Dzień pierwszy, styczeń.
Przełęcz Widok, Skopiec, Baraniec, Ziemski Kopczyk,
Dudziarz. Powrót tą samą drogą.
Jadąc drogą 365 z północy ku Jeleniej Górze, przecina się
dwa pasma Gór Kaczawskich – północne i południowe – to drugie jest bliższe
miastu i kotlinie; to tam droga wspina się na Widok, przełęcz przed stromym
zjazdem serpentynami. Ilekroć przejeżdżam tamtędy, zatrzymuję samochód,
wychodzę i podziwiam wspaniały, rozległy widok, od którego przełęcz wzięła
swoją nazwę. Dosłownie u stóp mam Kotlinę Jeleniogórską, miasto i wszystkie
okoliczne osady, a na wprost niebieską ścianę Karkonoszy z doskonale widocznymi
Śnieżką i Śnieżnymi Kotłami. Jeśli obniży się nieco wzrok, widać liczny
drobiazg górski rozrzucony u stóp Śnieżki. Najpierw widzę Sokolika i Krzyżną,
bliźniacze góry Rudaw, a przed nimi, niczym ich dziecko, malutką z tej
odległości Łysą. Później szukam wzrokiem Skalnika wśród licznych gór za nimi,
bliżej podnóża Śnieżki; to z niego w słoneczny ranek listopadowy patrzyłem na
to właśnie miejsce – poprzez szerokość doliny. Na lewo od Sokolika szczerzą
zęby ruiny zamku Bolczów, a jeszcze dalej faluje łagodnymi zboczami zielony
masyw Gór Ołowianych. Daleko za nimi niebieszczą się inne pasma, gdzieś tam
jest Trójgarb i Chełmiec. Na prawo, daleko, u krańca kotliny, w samym rogu,
zamknięta z trzech stron górami, siedzi Szklarska Poręba z dwiema swoimi – a
poprzez wspomnienia i moimi - górami: Szrenicą kończącą Karkonosze, i Wysokim
Kamieniem rozpoczynającym Izery.
Tuż obok, przy szosie, za metalową bramą, stoi domek z
oknem pięterka otoczonym dużym balkonem i patrzącym wprost na Karkonosze.
Podziwiając widok, zerkam też na to okno na piętrze, zazdroszcząc mieszkańcom
tak wyjątkowego widoku. Wyobrażam sobie, że siedzę w fotelu zajęty czytaniem i
czasami podnoszę głowę aby zobaczyć jak dzisiaj wygląda Śnieżka…
Samochód zostawiłem na parkingu przy stoku narciarskim, u
stóp Łysej Góry, a gdy doszedłem pod domek, świtało. Śnieg miał odcień
granatowy, świerki stały czarne, a pod lampami leżały koliste krążki światła błyszczącego
bursztynem. Świateł w dolinie nie było widać. Wstawał styczniowy, mglisty
dzień.
Za domem niebieski szlak skręcał w lewo, na otwartą
przestrzeń rozległej łąki na siodle przełęczy i prowadził ku majaczącej w
oddali ścianie lasu. Było kilka minut po siódmej.
Plan miałem prosty: przez Skopiec i Ziemski Kopczyk dojść
do Dudziarza na południowych stokach gór, bo około kilometra od drogi numer 3
biegnącej dnem doliny. Powrót tym samym niebieskim szlakiem. O ile jest to
możliwe, wybieram powrót inną drogą, ale nie narzekam jeśli wypadnie mi wracać
tą samą, bo przekonałem się wielokrotnie, iż góry widziane z drugiej strony są
zupełnie inne i pokazujące wiele ukrytego z tamtej strony uroku.
Już pierwsze kilometry dobitnie pokazały mi trudności
marszu po zasypanych śniegiem, niewidocznych nierównościach górskich ścieżek.
Stopy co chwila wykręcały się na bok po postawieniu ich na jakimś niewidocznym
kamieniu lub garbie, a nierzadko rozjeżdżały się na boki, zmuszając do bacznego
obserwowania drogi przede mną i wybierania miejsc stawiania stóp. Podejścia
były chyba mniej męczące od zejść, a to z powodu moich nóg chcących wyprzedzić
mnie na opadających pochyłościach. Oczyma wyobraźni widziałem siebie siedzącego
na pniaku ze skręconą kostką i czekającego na pomoc, a że nikogo tutaj nie
było, kilka razy spojrzałem na telefon sprawdzając zasięg. Na ogół był. Na
szczęście tylko raz nogi na tyle mi się rozjechały, że wstawałem z kolan.
Mgła, padający śnieg, świerki pysznie ubrane w grubą,
szarosrebrzystą szadź, i cisza. Chrzęst lodu łamanego butami i cisza.
Gdy zatrzymałem się przy kępie jakichś uschniętych badyli
pogrubionych i wyładniałych warstwą misternie zrośniętych lodowych kryształków
szadzi, usłyszałem szmer płynącej wody. Rozejrzałem się: w jednym tylko miejscu
mokry, ciemny śnieg zdradzał obecność ukrytego pod nim strumyka. Ciche
pluskanie wody i moje głośne sapanie. Wstrzymałem oddech. Najdelikatniejszy
szmer osuwających się po kurtce płatków śniegu i… cisza. Na małej polance
samotnie stojący świerk szeroko rozkłada swoje białe górą, dołem ciemnozielone,
prawie czarne, ramiona, a za nim droga i las niknie we mgle. Koniec szlaku.
Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza
go otulała i mgła. Obok zamarły w bezruchu świerk, srebrzyste
badyle, ciemna plama mokrego śniegu, za mną świeże ślady. Podobał mi się ten
świat. Był nostalgiczny. Mój.
Ruszyłem dalej. Ślady za mną i krąg mgły wokół poszły za
mną. Drzewa ruszyły w przeciwną stronę. Cisza wypełniła się odgłosami marszu:
szeleszczącym tarciem ortalionu kurtki, cichym, miękkim, czasami trzepoczącym
odgłosem ocierania się nogawek spodni, i stękaniem śniegu gniecionego butami.
Szlak wiedzie pomiędzy dwoma sąsiednimi szczytami: Skopcem
i Barańcem. Skręciłem w lewo, w ścieżkę pod niskimi gałęziami świerków, w
nadziei dojścia na szczyt, ale po paruset metrach ścieżka zaczęła opadać.
Zawróciłem. Po prawej, między gęstymi drzewami, zobaczyłem małe, kilkumetrowe
wzniesienie. Poszedłem tam i w gąszczu zwalonych drzew i małych choinek
znalazłem wystający ponad śnieg wierzchołek słupka pomiarowego. Byłem na dachu
Gór Kaczawskich.
A na Barańcu maszty antenowe, kontenery i buczenie prądu –
surrealistyczny kontrast światów. Pustka wokół, do najbliższych osiedli
ludzkich kilometry drogi lasami, a tutaj, zamiast myśliwego idącego z łukiem
śladem jelenia, czasze anten kierunkowych, nadajniki GSM i telewizyjne, kamery.
Dopiero po męczącym wejściu na szczyt Dudziarza
wyciągnąłem mapę, i analizując meandry szlaku oraz ułożenie poziomic upewniłem
się, że ten szczyt jest tym właśnie, który zgodnie z planem miał wyznaczać
najdalszy punkt mojej trasy. Z południowego zbocza tej góry widziałbym szosę
biegnącą dnem doliny, a po drugiej jej stronie Góry Ołowiane, dalej Rudawy, a
za nimi ścianę Karkonoszy. Widziałbym, gdyby nie mgła, ale widok ten jest tam
nadal, czeka na mnie. Kiedyś pójdę tam i zobaczę go.
Gdy w drodze powrotnej wyszedłem z lasu,
dopadł mnie lodowaty wiatr kąsający twarz i lewe ucho. Sięgnąłem ręką do czapki
chcąc naciągnąć ją głębiej na uszy, i poczułem opór: kurtkę pokrywała sztywna
warstwa lodu. Na otwartej przestrzeni gdzieś mi się zagubiły znaki szlaku,
szedłem więc na przełaj, kierując się ku widocznym w oddali światłom samochodów
na szosie. Śnieg pokryty był skorupą lodu z chrzęstem pękającą pod
butami; wyciągałem stopy podnosząc je pionowo w górę, parę razy zapadłem się po
kolana, na prawej stopie czułem zimny okład, ale widząc coraz bliższe światła
przed sobą, już nie próbowałem usunąć śniegu z butów. Szedłem na drewnianych
nogach, a gdy nasyp drogi górował już nade mną, pomyślałem, że idę niczym Rohan
ku Niezwyciężonemu. Dziwne są ludzkie skojarzenia.
Odległość od domku z balkonem do parkingu
wynosi ponad kilometr – rano przeszedłem tę odległość w chwilę, ledwie ją zauważyłem,
a teraz nie wiedzieć czemu droga wydłużyła się niemiłosiernie. Szedłem i
szedłem, a parkingu nie było. Gdy w końcu odnalazł się, przy samochodzie
rozerwałem zatrzaski kurtki i z trudem ją zdjąłem – była sztywna niczym
pancerz. Z ulgą zwaliłem się na siedzenie: dotarłem.
Przeszedłem 20 kilometrów zaśnieżonym
szlakiem. Dałem sobie w kość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz