W miarę zbliżania się ku niej
rozległą płaszczyzną Równi, góra potężniała. Szczyt wznosił się, a zbocza
traciły widoczne z oddali równe, spokojne linie stożka, pokazując zębate występy
skał i zwały piargów. Lewym zboczem, od strony Karpacza, łagodnie wznosiła się
dróżka dla dostawczych terenówek, opasując szczyt spiralą, a na wprost
widziałem zygzakowatą nitkę stromej ścieżki pieszego szlaku. Niebieski, wiodący
drogą, wydał mi się zbyt łatwy; Śnieżkę chciałem zdobyć, a nie zwyczajnie na
nią wejść, chciałem łapczywie oddychać i czuć mięśnie nóg, chciałem zmęczyć się
na jej stoku. Poszedłem na wprost. Góra przyjęła moją daninę pozwalając zdobyć
się, a nawet w swojej łaskawości odsłoniła całe oblicze abym mógł podziwiać ją
- kapryśnicę otuloną chmurami 300 dni w roku, deszczami i wiatrami odpychającą
intruzów. Dzisiaj była rozjaśniona, słoneczna, uśmiechnięta i ciepła.
Czy dla mnie? Tak łatwo w to
uwierzyć...
Wielka kotlina jeleniogórska
zamknięta Górami Wałbrzyskimi, a z drugiej strony szczytu, po czeskiej stronie,
niesamowite zbocza kotła polodowcowego, a w lewo i w prawo bezkres Karkonoszy.
Przestrzeń, ogrom, dal: ludzie w dolinie Łomniczki byli mniejsi od
przysłowiowych mrówek, byli ledwie domysłem rozpoznawalnym tylko po ich
mozolnym pełzaniu, a ponad nimi, wyżej i dalej, w niebieskości ginęły odległe i
nieznane szczyty. W dali, w biegu wzroku ku odległemu horyzontowi, jest
fascynacja i pragnienie, jest moja małość wobec Ziemi i urok naszej planety;
pójść tam i zobaczyć nowy daleki horyzont, pójść, by poczuć w sobie nienasycone
pragnienie przeżywania i nieuchwytną magię gór.
Kolory: szare piargi
pochlapane żółtymi, seledynowymi i metalicznie zielonymi porostami mieszały się
z kępami zielonej kosodrzewiny, by niżej dać się zastąpić ciemniejszymi
świerkami, wśród których ginęły nitki szlaków i strumieni. Gdy schodziłem, na
dnie doliny zobaczyłem inne kolory: małe brzózki w pogodnych kolorach
słonecznej jesieni i zielone jarzębiny (przysiągłbym, że kolor ich owoców,
podobnie jak kwiatów wrzosów tam rosnących, był czystszy, bardziej nasycony, po
prostu piękniejszy), a gdy wszedłem w las, na brzegu ścieżki przywitały mnie
liczne muchomory, ślicznie czerwoniutkie wśród szarych pni drzew.
Na czeskim zboczu zobaczyłem
oblężony wyciąg krzesełkowy. Nasi sąsiedzi na górę wjeżdżali! Po prostu
kupowali ją, płacili parę złotych jak za dziwkę i rozsiadali się w naszej
restauracji przy piwie. Zgroza!:)
Orlej Perci pewnie już nie
przejdę, ale wjechać na Granaty, nawet gdyby było można - nie chciałbym.
Właściwie dlaczego nie
przejdę?
Gdy opowiadałem o tej
wyprawie synowi, powiedział mi, że ktoś znany (nie pamiętam kto to był)
zapytany o powód chodzenia w góry, odpowiedział: bo są. W pierwszej chwili
pomyślałem, że była to odpowiedź nastawiona na efekt, ale później przyszło mi
do głowy, że może po prostu była oznaką niewiedzy i bezradności, że na swój
sposób jest najprawdziwsza, bo mieszcząca w sobie wszystkie możliwe powody
chodzenia w góry.
Oczywiście nie mogłem też
ominąć znanego miejsca na jednej z ulic Karpacza, gdzie występują opisane w
reklamach anomalie grawitacyjne. Ulica lekko opada, ale gdy zatrzyma się
samochód i zwolni hamulec, pojazd jedzie pod górę. Sprawdziłem: faktycznie,
powoli, ale jednak jedzie! Nic, tylko czary jakieś, bo w te anom... coś tam, to
ja nie wierzę.
9 maja.
Na wyprawę zdecydowałem się
późnym wieczorem, bo nie dość, że miałem mieć służbowy wyjazd, w ostatniej
chwili odwołany przez pryncypała, to jeszcze prognoza pogody dla Karkonoszy nie
była zachęcająca. Niedziela w fotelu, nad słowami? W maju? Gdzieś tak około
godziny 23 poczułem coś podobnego do wyrzutów sumienia: nie jechać to tak,
jakbym dniem tym pogardził tylko dlatego, że nie może mi dać słońca i nieba
błękitnego. Odłożyłem książkę, przygotowałem kanapki, zapakowałem torbę i
nastawiłem budzik na godzinę czwartą.
Tym razem cel zobaczyłem z
odległości wielu kilometrów, z przełęczy Widok w Górach Kaczawskich, gdzie
wczesnym rankiem zaprowadziła mnie kręta, boczna droga: widziałem zaznaczoną
jęzorami śniegu wielką wyrwę w sinej ścianie Karkonoszy - kar, czyniący
niezatarte wrażenie, niezatarty ślad lodowca.
Plan trasy miałem opracowany
już wcześniej: z Jagniątkowa, ładnej, jak się okazało, wioski u stóp
Karkonoszy, do Czarnego Kotła, stamtąd zielonym szlakiem na dno obu Śnieżnych
Kotłów, później długim zakolem przez Łabski Kocioł na Czarcią Ambonę, a na
koniec zejście w dolinę po minięciu Wielkiego Szyszaka.
Kiedyś, kiedy wędrowałem
tatrzańskimi ścieżkami, podawane czasy przejść na szlakach znacznie
wyprzedzałem, a teraz muszę porządnie zasapać się by je dogonić, co mam za
niezbity dowód na przyspieszenie zegarów. Pewna moja znajoma zauważyła, jakże
trafnie!, że kiedyś jej stara mechaniczna waga pokazywała dobrze, a teraz, gdy
stanie na swoim nowym, elektronicznym wynalazku, ten zawsze pokazuje za dużo.
Coś w tym jest, faktycznie, bo skoro zegary - elektroniczne! - także za szybko
kręcą wskazówkami...
A jest niesprawiedliwie, bo
to ludziom młodym czas powinien pędzić, a dla mnie mógłby chociaż trochę
zwolnić!
Jakoś to dziwnie urządzony
jest ten świat.
Z poziomu szczytu kotłów
Wielki Szyszak okazał się zadziwiająco małą kupą kamieni, skalnym rumowiskiem
jakby usypanym tam ludzką ręką, ale za to gdy podszedłem do pierwszej ambony,
kurczowo chwyciłem się metalowej balustrady i spojrzałem w dół czując znane
mrowienie w nogach, zrozumiałem, dlaczego ten kocioł nazywany jest Śnieżnym i
Wielkim. W miarę równa płaszczyzna wierzchowiny urywała się nagle, na
przestrzeni metra, za którym była już tylko dwustumetrowa przepaść. W
pionowych, poszarpanych i dzikich skałach było coś przyciągającego wzrok,
stałem więc, drżąc nie tylko z zimna, i patrzyłem.
Szare skały, ostre, najeżone
granie, jęzory śniegu między nimi, zimny wiatr i fascynacja.
Z czasem dziwnie jest w
górach. Otóż im wyżej byłem, tym wcześniejszą wiosnę widziałem, a na szczycie
czekała na mnie zima: przenikliwy wiatr od którego drętwiały dłonie, brązowe,
śpiące jeszcze trawy zmylone w swoich rachubach czasu, i liczne, grube, drwiące
z kalendarza łachy śniegu. Gdy w Łabskim Kotle szedłem przez taką łachę,
przypomniało mi się zimowe wejście na Szrenicę sprzed kilku laty, gdy na
podobnym zboczu, w nocy, zszedłem ze szlaku i wpadłem po pas w śnieg. Miałem szczęście
tamtej nocy - szczęśliwie dotarłem na dół, do miasta.
Modrzewie rosnące poniżej linii kosodrzewiny dopiero
pokazują małe, zielone pędzelki swoich igieł i daleko im jeszcze do bujnej
szaty swoich braci z doliny, a brzozy rosnące na jej skraju pokazały się mi w
najpiękniejszej chwili swojego wiosennego strojenia się - minionej już w
dolinach - gdy maleńkie listeczki tworzą na nich zieloną, delikatną mgiełkę -
uroczą zapowiedź ich ładnej, a tak prostej szaty. Jeszcze niżej, wśród domów,
przywitała mnie pachnąca miodem biel sadów owocowych i feeria kolorów w
ogrodach okolonych kwitnącymi krzewami forsycji.
Poczułem zdziwienie: tam
niedostępne granie chłostane zimnym wiatrem, ni śladu zieleni i wiosny, tutaj
natomiast widzę jaskółki, a jednak poszedłem tam, kilometr wyżej. Poszedłem i
zobaczyłem dzikie, niezmienne, istniejące tylko dla siebie skały; zobaczyłem
odległy horyzont, przestrzeń ogromną; doznałem poczucia własnej znikomości -
oczyszczającego i w przedziwny sposób dającego siły.
Obejrzałem się. Szczyty
zasłaniała ściana lasu, ale przecież wiedziałem, że one tam są i nie pozwolą mi
na długą nieobecność; wiedziałem, że gdy zawołają mnie, wsiądę do samochodu i
znowu przyjadę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz