Dzień jedenasty, listopad.
Z wsi Chrośnica niebieskim
szlakiem do Czarciej Ambony, dalej żółtym szlakiem przez Przełęcz Rząśnicka na
Babiniec. Bez szlaku wsie Posępsko i Przyszów, dalej Celną Ścieżką do wsi
Tarczyn. Żółtym szlakiem do wsi Janówek, szosą do Chrośnicy.
Kaczawskie wioski tracą
związek z rolnictwem, stając się coraz bardziej wioskami wypoczynkowymi, w
którym budują nowe lub remontują stare domostwa zamożni ludzie chcący mieć
posiadłość w cichej i ładnej okolicy; dotyczy to zwłaszcza niewielkich osad
leżących na uboczu, w bezpośrednim sąsiedztwie gór. Taki też jest Tarczyn, mała
wioska leżąca na grzbiecie długiego wzniesienia ciągnącego się w stronę
Przełęczy Rząśnickiej, kilka kilometrów na wschód od Wlenia. Ostatni dom wioski
ma wielkie okna, z których widać niezliczony drobiazg kaczawski, a na dalekim
horyzoncie niebieszczące się Karkonosze ze Śnieżką. Przy dobrej widoczności
widać skośną szramę drogi prowadzącej na szczyt i dyski budynków, a trochę na
prawo widać dwie kolosalne wyrwy w ścianie masywu – Śnieżne Kotły z czubkiem
budynku stacji nadawczej nad nimi. Przed wioską, przy szosie, są miejsca, z
których widok rozciąga się niemal panoramiczny: na zachodzie widać dolinę
Wlenia ze wznoszącą się nad miasteczkiem basztą zamku Lenno na Górze Zamkowej,
a obok wiele wzgórz po obu stronach Bobru, więc wzgórz Kaczawskich i Izerskich;
oczywiście ściana Karkonoszy na południu, a wystarczy odwrócić głowę, by na
północy zobaczyć dolinę, w której rozsiadła się Bystrzyca, wzgórza wokół niej,
a ponad nimi, dalej, regularny stożek szczytu Ostrzycy. Wzrok sięga dalej, dużo
dalej, bo aż pod Grodziec na krańcu kaczawskiego pogórza.
Dróżka oznaczona żółtym
szlakiem wchodzi za wsią w las, ale już po kilkunastu minutach zostawia go dla
rozległej łąki na północnym stoku Babińca. W miarę nabierania wysokości rośnie
widnokrąg z tyłu, idę więc wolno, co chwilę zatrzymując się i patrząc za
siebie, na czarującą dal, a przede mną, na szczycie, cierpliwie czeka kępka
brzóz. Gdy przywitam się z nimi i przejdę parę kroków, zatrzymują mnie dwie
krzyżujące się drogi. To urocze rozdroże, jedno z moich miejsc.
Dróżka prowadząca od Tarczyna
zmierza wprost na kopulasty i ciemny masyw Okola wznoszący się ponad
przydrożnymi drzewami; druga biegnie bardzo długim i wyjątkowo malowniczym
południowym zboczem Babińca aż z Czernicy, a w drugą stronę schodzi północnym
stokiem ku Posępsku, małej osadzie pod Rząśnikiem. Długim stokiem pną się,
okolone lasami, rozległe pola, tu i ówdzie siedzą kępki drzew i wiją się dróżki
biegnące gdzieś za swoimi sprawami; tam, na granicy lasu, siedziałem w marcowy
dzień i gapiłem się przed siebie oczarowany widokami i słońcem, dzisiaj
siedziałem wyżej, na miedzy przy skrzyżowaniu tych dwóch dróg, z zadowoleniem
uświadamiając sobie, iż znam większość gór na które patrzę.
Oto kraniec Chrośnickich Kop:
wysoka Ptasia, na której w zimie szukałem drogi a później stałem na szczycie w
porywach lodowatego wiatru, i pomiędzy widocznymi stąd rzadkimi drzewami
porastającymi szczyt patrzyłem w dół; obok przylepiona mniejsza jej siostra, Czernicka
Góra, a zaraz przy niej i jednocześnie kilka kilometrów dalej wznosi się ostry
Stromiec, zza którego wyłania się wysoka i długa ściana Karkonoszy – niebieski
strażnik horyzontu.
Parę kilometrów tego zbocza
przeszedłem dwa razy: na wiosnę pod górę, dzisiaj w dół; wtedy i dzisiaj droga
mijała mi zbyt szybko, zwalniałem, by wydłużyć chwile z nią.
Będę do niej wracać, a teraz
może wrócę do początku dzisiejszej wędrówki.
Chęć odwiedzenia tamtych
miejsc była powodem ustalenia mojej trasy. Na miejsce początku drogi wybrałem
Chrośnicę, wioskę leżącą w długiej dolinie między masywem Okola a wzgórzami
Chrośnickich Kop. Dochodziła siódma, szarzało, gdy minąłem uroczy kościółek
chrośnicki i wszedłem na niebieski szlak w stronę przełęczy między Okolem a
Wywołańcem, ku miejscu zwanemu Czarcią Amboną; kiedyś przechodziłem tamtędy, i
owszem, widoki widziałem ładne, ale żadnej ambony, ani czarciej, ani
anielskiej, nie znalazłem – dzisiaj chciałem pomyszkować tam w jej
poszukiwaniu, a później wejść na żółty szlak wiodący przez Przełęcz Rząśnicką
na Babiniec, szlak na niemal całej długości zapewniający rozległe widoki.
Widoki czekały na mnie i to na obie strony przełęczy, ale ambony tam nie ma.
Jest natomiast ładne miejsce o tej nazwie, miejsce warte odwiedzenia.
Znałem już trzy strony świata
ustalone krzyżującymi się drogami na Babińcu, dzisiaj poszedłem w stronę
Posępska, na północ aby poznać czwartą. Droga, na początku tak wygodna, szybko
skończyła się zwaliskiem drzew, za którym już jej nie było; poszedłem brzegiem
pola widząc w dole budynki małej miejscowości, a po zejściu skręciłem za
wcześnie, jak się później okazało, w drogę ku Bystrzycy, ponieważ przez tą
miejscowość, więc robiąc spore koło, chciałem dojść do szosy między Wleniem a
Tarczynem. Cóż, swoje gapiostwo należy akceptować, skoro jest częścią mnie
samego. Nie narzekałem, bo nie dość, że gubienie drogi jest u mnie normą, to
dzięki niemu poznałem las urokliwy swoją dzikością. Leśna droga gdzieś mi się
rozmyła, jak to nierzadko z nimi bywa, szedłem więc według pozycji słońca w
poprzek paru wzgórz, a to drapiąc się po stromych ich zboczach, a to chwytając
się gałęzi, gdy przy zejściach na dno jarów nogi ślizgały mi się na
butwiejących liściach. Dnami płynęły strumyki, jeden szybko szemrał na
omszałych, zielonych kamieniach, drugi marudził wśród uschniętych,
chrzęszczących trzcin, rozlewając się błotniście i szeroko; raz i drugi
chlupnęło rzadkie błoto pod butami, wyciągałem je z mlaskającym odgłosem, ale
zimnego okładu na stopach nie poczułem, buty zdały egzamin. W końcu wyszedłem
na odkryte wzgórze mniej więcej tam, gdzie wyjść się spodziewałem: pod
Przyszowem, małą wioską w pobliżu Wlenia, unosząc z sobą widok ciemnego,
omszałego lasu i jego wzgórz.
W wielu wioskach kaczawskich
stoją duże, kilkupiętrowe budynki mieszkalne z wysokimi dachami; nie mają
wyglądu kamienic, ale wielkością są do nich podobne. Na brzegu wioski stał
taki, z rozpadającymi się ścianami, z dziurawym dachem, a ja, patrząc na niego,
wyobraziłem go sobie zadbanego, i ten widok spodobał mi się. Zapytałem kobietę
stojącą przy bramce chałupki, czy ten wielki dom jest własnością prywatną, czy
gminy.
-Może prywatny. A może gminy
– usłyszałem precyzyjną odpowiedź.
-A… aha – równie rzeczowo
odpowiedziałem.
Minąłem wioskę. Wzdłuż drogi
płynął strumień, przez który miałem przejść, nie wiem dlaczego wzgardziłem
mostkiem (za łatwe?), i idąc brzegiem, znalazłem kamienisty bród; przeszedłszy
go znalazłem szukaną drogę, Celną Ścieżkę. Dalej była łąka, niewielki lasek, a
za nim druga łąka, rozległa, aż po szczyt wzniesienia, na którym rozsiadły się
domy Tarczyna. Pod szczytem przeszedłem szosę, zrobiłem jeszcze kilkanaście
kroków, i oto miałem wokół siebie jeden z najładniejszych i najrozleglejszych
widoków w Górach Kaczawskich: trzy czwarte horyzontu odbiegło ode mnie na wiele
kilometrów - do maleńkich stożków nieznanych wzgórz na północy, za Ostrzycą, do
licznych gór po drugiej stronie Bobru, gór już Izerskich, do monumentalnej
ściany Karkonoszy na południu.
Ociągałem się z pójściem
dalej, słysząc wołanie Dali i Drogi, w końcu poddałem się tej drugiej,
obiecującej doprowadzić mnie do innych miejsc z widokami dali. Idąc przez
wioskę i lasek, wszedłem północnym zboczem na Babiniec, i tam, na skrzyżowaniu
dróg, odebrałem od drogi obiecane: siedziałem na miedzy mając przed sobą widok,
który wraca do mnie często, gdy w zwykły, zaganiany dzień wspomnę moje
kaczawskie wędrówki.
Zadziwia mnie obecna łatwość
komunikowania się: siedząc tam, parę kilometrów od ludzkich siedzib,
rozmawiałem z synem tak, jakby nie było tych pól i lasów wokół, a telefon był
podłączony do gniazdka w ścianie pokoju. Telefonu bez kabelka używam 16 już
lat, ale jeszcze zdarza mi się dziwić jego działaniem, zwłaszcza w odludnych
miejscach.
Schodząc, kluczyłem po
południowym zboczu Babińca chcąc zobaczyć a tą ścieżkę, a to kępę drzew;
zajrzałem też między drzewa lasku, w którym stoją odwiedzone kiedyś samotne
skały - stały tam nadal, ciche i nieruchome, pamiętane przeze mnie.
Gdy schodziłem do wioski, do
Janówka, zachodzące słońce wyjrzało zza chmur rozjaśniając zieleń ozimin na
polach. Po trzech kwadransach marszu szosą doszedłem do samochodu. Szarzało,
gdy ruszyłem w drogę powrotną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz