Dzień siedemnasty, luty.
Wieś Komarno, Trzmielowa
Dolina, Skopiec, Baraniec, niebieskim szlakiem na zbocza Dudziarza, Góry
Ołowiane, powrót szlakiem.
Chciałem pokazać koledze
Trzmielową Dolinę, widoki z Ziemskiego Kopczyka, urokliwe zbocza Dudziarza i
Gór Ołowianych, ale też chciałem znaleźć tamtą polanę z rosnącymi na niej
świerkami. W ten sposób dzisiejsza trasa została ustalona.
Moja chytrość szlaku,
dodatkowo wzmocniona dwutygodniową absencją, kazała mi wstać krótko po drugiej
w nocy, a u celu, na bocznej uliczce w Komarno, kilkaset metrów od wylotu
Doliny, być tuż po szóstej. Mgła wespół z ciemnością końca zimowej nocy czyniły
świt surowym i zimnym, takim, który najlepiej ogląda się przez okno ciepłego
pokoju, gdy będąc zaspanym wyjrzy się przez nie, a widząc nagie drzewa
majaczące w szarej ciemności, spojrzy się na budzik i z ulgą położy spać; mgła
dodawała mu jednak uroku tajemniczości, a z naszej zwykłej jednodniowej
wędrówki czyniła niemal wyprawę.
W dolinach była dodatnia
temperatura, ani śladu śniegu, a im wyżej byliśmy, tym więcej mroźnej i
śnieżnej zimy spotykaliśmy; jak to dobrze, że wziąłem dwie bluzy polarowe.
Przez mgłę poznałem trudność
wędrowania po bezdrożach: szliśmy wzdłuż strumienia pod górę Trzmielowej
Doliny, szliśmy i szliśmy, a dawno już spodziewanego lasku głogowego nie było.
Skręciłem nieco w lewo, ale gdy z mgły wyłoniła się nierozpoznana ściana lasu,
wróciłem na poprzedni kurs. Mijaliśmy ciche brzozy - zjawy szaro-srebrzyste od
szadzi; wyłaniały się z jednolitej ściany mgły jakby nic poza nimi nie było,
zawieszone w przestrzeni bez granic, piękne jak zawsze, przy każdej pogodzie i
o każdej porze roku.
Gdy nieco później zobaczyłem
samotny domek pod lasem, poznałem go natychmiast: doszliśmy do ostatnich domów
w górnej części Komarno. Tam, gdzie dojść planowałem, ale dopiero po przejściu
całej Doliny. Oglądając mapę domyśliłem się miejsca w którym zmieniłem
planowaną drogę skręcając nadto w prawo: był to boczny strumień wpływający do
tego, który płynie dnem Trzmielowej Doliny; szliśmy jego brzegiem w przekonaniu
podążania wzdłuż strumienia głównego. Przy dobrej widoczności taka pomyłka nie
byłaby możliwa, ale dzisiaj horyzont był o 100 metrów od nas.
Od ostatnich domów wioski
jest raptem około 20 minut na szczyt Skopca, a że mój towarzysz nie był na
dachu Gór Kaczawskich, poszliśmy tam. Minęła dziewiąta, mieliśmy za sobą ponad
dwie godziny drogi pod górę, wcześniej parę godzin nocnej jazdy we mgle,
uznaliśmy więc zrobienie śniadania na wierzchołku Skopca za dobry pomysł; było
gorące dzięki kuchence zabranej przez kolegę. Taki posiłek wśród drzew
górskiego lasu, na śniegu, z dala od cywilizacji, smakuje inaczej i jest
posiłkiem w pierwotnym znaczeniu tego słowa: dla posilenia się.
Z powodu mgły, a więc i braku
dalekich widoków, zrezygnowaliśmy z zamiaru dotarcia do Gór Ołowianych
południowymi, widokowymi, zboczami masywu; ułatwiliśmy sobie drogę idąc
niebieskim szlakiem prowadzącym wyraźnym duktem leśnym.
Z Różanki wróciliśmy na
zbocze Dudziarza z twardym postanowieniem odnalezienia polany, której zdążyłem
już nadać własną nazwę Polany Czterech Świerków. Czułem ekscytację – niczym w
przededniu wyprawy po zagubiony skarb. Linia lasu na mapie niezbyt dokładnie
zgadzała się ze stanem rzeczywistym, trochę kluczyliśmy w lesie poprzedzielanym
polankami, czy raczej po zarośniętych lasem łąkach. Gdy po kwadransie czy dwóch
wyszliśmy na długi, nagi grzbiet, lewa ściana lasu wydała mi się znajoma,
podszedłszy tam zobaczyłem nasze ślady prowadzące na południe, w stronę szosy i
Różanki – byliśmy na ścieżce omijającej szczyt Dudziarza, skrócie odkrytym
przeze mnie w czasie poprzedniej tutaj łazęgi. Idąc dalej polaną rozstaliśmy
się z naszymi śladami wchodzącymi w las, bo co prawda mgła ograniczała
widoczność, ale wierzyłem, że świerki są przed nami.
Były. Wyłoniły się z mgły na
raz, stojąc w rządku dokładnie tak, jak je zapamiętałem patrząc na nie ze
zbocza Ziemskiego Kopczyka. Zatrzymałem się czując radość. Były piękne nie
tylko dlatego, że oczekiwane i szukane, były piękne swoją rosłością, symetrycznością,
długością swoich ramion wygiętych w ów wdzięczny łuk charakterystyczny dla tych
drzew. I było ich sześć, nie cztery: pierwszy z brzegu okazał się trzema
świerkami rosnącymi tak blisko siebie, że już z niewielkiej odległości wydawały
się jednym drzewem. Chodziłem wokół nich, robiłem im zdjęcia jak modelkom na
wybiegu, zadowolony z siebie tak, jakbym jakiegoś ważnego odkrycia dokonał.
Moja Polana Czterech Świerków. Kolejne moje miejsce w tych coraz bardziej moich
górach.
Miałem cichą nadzieję na
podniesienie się mgły, zależało mi na pokazaniu koledze tych wszystkich
urokliwych widoków w nadziei wzbudzenia w nim fascynacji Górami Kaczawskimi;
niestety, mgła podniosła się dopiero tuż przed zmierzchem, gdy Trzmielową
Doliną schodziliśmy w dół, do wioski i do samochodu.
Właśnie krótko przed
zmierzchem doszliśmy na brzegu lasu, w pobliżu ruin w Dolinie. Przy leśnym
dukcie wybiegającym tam na otwartą przestrzeń górskiej łąki, rośnie wielka
lipa, strażnik lasu: szeroko wychyla swoje konary ku słońcu, a zbocze odrywa
się od jej grubego pnia i długim, zgrabnym łukiem opada ku strumieniowi
rozdzielającemu Dolinę na dwie symetryczne połowy. Chwilę podziwiałem to urocze
miejsce, pozwalając wzrokowi biegać po otwartych przestrzeniach zboczy, i
ruszyliśmy w dół, ku widocznemu stąd laskowi głogów, bo z lasu wychodził już
mrok i po naszych śladach zsuwał się w dół zbocza.
Dogonił nas w wiosce, przy
samochodzie, gdy kolega uruchamiał kuchenkę aby zrobić dla nas gorącą kolację,
ale tutaj nie był już groźny – byliśmy pod opieką cywilizacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz