11 maja.
Z początkiem wiosny patrzę na
nagie drzewo, jeszcze zimowe, z małymi pąkami liści, później obserwuję te pąki
coraz większe, coraz bardziej nabrzmiałe, aż któregoś dnia stwierdzam – zawsze
ze zdziwieniem – że drzewo jest już zielone. Jak co roku przegapiam ten jeden
wyjątkowy dzień, dzień, w którym liście uwalniają się, czyniąc drzewo
zielonym..
Byłem cztery dni w domu.
Cztery piękne, majowe, słoneczne dni. Już pierwszego dnia pragnienie
zachłyśnięcia się nimi wygoniło mnie na łąki i do lasu.
Na łące, w swoim stałym
miejscu, rosła ogromna kępa, właściwie cały łan, białych kwiatków, takich
samych jak te, w których kiedyś chowała się Małgosia. Poszedłem tam dróżką
ledwie widoczną wśród traw łąki, prosto ku wielkiej, samotnej brzozie, którą
córka tak udanie sfotografowała. Wiele razy w zimie, w czasie szarych i zimnych
dni, patrzyłem na to zdjęcie, wspominając letnie chwile z Małgosią - a teraz
byłem w miejscu tamtych zimowych wspomnień, miałem przed sobą miodowy łan
kwiatów i śliczną betulę pendulę. Siadłem na miedzy, pod pokręconą, kwitnącą
gruszą, i patrząc wokół, miałem świadomość brania w posiadanie tego miejsca,
tych widoków wokół: od dzisiaj będą moje, bo ilekroć będę tędy przechodzić,
pamięć będzie przywoływać te dzisiejsze chwile.
Patrzyłem i zapamiętywałem.
Na dróżce żółciły się kępki
mleczy, tuż obok mnie niebieściło się kilka kwiatków, na pochylającej się ku
mnie gałązce drzewa różowiały pąki kwiatów, a w goły łokieć łaskotała mnie,
dopominając się pochwał swej urody, łodyga kremowo białego, nieznanego mi
kwiatka. Niziutko, tuż przy ziemi, niebieściły się maleńkie, jak łebki zapałek,
pięciolistne kwiatki, żółte w środku, symetryczne, zgrabne. Widziane przez
szerokość dróżki były błękitnymi punkcikami, drobinkami nieba wśród zieleni
traw, kształty swe pokazując mi dopiero wtedy, gdy w okularach na nosie
nachylałem się ku nim; wtedy wydały mi się miniaturkami niezapominajek, albo
inaczej niezapominajkami krasnoludków, później dowiedziałem się, że są
niezapominajkami polnymi.
Po pniu gruszy wędrował
czerwony wielokropek - biedronka meandrująca między spękaniami kory, a po
chwili w cichym powietrzu usłyszałem bliskie, ciężkie buczenie muchy - dźwięk,
który słyszany w ciepły dzień, zawsze przenosi mnie w odległe lata, w czas
dzieciństwa spędzonego za wsi, gdy falujące buczenie much usypiało mnie,
ukrytego w stogu siana na łące, lub na szczycie wielkiej piramidy snopów słomy
za stodołą dziadka. Wysoko, spod niebieskości nieba, dobiegał mnie śpiew
skowronków - jak zwykle niewidocznych, jak zwykle przywołujących wspomnienia
rozległych przestrzeni, wiatru i lata.
Las przywitał mnie ciszą
pachnącą żywicą sosen i słońcem grzejącym piasek leśnego duktu. Poszedłem tym,
który nazywam Konwaliowym Szlakiem: gdy idąc pod górę minie się suchy las
sosnowy, dukt prowadzi w las liściasty, gęsty, wilgotny, wśród paproci, i tam
właśnie zaczyna się królestwo konwalii.
Stałem na brzegu pierwszej
zielonej kępy: w cichym powietrzu tylko bąk buczał głośno nad kwiatem mleczu,
krążąc wokół niego, jakby nie mogąc się zdecydować na lądowanie.
Liście konwalii zwinięte były
w zgrabne kielichy podobne tym, w których podaje się chyba wino (kiedyś w
jakiejś galerii widziałem takie kielichy, wysokie, smukłe, pełne wdzięku –
teraz pomyślałem, że artysta podpatrzył kształt u konwalii), ale kwiatów, tych
wyjątkowego kształtu dzwoneczków w których zaklęte jest piękno, jeszcze nie
było. Z kielichów liści wyglądały już łodyżki kwiatowe z pąkami, ale te były
dopiero daleką zapowiedzią, ledwie przeczuciem, domysłem swojej późniejszej
piękności, kształtów doskonałych. Jak zwykle, gdy patrzę na konwalie,
pomyślałem, że tych kwiatów nie można zrywać, bo to dla nich śmierć, że ich
miejsce jest tutaj, w lesie; że aby je podziwiać, należy przyjść do nich, i
tutaj je zostawić.
Te dni były wyjątkowe dzięki
świadomości ich wyjątkowości, chyba zawsze tak właśnie jest: wyjątkowość sami
tworzymy swoim nastawieniem, przekonaniem jej przeżywania. A może odwrotnie:
przeżywanie czyni czas wyjątkowym i pamiętanym, a jeśli tak, to właściwie
wszystko zależne jest od nas, łącznie z jakością życia i barwami świata.
Wieczorami, patrząc na
zachodzące słońce, prześwitujące coraz bardziej czerwono poprzez liście
wysokich drzew za którymi się chowało, miałem chęć chwycić je w dłonie i
zatrzymać. Żeby ten dzień nie skończył się.
Zachód słońca jest
melancholijny..
12 maja.
Będąc na spacerze, zaszedłem
na uliczkę, którą pamiętam jako wiejską dróżkę biegnącą za rzędem stodół, na
granicy zabudowy wioski i ogromnej połaci pól. Taką ją pamiętam sprzed
dwudziestu laty, a dzisiaj zobaczyłem uliczkę na poły miejską, między
dwuszeregiem ładnych na ogół domków jednorodzinnych, bez śladu zabudowy
wiejskiej. Nawet droga, jeszcze nie asfaltowa, nie jest już tamtą uroczą dróżką
polną, a szeroką, szutrową drogą. Za rok - dwa zaleją ją asfaltem, czyniąc ją
ten sposób ulicą miejską. Szedłem szukając śladów rolniczej wioski, jaką ją
pamiętałem, ale tylko z rzadka jakiś drobny szczegół - jak widok starej dzikiej
gruszy gubiącej swoje niedojrzałe owoce w pyle drogi przy której rosła -
przypominał mi o tamtej wiosce. Nie ma już domków ukrytych w sadach owocowych,
ocienionych krzakami bzu, małych i biednych domków, ale tak swojskich, tak
ciepłych. Teraz są dacze z szerokimi podjazdami na samochody, a wokół domów
strzyżone trawniki między równymi rzędami tui i iglaków - tak zimnych, ale
zasadzanych, bo praktycznych, nie wymagających zbierania liści jesienią.
Przypomniałem sobie tyle razy
przebytą drogę na skróty, przez miedze i pola, ze stacji kolejowej do wioski
mojej babki. Pomyślałem, że to przecież tak niedaleko stąd, 2, może 3
kilometry, a jednocześnie bardzo daleko, bo o 40 lat odległa jest tamta
ścieżynka biegnąca miedzą, a później
skosem przez pola, i że ona istnieje już tylko w mojej pamięci. Spacerowałem
długo uliczkami Niemiec nie tylko dla wspomnień, ale i dla lata, aby się go
nałykać, napatrzeć, nasiąknąć nim ile się da, aby poczuć go i zapamiętać jak
najwięcej. Myślałem o tylu już przeżytych chwilach wspomnień, wzruszeń, o
spostrzeżeniach, ładnych dla mnie i ciepłych, myślałem o tym, że przez ten mój
ciągły brak czasu uciekły mi te wzruszenia, nie zapisane od razu. I szkoda mi
się ich zrobiło, jakbym je stracił, a przecież przeżyłem je, tylko nie
zapisałem.
25 maja.
Urwałem się na chwilę z
lunaparku, i idąc szosą, trafiłem na stary, nieużywany fragment drogi ukryty
między dwuszeregiem drzew. Poszedłem nią, patrząc na zieleniące się trawą
spękania starego asfaltu, na zarośla nasuwające się brzegami na asfalt,
zawłaszczające, czy raczej przywracające przyrodzie tę obcą powierzchnię.
Patrzyłem i zastanawiałem się nad swoim dziwnym wrażeniem, przypomnieniem
odległego czasu; jakbym tutaj, albo w podobnym miejscu, był; jakbym szedł już
taką starą, opuszczoną drogą... Co zobaczę dalej? Co tam było? Szlaban i
żołnierz przy cekaemie...
Wiem!: Strugaccy, “Trudno być bogiem”. Zadziwiające potrafią być
skojarzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz