Dzień ósmy, październik.
Góra Szybowcowa, Polna, wieś
Płoszczyna, Stromiec, powrót na Szybowcową.
Na mapie wypatrzyłem nieznane
mi wzgórze w Kaczawskich, Górę Szybowcową. Na szczyt, na którym było lotnisko,
prowadziła szosa, był tam też parking. Wokół wiele zaznaczonych dróżek, kilka
innych gór, wśród nich Stromiec, na który chciałem wejść od chwili zobaczenia
tej góry po raz pierwszy. Od razu miałem plan wyprawy: zobaczyć wschód i zachód
słońca ze szczytu Szybowcowej, wejść na Stromiec, poznać pobliskie ścieżki.
Kwadrans przed siódmą byłem
na parkingu przy lotnisku szybowcowym, założyłem na siebie osiemnaście swetrów,
wziąłem plecak i poszedłem na wschodni stok góry. Ponad czarnoniebieskim
zarysem gór, Eos rozgarniała czyste na szczęście niebo swoimi różowymi dłońmi,
a na prawo, w kotlinie jeleniogórskiej, leżała niska mgła ponad którą
wystawały, niczym zjawy oderwane od ziemi, szczyty wieżowców i kominów. Po
drugiej stronie kotliny ciemniał długi, pozbawiony szczegółów, pofałdowany
łańcuch Karkonoszy; jedynie stożek Śnieżki rozpoznałem na tle ciemnego z tamtej
strony nieba.
Słońce wyskoczyło szybko zza
grzbietów górskich, czyste, jasne, jakby wesołe, hojnie rozdając swoje barwy
niebieskiemu światu w dole. Mgły zapłonęły mleczną poświatą, ściana Karkonoszy
zmieszała róż ze swoją niebieskością, a zielone jeszcze trawy zbocza góry
zabarwiły się kolorami wczesnego słońca – miedzi i ciemnych bursztynów.
Wspaniale wyglądały ostatnie języki mgły sięgające zbocza góry Polna na wprost,
poniżej słońca: jakby ścigały się z prześwietlającymi je promieniami słońca w
biegu ku ziemi, same świecąc perłowym światłem.
Poszedłem tam, łagodnym
zboczem góry wprost na słońce, z zamiarem dojścia do góry Polna. Doszedłem,
chociaż raczej nie najkrótszą drogą – i takie też było niemal całe moje
dzisiejsze wędrowanie. Szedłem trochę według mapy, trochę na oko wybierając
drogę, cały czas kierując się zasadą wędrówki otwartymi przestrzeniami. Gdy
ścieżka skręcała w las, porzucałem ją idąc polem, lub zawracałem i na rozdrożu
wybierałem inną. Szedłem oszołomiony urokiem tego słonecznego dnia
najpiękniejszej jesieni, tej jesieni, o której marzymy, a która trwa tak
krótko, czasami tylko parę dni. Niemal każde drzewo pyszniło się paletą
najcieplejszych barw, a klony… klony oszałamiały swoim królewskim, pysznym,
świecącym złotogłowiem. Stawałem przy nich i patrzyłem w niemym zachwycie,
tylko czasami pojawiała się we mnie powracająca w takich chwilach myśl –
zdumienie właściwie – nad rozrzutnością Natury, która królewskim gestem
rozrzuca wokół skarby tak, jakby miała ich niewyczerpane zapasy.
Obszedłem Szybowcową szerokim
łukiem dochodząc do wsi Płoszczyna, a idąc między domami próbowałem znaleźć
drogę prowadzącą łąkami po zboczu Stromca.
Za budynkami widziałem jakieś
dróżki, ale która z nich doprowadzi mnie blisko szczytu? Zapytałem o to
mężczyznę pracującego w ogródku, odpowiedział, ale najpierw zapytał, po co chce iść na tę górę, skoro nic tam nie ma;
powiedziałem prawdę: że nie byłem tam i dlatego. Gdy odchodziłem, dobiegło mnie
jego powtórzone pytanie:
-Ale po co pan tam chce iść?
Tam nic nie ma!
-Po skarby – odpowiedziałem
mu w myśli, bo chyba tylko w taką odpowiedź uwierzyłby.
Szedłem pod górę kamienistą
dróżką wśród łąk, ku szczytowej stromiźnie pokrytej lasem, zielony i słoneczny
przestwór mając wokół siebie. Siedziałem na miedzy, jadłem kanapki, piłem kawę,
i gapiłem się, gapiłem się w permanentnym dzisiaj stanie nienasycenia urokiem
złotej jesieni.
Dróżka urwała się przy
drzewach, ale dalej widać było dziwną ścieżkę. Jakby nie wydeptana była, a…
wyjeżdżona. Na tych kamieniach? Na osuwającej się ziemi, przy kącie nachylenia
przekraczającym miejscami 40 stopni? – dziwiłem się. Im wyżej byłem, tym
bardziej utwierdzałem się w swoim wniosku: tędy wjeżdżano na górę motocyklami,
tymi specjalnymi maszynami nie potrzebującymi dróg, które widuje się w tych
górach dość często. Byłem zadziwiony umiejętnościami kierowców. Kiedyś trochę
jeździłem motocyklem, stąd wiedziałem, że przy stromym podjeździe nieopatrzne
najechanie przednim kołem na jeden z tych sporych kamieni grozi poderwaniem
maszyny w górę i niebezpieczny upadek, stoczenie się w dół. A w niektórych miejscach
musiałem iść bokiem, na kantach butów, bo wszak nie ma tam żadnego utrzymanego
szlaku.
Z porosłego lasem szczytu nie
ma widoku, ale jest tam długa, pionowa, bardzo malownicza skała o wysokości do
10 metrów, podobna nieco do ścian Głazów Krasnoludków w Górach Kamiennych. Od
wschodniej strony skała jest niższa, można bezpiecznie na nią wejść, co też
zrobiłem. Idąc wąskim grzbietem skał nie widzi się ich wysokości, bo grzbiet
też zarośnięty jest drzewami, ale gdy zrobi się krok w bok, ziemia pod nogami nagle
się kończy. Urokliwe miejsce, w słońcu piękne.
Z góry schodziłem południowym
stokiem, a po wyjściu z lasu trafiłem na szutrową dróżkę ze znakami czarnego
szlaku rowerowego – jedną z najładniejszych dróżek jakie poznałem w
Kaczawskich. Polecam każdemu, kto odwiedzi te góry: łączy Jeżów Sudecki z wsią
Płoszczyna.
Tym szlakiem wróciłem do wsi,
znalazłem drugą drogę, prowadzącą na północne zbocze Góry Szybowcowej, a w
miarę zbliżania się do stoku góry zwalniałem, bo jak zwykle szkoda mi było
wracać. Już z daleka widziałem szeroki, trawiasty pas na zboczu, a nad nim
kolorowe skrzydła paralotni. Nigdy nie widziałem startujących paralotniarzy,
nie miałem pojęcia jako oni podnoszą swe skrzydła, jak zaczynają lot; na razie
idąc pod górę patrzyłem na ich lot i na lądowanie. Wydawało się to proste: wisi
w uprzęży i pociąga za lewe lub prawe linki. A jak hamują? – zastanawiałem się.
Blisko szczytu zobaczyłem jak
startują, a zobaczywszy, byłem zadziwiony precyzją wykonania skrzydła i wiedzą
do tego potrzebną. To skrzydło, tak wielkie przecież, było lekkie, a
wystarczyło je, rozłożone na trawie, energicznie pociągnąć, by w skomplikowany
system kanałów weszło powietrze podnosząc całość w górę. Czary. Czary i ludzki
geniusz wspomagany odwiecznym pragnieniem latania. Jaka szkoda, że Dedal nie
mógł zobaczyć takich skrzydeł! Może uratowałby życie syna? Ale wtedy nie byłoby
mitu i tyluż obrazów przedstawiających jego upadek…
Na lotnisku zobaczyłem
rozpędzanie szybowców po zboczu przy pomocy wielkiej gumki (chyba nie od majtek,
ta była sporo grubsza) oraz ich lądowania. Także śliczny, klasycznego wyglądu,
dwuosobowy samolocik niemieckiego pilota, który obleciał nim niemal całą
Ziemię. Może też poleciałbym…
-Ile kosztuje taki samolot? –
zapytałem kogoś z obsługi.
-Nowy? Pół miliona, używany
ze 150. – usłyszałem, i tak rozwiały
się moje chwilowe plany latania.
Ee, nie ma co, benzyna taka
droga… - pocieszyłem się i poszedłem do baru zapytać o zupę, bo cały dzień
jadłem tylko kanapki.
Promienie słońca przebiegły
po zboczu, liznęły ścianę drzew i uciekły w górę. Świat ucichł, kolory najpierw
stały się bardziej nasycone, później poczęły ciemnieć, szarzeć, aż w końcu od
dołu wypełznął mrok otulający wszystko wokół.
Stałem na skraju lotniska i
patrzyłem na kończący się dzień.
Witaj, Krzysztof.
OdpowiedzUsuńMówiłem Ci, że w pełnym słońcu Twój aparat się nie myli i rejestruje piękne zdjęcia. To prawda.
A teraz będzie coś o "Błękitnej kropce" czyli o naszej Planecie Ziemi. I ten temat ma związek z paralotnią. Zobacz dlaczego niektórzy bujają w obłokach:
https://www.youtube.com/watch?v=6v2L2UGZJAM
W tym filmie są pewne momenty sfotografowane przez paralotniarzy. (Miłego odbioru)
Cześć, Janku.
UsuńFilm oglądałem i zapisałem jego adres w zakładkach nadając adresowi tytuł Piękna Ziemia. Wspaniały film i po stokroć piękna jest nasza Ziemia. Zauważyłem, że blisko połowa filmu jest o górach, ale przecież góry potrafią czynić wrażenie wyjątkowe. Na tym filmie niesamowite były też wodospady i skoki ludzi w wielką studnię. Nie sądzę, żebym się odważył. Kiedyś w lunaparku stał dźwig do skoków na linie, mogłem wjechać bez opłaty (dużej, blisko 100 zł), ale nie odważyłem się.
Tamten dzień w górach pamiętam dobrze właśnie z powodu słońca i kolorów. Janku, na pewno wiesz jakie czasami jest światło: świeci słońce, ale wszystko wokół takie jakieś płaskie, albo wypalone, a wtedy kolory były żywe, nasycone, miały głębię. Cudowny dzień.