4 stycznia
Byłem w pół drogi na
Skrzyczne, w obie strony dwie godziny, a wyszedłem wczesnym rankiem. Śnieg w
dole miał tak rzadko widywany, lekko granatowy odcień, ale wysoko, u szczytów
zakrywających słońce, mienił się barwami królewskich klejnotów. Szedłem tą
cichą, na pół jeszcze nocną niebieskością, gdy zobaczyłem coś dziwnego:
zbliżającą się do mnie jasność, wyraźną, ostrą granicę między dniem a nocą,
przywracającą śniegom wokół ich dzienny, biało - złocisty kolor. Słońce
wschodziło ponad szczyty gór przede mną. Zatrzymałem się i patrzyłem na tę
linię, pierwszy raz w życiu widząc coś takiego. Stałem w niejasnym oczekiwaniu
spełnienia się Czegoś, chociaż nie wiem czego, w momencie dotknięcia mnie przez
tę linię, ale ona po prostu przeszła przeze mnie i nic się nie stało. Miałem
chęć gonić ją, może nawet i zrobiłbym, jej szybkość nie była duża, ale te buty,
nie dość, że dziurawe, to i śliskie...
Po pierwszym kwadransie
szybkiego marszu byłem zziajany jak po długim biegu, później kryzys przeszedł.
Gdy wyszedłem z lasu na odkryte hale, droga pokryta była zlodowaciałym
śniegiem, po którym nie dało się iść. Twardy śnieg topniał od dołu i czasami
całe jego płaty wisiały nad powierzchnią drogi, tworząc surrealistyczne,
przestrzenne kształty zapadające się pod stopami. Całkiem podobne oglądałem
niedawno z Małgosią w książce poświęconej surrealizmowi w sztuce. Kawałek dalej
zaczynało się te niesamowite zbocze, do którego planowałem dotrzeć. Strome
rumowisko skalne trzymające się razem chyba tylko dzięki korzeniom drzew, ale i
przez te korzenie rozsadzane. Poplątanie kamieni i drewna: skały wrastające w
drzewa, korzenie wnikające w skałę, a w dole cmentarzysko tych, które przegrały
walkę z czasem, wiatrem lub ciążeniem. Bo drzewa umierają tam często. Giną
wyrywane i łamane wiatrem, ale widziałem też takie, które stojąc rozsypują się
w proch - nieme ofiary polskiego czy czeskiego przemysłu.
Niesamowite, czarodziejskie
miejsce. Dosłownie widzi się w nim potężne, nieubłagane siły przyrody. Patrząc
na te drzewa, które jak pazurami wczepiają się korzeniami w każdą szparkę aby
żyć, widzi się pierwotne siły tego życia. Widzi się naszą, ludzką, małość i
podległość siłom natury.
Gdy byłem tam, znowu zaczęło
prószyć śniegiem. Pada już czwarty dzień.
Siedzę w pracy i patrzę na
pojedyncze płatki śniegu powoli opadające na domy, drzewa, ulice i na ludzi.
Opadają powoli, majestatycznie, nadając temu zwykłemu, codziennie oglądanemu
przez okno widokowi wyjątkowego uroku baśni, tajemnicy, święta. Powinienem się
cieszyć ich widokiem... właściwie cieszę się. Są mi przypomnieniem odległych
czasów, beztroskich zim, gdy przede mną było wszystko, za mną nic. Teraz są
raczej obietnicą zasłonięcia czystą bielą szarości tego świata.
Więc cieszę się, naprawdę,
tylko… to nostalgia, nic więcej.
30 stycznia.
Rano, jeszcze na w pół
śpiący, poszedłem w góry. Na dobre oczy otworzyłem po pierwszym poślizgnięciu
się. Sypało śniegiem.
Daleko nie zaszedłem,
zatrzymując co chwila i gapiąc się a to na kupki śniegu, w które zamieniła się
gromadka małych świerków, a to na zbocza majaczące w dali zapylonej śniegiem.
Ze szlaku zawrócił mnie wiatr, który wciskając się jakoś między drzewa, sypał
ostre, boleśnie kujące, igiełki drobnego śniegu w oczy.
Buty znowu znaturzyły się i
przemokły. Sam już nie wiem, jak mam z nimi rozmawiać...
Siedzę nad otwartym palmem,
ale nie piszę. Nie wiem jak wyrazić to, co czuję w sobie. Jakże często
przeżywam takie chwile, w których myśl, wrażenie, wspomnienie, atmosfera przeżytej
chwili, istniejąc we mnie, nie mogą przebić się ku pełnej świadomości, by
przybrać kształt słów, poruszyć moim palcami wiszącymi w bezruchu nad
klawiaturą. Czasem ta niemożliwość staje się męką bezsilności, czasem
zwątpieniem i zniechęceniem, ale bywa też zadziwieniem, fascynacją tą
niewidoczną, ale przecież tak trudną do pokonania barierą między wnętrzem, a
światem zewnętrznym, między wrażeniem a słowem. Odnoszę wrażenie istnienia tej
bariery nie tylko na płaszczyźnie słów; ta trudność tkwi na styku wrażeń i
słów. Gdy wsłuchuję się w siebie, wrażenie wydaje się być jasne, wyraźne, ale
gdy przychodzi do ubrania w słowa, okazuje się, że zmierzamy się z czymś bardzo trudnym.
Czasem jednak dochodzę do wniosku, iż nie byłoby tej trudności, gdybym
miał potrzebną tutaj umiejętność, jedną z tych, które mam za niezbędne
piszącemu, ale znowu w innym czasie ta bariera wydaje mi się być uniwersalną,
być trudnością, z którą zmagać się muszą i najlepsi. Wtedy skłonny jestem
postrzegać ją jako objaw wielkiego oddalenia między nami, a innymi ludźmi, z
którymi kontaktujemy się przecież nie poprzez bezpośrednie przekazywanie
wrażeń, a poprzez słowa. Ta bariera, ta niemożność przekazania innemu
człowiekowi tego, co w nas najważniejsze, najżywsze, co stanowi istotę naszego życia
duchowego, byłaby niczym innym, jak naszą samotnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz