Dzień dwudziesty siódmy,
listopad.
Wrzosowiska, wioska Nowe
Rochowice, Rakarnia, Zbójecki Kamień, wioska Stare Rochowice, Rochowicka Skała,
a dalej po prostu wędrówka po łąkach i wzniesieniach między Starymi a Nowymi
Rochowicami.
Synoptycy zapowiadali ładną
pogodę w weekend, samochód odebrałem od mechanika, parę groszy na paliwo i
nocleg miałem, więc… w Góry Kaczawskie!
Kilka kilometrów za Bolkowem,
jadąc trójką w kierunku Jeleniej Góry, po prawej stronie jest parking.
Przyjechałem tam jeszcze przed świtem, w ładną noc, bezchmurną i księżycową.
Założyłem ochraniacze, spokojnie wypiłem kawę, a gdy z ciemności wyłoniły się
zarysy przydrożnych drzew, poszedłem ku pobliskiemu szczytowi Wrzosowiska.
Dzień wstawał zimny, chmurny
i mglisty, niewiele więc widziałem ze szczytu. Polami poszedłem w stronę wioski
Nowe Rochowice, które, jak się okazało, nowe raczej nie są. Drogi nie
znalazłem, miedze dzieliły pola w poprzek mojego kierunku marszu, buty zrobiły
się ciężkie od przylepionego do nich błota, a szaroburej mgły było coraz
więcej. Listopadowy dzień. Trudno, pomyślałem. Z ulgą zobaczyłem wąską strugę
asfaltu i dachy domów wioski. Miałem iść w
lewo, ku Rakarni, ale chcąc zobaczyć początek tej bocznej drogi,
poszedłem w prawo, w stronę drogi numer 3. Wracając, skusiła mnie dróżka, jak
wiele już razy, a ostatnio coraz częściej; ta odłączała się od asfaltu i
znikała między drzewami. Poszedłem za nią i trafiłem na nieczynną, starą, powoli
zarastającą drzewami, kopalnię kamieni. Aparat buntował się z powodu słabego
światła, gdy chciałem zrobić zdjęcia rozrytemu zboczu góry, które w ten ponury
ranek wyglądało jak długo zabliźniająca się rana – uporczywy ślad ludzi, którzy
odsłonili odwieczne skały Ziemi i zostawiwszy je obnażone, poszli sobie.
Przy dróżce stał okazały buk,
pewny trzymającej go w pionie podstawie swoich korzeni, które spływały w dół po
pochyłości coraz liczniejszymi odnogami, niczym dopływy rzeki. Te drzewa często
wykształcają systemy korzeniowe szerokie, mocno rozgałęzione, nierzadko
splątane i pełne węzłów czy guzów. Lubię patrzeć na nie, wydają się być
umięśnionymi, naprężonymi, silnymi paluchami. Setkami i tysiącami swoich
pazurów wczepiają się w ziemię, wciskają się między skały, oplatają je i
wynoszą w górę (widziałem!) lub miażdżą w swoich ściskach. Także i pnie tych
drzew, gładkie, z pionowymi wgłębieniami, budzą skojarzenia z muskularnym,
silnym ciałem; patrząc na nie, czasami przypomina mi się niedokończona rzeźba
budzącego się jeńca Michała Anioła.
Zaraz za wioską, na zboczu
Rakarza, stoją dwa maszty radiowe, maszty widoczne z odległości wielu
kilometrów i pozwalające bezbłędnie rozpoznać szczyt, a paręset metrów dalej,
na brzegu lasu, u rozstaju dróg, wznoszą się skały zwane Zbójeckim Kamieniem.
Poznanie dróg wchodzących w las zostawiłem na później i poszedłem tą, która
obiecała mi rozległe widoki. Kończyła się niewiele dalej, przy samotnie
stojącym, ładnym domu. Dalej biegła zarośnięta dróżka opadająca w dolinę. Zostawiłem
ją i przeszedłszy dno wąwozu, wspiąłem się po stromym zboczu na otwartą
przestrzeń. Trwała tam walka między mgłą ganianą wiatrem, a słońcem. Stopniowo,
powoli, słońce wygrywało dla siebie coraz dalsze dale i odleglejsze szczyty.
Słońce dobywa urok z
drobnostek, z paru liści drżących na brzozie, z tłustego połysku skib
przeoranej ziemi, z kropel wody wiszących na liściach traw. Patrzę chcąc
zapamiętać dostrzeżony urok, a bywa, że gdy w końcu pójdę dalej, wracam i robię
dziesiątki zdjęć w nadziej złapania w kadrze tego czegoś, co wracać mi kazało.
Poszedłem skrajem lasu w
stronę Lisianki; pole w cieniu, przy drzewach, było siwosrebrzyste szronem,
dalej, w słońcu, zieleniło się mokro. Przez przełęcz na zboczu Lisianki
przepływały zwały szarej mgły, ale jak się szybko okazało, była to jej
ucieczka, nie atak, bo wkrótce zostały tylko te, które uporczywie trzymały się
zboczy wzgórz w oddali, ale trwały tam przeobrażone słońcem: były
białosrebrzyste, opalizujące, ładne. Góry widoczne zza tej półprzezroczystej,
jaśniejącej zasłony, były bardziej tajemnicze, wydawały się wyższe i bardziej
pociągające; dalsze stapiały się z niebem, coraz bardziej eteryczne, aż
rozpływały się w jasności słońca. Bliżej, w dolinie, widziałem sielski obraz
słońcem malowanych pól, zagajników i wioski, a tuż przy mnie srebrzyście
świecąca pajęczyna kropel wody na kępach traw rosnących przy strumyku. Robiłem
zdjęcia tej feerii połyskliwego światła, ale ono nie dało mi się uchwycić w
kadr.
Na rozgałęzieniu dróg
wybrałem prowadzącą w górę, ale po kilku minutach doszedłem do stada bydła
pasącego się tuż przy drodze. Jeden osobnik, patrzący na mnie wyjątkowo
paskudnie, wyglądał jak… byk. Byk to czy krowa? Nachyliłem się próbując
dostrzec, hmm, cechę wyróżniającą, ale byko-krowa stało w takiej pozycji, że
pewności nie miałem, a to gapiło się na mnie spode łba. Spojrzałem na drzewa -
jakbym oceniał możliwość wspięcia się na któreś. Nie, lepiej nie sprawdzać,
drogę poznam innym razem, zdecydowałem zawracając.
Drugą dróżką schodziłem ku
wiosce, Starym Rochowicom; na wprost widziałbym Wilkonia, ale akurat tam była
jeszcze mgła. Kilometr dalej, w dole, spomiędzy domów, wychodziła dróżka i
pięła na szczyty sąsiednich wzniesień; starałem się zapamiętać
charakterystyczne miejsca chcąc pójść tamtędy, bo wszak obiecałem sobie
całodzienne włóczenie się po tej okolicy. Wyszedłem na podwórze posesji nr 82,
ale tuż przed podwórzem jest odgałęzienie w lewo, omija ono domostwo kończąc
się na szosie.
Drogę znalazłem i rozglądając
się, szedłem nią na następne wzniesienia: świat wokół coraz mniej miał kolorów.
Lasy stały czarne lub szare, trawy żółkły, tylko tu i tam kolorowa jeszcze
brzoza albo pole zielonej oziminy przyciągały wzrok. Chciałbym widzieć te góry
w zieleni, w kwitnieniu, w letnim słońcu, nagrzane, pachnące, ale nie mogę być
tutaj wiosną i latem. Gdy patrzę na nie
późną jesienią lub zimą i widzę ich trudny w odbiorze urok, czasami pojawiają
się we mnie wyobrażenia ich wyglądu w maju lub w lipcu, a są one urokliwe i
pociągające. Wzdycham i idę dalej, ale bywa też, że nim przeminą tamte obrazy,
pojawia się żal do siebie – jakbym uświadomił sobie skrzywdzenie niewinnego, a
zaraz po nim bunt przeciwko takiemu odbiorowi, takim wrażeniom, bunt wobec
takiej mojej reakcji na naturalne zmiany wyglądu listopadowych lub styczniowych
gór. Gdy wtedy rozejrzę się wokół siebie, góry, te szare, pod chmurnym niebem,
stają się piękniejsze niż były przed chwilą. To tak, jakbym nagle, w jednej
chwili jasnego widzenia, patrzenia bez okularów założonych przez uczucie, zobaczył
skazy urody lub znamiona lat na twarzy kochanej osoby, i w chwilę później
kochał jeszcze bardziej – nie mimo tych znamion, a właśnie dzięki nim.
Wzdłuż drogi rosły krzewy
tarniny, zerwałem całą garść owoców i jadłem je czując tak charakterystyczną
ich cierpkość; przypominała mi odległe lata dzieciństwa na wsi której już nie
ma poza moją pamięcią. Po drugiej stronie doliny mgła w końcu ustąpiła,
patrzyłem chwilę na szczyty nim rozpoznałem Wilkonia i odkryte północne zbocze
góry, którym niedawno schodziłem zauroczony doliną przede mną.
Wędrowałem. Nie byłem z
żadnym określonym miejscu, byłem w wielu miejscach między jednymi i drugimi
Rochowicami, po prostu włócząc się po okolicy. Znalazłem tam kilka miejsc tak
ładnych, że wrócę do nich i wracać będę.
Minąłem parking z moim
samochodem i skręciłem w drogę prowadzącą do osady Sześć Domków, kolonii wioski
Gorzanowice. Na mapie widziałem niewielkie zagajniki wśród rozległych łąk, i
teraz, mając godzinę do zmroku, postanowiłem zrobić zwiad, dokładną penetrację
okolicy zostawiając na inny dzień.
Zmierzchało się, ale gdy z
lasu wyszedłem na otwartą przestrzeń grzbiet wzniesienia, zrobiło się jaśniej.
Po prawej słońce jeszcze świeciło, ale już było schowane za odległym, czarnym
szczytem. Ponad nierówną, ostro rysowaną linię lasu, wystawała… kula: patrzyłem
na Porębę. Trochę na lewo od niej, na najdalszym horyzoncie, ponad kaczawskimi
szczytami dalszej części wschodniego ich pasma, widać było zarysy szczytów Gór
Wałbrzyskich.
Świat wokół był coraz
bardziej mglisty, coraz mniej realności w nim było a więcej domysłu. Stawał się
nieokreślony, jakby niedomalowany lub niedośniony, jakbym senne marzenie
oglądał po przebudzeniu. Jedynie kula na szczycie Poręby tkwiła ponad lasem
ostro rysowana na tle wstającej zorzy zachodu.
Wracałem mając zorzę na
wprost. Ogromniała, nabierała intensywności barw, wielka i jasna, a świat w
dole ciemniał i tracił barwy.
Pojechałem do Bolkowa,
wynająłem pokój w tanim, ale dobrze utrzymanym hoteliku znanym mi już z
poprzedniego wyjazdu. Dając mi klucz, właściciel zapytał o cel chodzenia w góry
i od raz wyraził przypuszczenie, iż zbieram agaty.
-Nie. Coś cenniejszego.
-Złoto! – to było
stwierdzenie, nie pytanie.
-Nie, wrażenia. Zbieram
wrażenia.
-Wrażenia? – mój rozmówca był
zdziwiony, chyba też trochę rozczarowany.
Zostawiłem go i poszedłem na
górę. Na schodach przypomniał mi się mężczyzna spotkany rok temu w Płoszczynie
i dopytujący się o powód mojego wchodzenia na Stromca. Gdy odchodziłem, jeszcze
wołał za mną: „Ale tam nic nie ma!”
A było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz