Dzień trzeci, styczeń.
Wleń, Góra Zamkowa, Zamek
Lenno, Maciejowice, Dziki Wąwóz, Zapora Pilchowicka. Powrót samochodem do
Wlenia. Żółtym szlakiem do wioski Tarczyn, powrót do miasta.
Piszę o wycieczce w Góry
Kaczawskie, ale dla porządku zaznaczam, że część drogi wiodła lewym brzegiem
Bobru, a więc formalnie terenami Gór Izerskich, jako że geografowie uznali Bóbr
na rzekę wyznaczającą granicę między tymi górami. Jednakże widoki po obu
stronach rzeki są typowe dla Kaczaw.
Na rynek uśpionego jeszcze
Wlenia wjechałem o pierwszym świcie, gdy noc ledwie zaczęła ustępować miejsca
dniowi. Kwadrat kamieniczek, oświetlona choinka, ciepłe, przyciągające wzrok
światło lamp ulicznych i pustka. Cofnąłem fotel by dokonać karkołomnej operacji
założenia butów górskich i ochraniaczy, gdy zobaczyłem dwoje idących ludzi.
Otworzyłem drzwi chcąc zapytać się przechodniów o kościół, a tym samym o
początek mojej drogi, i w tej chwili mroźne powietrze uderzyło mnie taranem;
przez głowę przeleciała myśl o powrocie do samochodu i jeździe do domu, ale
byłem dzielny i myśl zignorowałem. Może pokazany mi widok kościelnej wieży z
Górą Zamkową wznoszącą się w tle dodał mi animuszu? Możliwe.
Szedłem jak na szczudłach w
zmrożonych butach w których ten cud-wynalazek, pianka dopasowująca się do
stopy, była tak stwardniała z zimna, że długo trwało nim zmiękła i dopasowała
się. Niestety, wieża wieńcząca okazałe ruiny zamku na szczycie góry była
niedostępna z powodu remontu; w ten sposób pozbawiony zostałem panoramicznego
widoku na Góry Kaczawskie i Karkonosze, ale został mi widok zimowego,
czerwonego wśród bieli i czerni, wschodu słońca oglądanego ze szczytu, pomiędzy
zmarzniętymi i nieruchomymi drzewami. Kiedyś wrócę tam i ze szczytu wiekowych
murów zamku zobaczę Dal; wrócę, bo one wszystkie, te nie poznane z różnych
powodów widoki, czekają na mnie, a ja na nich.
Zszedłem ku szosie mijając
uroczy dworek i ostatnie domy wioski, a za nimi zobaczyłem jeden z tak wielu
prawdziwie kaczawskich widoków: zbocze niewysokiej góry z czerniejącymi między
drzewami skałami o zadziwiających formach, po drugiej stronie otwarta
przestrzeń pól, a na stokach łagodnych wzgórz ciche kępy drzew. Szlak
prowadzący lewym brzegiem Bobru ku Zaporze Pilchowickiej, mojemu dzisiejszemu
celowi, parokrotnie tego dnia wiódł mnie bocznymi dróżkami szerokości dwóch
kroków, tymi dróżkami, których nawet na mapach trudno znaleźć, a które
najbliżej są pól i lasów, ludzi i ich domów; dróżkami śmiało wrzynającymi się w
zbocza gór, pnącymi się odważnie stromymi serpentynami, mijającymi ostrymi
zakrętami czarne skały na szczycie i pędzącymi w dół, ku kolejnej wiosce, ku
dwóm domkom ukrytym w fałdzie ziemi, wśród drzew.
Kapryśne to dróżki i
nieprzewidywalne w swoim biegu, dróżki potrafiące zniknąć za kolejnym zakrętem,
zamienić się w polną lub leśną drogę chowającą się między drzewami swoimi
dwiema koleinami błyszczącymi lodem zamarzniętych kałuż. Szedłem prowadzony
taką dróżką, czasami niemal zaglądając w okna domów stojących tuż przy niej,
czasami rozglądając się wokół w poszukiwaniu ludzkich śladów na otwartej
przestrzeni dzikich łąk zamkniętych czarną ścianą lasu.
Cichło gdy wchodziłem między
drzewa lasu. Zmieniały się odgłosy moich kroków, stając się mniej stukające, a
bardziej wielobrzmiące szelestem liści, trzaskiem łamanych gałęzi, turkotem
poruszonych kamieni, chrzęstem zmarzniętego śniegu.
Kolejny las, towarzysz
szlaku, zostawił mnie samego na brzegu pól, a ścieżka zginęła pod dziewiczym
śniegiem, zmarzniętym i chrzęszczącym. Szedłem prosto przed siebie, wyciągałem
mapę, czytałem ją, skręcałem nieco w prawo i dalej szedłem w zapadającym się
śniegu, na szczęście płytkim. Niskie słońce zapalało na nim miriady iskierek,
ale nie przebijało mglistej opończy mroźnego dnia: szczyty wokół były ledwie
niewyraźnym domysłem na tle nieba. Wielka połać pól wznosiła się łagodnie po
zboczu pagóra odsłaniając najpierw odległe zbocze po drugiej stronie doliny, a
później samotnie stojący dom. Zatrzymałem się zdumiony, a po głowie
przelatywały mi dawne wspomnienia bez obrazów, właściwie nastroje, wrażenia, a
może samo ciepło przywoływane widzianym obrazem: z komina domu wznosiła się
niemal pionowa, jasna smuga dymu. Wokół zmrożony, czarno-biały świat zimowy, i
ten dym – jak symbol domowego ciepła…
Napaliła w piecu i gotuje
obiad, co raz wyglądając przez okno… Czy on też ma przyjść tymi polami? Myśliwy
wracający z łowów idzie dźwigając na karku łanię i cieszy się na myśl o swojej
żonie i powrocie do niej. Może ona widzi mnie i myśli o nim, że zmarznięty
będzie i zmęczony. Czy martwi się o niego?
Dom był nowy, bogaty, a przed
nim stała terenowa Toyota. Szyby samochodu nie były zmarznięte, jakby niedawno
nim jechano. Jej właściciel raczej nie przynosi żonie zdobyczy na ramionach…
Minąłem dom patrząc w okna,
ale nie zobaczyłem jej. Byłem w Maciejowicach.
Szlak wyprowadził mnie na
szosę obsadzoną jaworami, między pofałdowane zbocza pagórów z kępami drzew
otulających domy w dolince. Jak tamtego dnia w Walii, gdy jakąś boczną drogą
przebijałem się ciężarówką – dalekie wspomnienie.
Zszedłem z drogi między
opłotki ostatnich domów i już po chwili byłem w innym świecie, idąc dnem
głębokiego, „Dzikiego wąwozu”. Po obu stronach wznosiły się na 50 i 100 metrów
strome, szaro-brunatne, zbocza górskie najeżone skałami, poprzegradzane
zwalonymi drzewami, ponure i dzikie. Pociemniało. Ciszę wyparł głośny szum
szybkiego strumienia skaczącego po kamieniach.
Zszedłem na jego brzeg i
zagapiłem się.
Źdźbła traw i badyli
sterczały zamienione w grubaśne, mlecznobiałe stalagmity, sople przezroczystych
niczym kryształ stalaktytów zwisały ze skał i gałęzi, a głazy wystające ponad
wodę wystrojone były po królewsku połyskliwymi draperiami bulwiastych,
fantastycznych narośli szklanych mieniących się diamentowo nawet tutaj, na dnie
ciemnego wąwozu.
Wyszedłem z wąwozu widząc
przed sobą szczyt Czyżyka, którego zbocze, jak później zobaczyłem, przebija
tunel kolei – raczej rzadka u nas alpejska atrakcja. Wąską ścieżką z trudem
szukającą miejsca dla siebie między stromymi zboczami górskimi a brzegiem
Bobru, z konieczności sprawdzając po drodze nieprzemakalność moich butów na
rozlanym szeroko strumieniu, doszedłem do Zapory Pilchowickiej, wiekowej już
konstrukcji inżynierskiej, ale wciąż czyniącej wrażenie. Miejsce to pierwotnie
wyznaczało jeden z punktów mojej dzisiejszej drogi, ale późna już pora, a nade wszystko obawa co do możliwości
dotarcia – zgodnie z planem – autostopem lub autobusem do Wlenia, skróciły
trasę: idąc wzdłuż jeziora utworzonego przez zaporę, dotarłem do szosy, gdzie
nadspodziewanie szybko złapałem okazję. Mając dodatkowe dwie godziny czasu,
poszedłem kawałek za miasto żółtym szlakiem w kierunku wioski Tarczyn, skuszony
informacją o pięknych i rozległych widokach ze szlaku. Gdy dróżka wspięła się
na nagi grzbiet wzniesienia, uderzył we mnie przenikliwy i silny wiatr
przeszywający głowę na wylot, jakbym nie miał naciągniętej na uszy czapki, ale
reszta ubrania stawiła skuteczny opór mroźnej nawałnicy. Widoki… tyle
widziałem, aby wyobrazić sobie ich uroki w przejrzystym powietrzu; dołączam w
ten sposób tamto miejsce do mojej listy widoków czekających na mnie.
Za tydzień i za dwa nie
pojadę, nie mogę, ale za trzy tygodnie wrócę tutaj. Wrócę, bo mimo iż uroda gór
zimowych jest trudniejsza w odbiorze, to jednak gdy się ją dostrzeże, niechby
tylko w tej niewielkiej poznanej części, trudno o niej zapomnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz