Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 13 lipca 2021

Pogórze Kaczawskie, trzeci dzień urlopu

 

300621

Kiedy się obudziłem, usłyszałem szum deszczu. Wstawałem bez entuzjazmu, jak zwykle ostrożnie podnosząc się i prostując ramiona. Ranny zestaw powitalny był typowy: po wstaniu zakręciło mi się w głowie, a przeciągając się (czyli gimnastykując), poczułem w ramieniu lekki ból.

Zmiany następują niepostrzeżenie, rozłożone na całe lata. Któregoś ranka uświadomiłem sobie, czy raczej w końcu przestałem nie dostrzegać, że czuję się jak po męczącej pracy fizycznej, obolały, a ciało wymaga stopniowego rozruszania się, by nabrało jako takiej sprawności. Na szlaku któregoś dnia zauważyłem, że rów, który kiedyś swobodnie przeskakiwałem, teraz przechodzę z ostrożnością, którą należałoby nazwać niezdarnością; zbocza są jakby bardziej strome, a trasy dłuższe.

To, co dotyczy wszystkich, dotyczy i mnie, bo wyjątków tutaj nie ma, a jednak z ukrywaną chciwością słucham słów znajomych chwalących moją kondycję, bo przecież tylu emerytów jest rozlazłymi staruszkami, czyli po prostu się pocieszam.

Poczyniłem ciekawą obserwację. Otóż nieznanych mi ludzi uznaję za rówieśników wtedy, gdy mają (jak się później okazuje) dziesięć lat mniej, a równolatków postrzegam jako sporo starszych, co częstym jest przejawem niepełnej zgody na starzenie się.

* * *

Wstęp pasujący do ranka, można powiedzieć.

Pojechałem do Bolesławca trasą ciekawą i lubianą: bocznymi drogami przez całe Góry i Pogórze Kaczawskie. Korzystając z okazji stworzonej przez deszcz, postanowiłem jeszcze raz spróbować znaleźć miejsce dzikiego parkingu, na którym kiedyś zatrzymałem się jadąc lunaparkową ciężarówką. Tam, siedząc na zboczu wzgórza i patrząc na ładny, pogórzański krajobraz, ułożyłem opowiadanie.

Pięć lat temu opublikowałem je na blogu, jest tutaj.

Dzisiaj uważnie przejechałem drogę do i z Bolesławca, ale miejsca nie rozpoznałem. Trzeba mi pogodzić się z faktami: nie dość, że pamięć płata figle, wiele zmieniając, to jeszcze możliwe, a nawet pewne, są zmiany rzeczywiste. Tego dzikiego parkingu na pewno już nie ma, a kilkanaście lat zmienia nawet krajobraz – po prostu widoków może już nie być, zostały zasłonięte przez drzewa. Nie znajdę tego miejsca, ale gdy wspomnę tyle innych powrotów po latach, myślę, że może i dobrze, bo pamiętane obrazy nie doznają uszczerbku w zestawieniu z rzeczywistością.

A opowiadania do dzisiaj nie zmieniłem na powieść i nie zmienię. Tak będzie lepiej – z różnych powodów.

* * *

Przestało padać około dziewiątej, krótko później zaparkowałem we wsi Czaple. W dalszej części dnia pogoda mi sprzyjała: było 18, może 20 stopni i wiał lekki wiatr, ale słońce tylko widywałem.

Wioska Czaple nazywana jest wioską piasku i kamienia, ponieważ od lat dobywa się tam piaskowiec i kruszywa budowlane, a mieszkańcy nie tylko dbają o wygląd wioski, ale i podkreślają swoje związki z kamieniem i jego obróbką.

 



Kiedy pięć miesięcy temu byłem tutaj z Jankiem, temperatura była niższa o 40 stopni; na otwartych przestrzeniach wiatr pozbawiał oddechu. Dzisiaj słyszałem wilgę, wtedy szczęk swoich zębów i wiatr. Aura tamtego dnia wydaje się niemożliwa, nierzeczywista, jakbym na innym kontynencie był wtedy, a przecież wystarczyło kilka miesięcy czasu, by diametralnie odmieniło się oblicze Ziemi.

Poszedłem trochę na ślepo, ot, po prostu celując na bok od masywu leśnego, mając zamiar obejść go wokół. W najdalszej części pętli spodziewałem się dotrzeć do wielkiej linii energetycznej, którą z dala widziałem w zimie.

W wiosce Nowa Wieś Grodziska przechodziłem obok dużego i solidnie postawionego budynku stacji kolejowej.

Oczywiście stał pusty, nieużywany, niepotrzebny – jak wiele takich budynków w Sudetach i na pewno nie tylko tam. Nieco wcześniej widziałem zardzewiałe, rozkręcone tory i drzewa między szynami. Wielkość budynku stacji, wioskowej przecież, świadczy nie tylko o zamożności, ale i ważności trakcji kolejowej dla rozwoju wioski i okolicy. Mieć połączenie kolejowe ze światem, to była nobilitacja i przepustka do rozwoju. A teraz drzewa rosną między podkładami kolejowymi. Budynek, zbudowany wielkim nakładem pracy i pieniędzy, niszczeje nikomu niepotrzebny. To smutne.

 
Widziana z bliska linia przesyłu energii elektrycznej robi wrażenie. Masywne i bardzo wysokie słupy dźwigają sześć potrójnych przewodów wiszących na długich izolatorach szklanych. Na mapie podana jest informacja o napięciu 400 kV, czyli czterystu tysięcy voltów. Taką linią można przesyłać wielkie moce wystarczające do zasilania całych miast. Konstrukcję słupa oglądałem z bliska, a nawet stałem między jego nogami z zadartą głową i patrzyłem na ażurową wieżę. 

 

Tak, byłem pod wrażeniem, nawet podwójnym: konstrukcji, ale i wyobrażenia przesyłanej mocy. Energia elektryczna powinna nas zadziwiać, a jeśli tego nie robi, to tylko z powodu naszego przyzwyczajenia lub braku wiedzy.

Mamy kłopoty z czystym jej wytworzeniem i magazynowaniem, ale trudno wyobrazić sobie energię bardziej uniwersalną i wygodniejszą w niezliczonych zastosowaniach. Bajecznie prosty silnik elektryczny pod wpływem tej energii będzie się kręcił niemal bezgłośnie, z minimalnymi stratami i przez wiele lat, a napędzać może miniaturowe wiatraczki chłodzące procesory w laptopach lub potężne silniki lokomotyw. Potrafimy tę energię zamienić na ruch, zimno, ciepło, światło, ale też na plazmę, w której topić się będzie stal albo na wiązkę światła o niewyobrażalnie niszczycielskiej mocy. Żeby mieć ją pod ręką, wystarczy parę drucików, ponieważ ta energia nic nie waży, nic nie wydziela – niemal nieuchwytna, jakby jej nie było. Jest czarodziejska. Jej wynalezienie i rozpowszechnienie diametralnie odmieniło naszą cywilizację i radykalnie poprawiło wygodę życia, do czego walnie się przyczynił Nicola Tesla. Kto o nim wie, kto pamięta? Po jaką cholerę uczymy się w szkołach o politykach (za przeproszeniem), których zawodem była i jest brudna walka o wpływy, a nie o geniuszach odmieniających nasze życie?

Nowa Wieś Grodziska jest dużą wsią, wydaje się zamożna, wiele jest odnowionych lub nowych budynków i kilka zakładów kamieniarskich. W jej centrum skręciłem w drogę prowadzącą do kopalni piaskowca na wzgórzu Kopka. Chciałem przez teren kopalni przejść na drugą stronę masywu, jednak spotkany na drodze pracownik grzecznie, ale stanowczo, wyprosił mnie z kopalni. Bez protestu zawróciłem, co widać na mapie, bo przecież wiedziałem, że miał prawo to zrobić, a ja idąc tamtędy nie liczyłem – niedzielny wędrowca – na spotkanie ludzi.

 Dobrze się stało, bo po zawróceniu i przejściu na skraj wsi, znalazłem ładną dróżkę polną, która zaprowadziła mnie na wzgórze z widokami gór i pogórza kaczawskiego; w niebieskiej dali szukałem znajomych szczytów głównych pasm. Wspomnę o dużej ilości delikatnych i ujmujących kwiatów powoju widzianych gdzieś tam właśnie i o polu wąsatego jęczmienia o pięknej barwie. Nie wiem, jak ją nazwać, każda wymyślona nazwa wydaje mi się nieprawdziwa. Zauważyłem, że ładnie ją podkreślają wąsy kłosów, czyniąc barwę niemal materialną, aksamitną i ruchliwą jak same kłosy. 

 Do wioski schodziłem polną drogą prowadzącą między dwoma polami rzepaku. Był największy z widzianych: sięgał mi piersi, a najwyższe krzewy (bo jak inaczej je nazwać?) głowy. Przy ziemi były grube jak chłopski kciuk; ich gęstwina była nie do przejścia. U stóp wzgórza wyszedłem na uroczą drogę wiodącą daleko, po horyzont; obiecałem sobie wrócić tam i poznać ją całą.

Pokręciłem się po wsi, chcąc dowiedzieć się, dokąd prowadzi droga widziana w zimie. Wyszliśmy wtedy (byłem z Jankiem) z lasu, a widząc otwartą przestrzeń i polną drogę, wszedłem na nią. W ten mroźny dzień domy wydawały się nie tylko schronieniem, ale symbolem ciepła i powrotu. Od razu pojawiła się myśl o mężczyźnie wracającym z długiej wędrówki do domu, do żony. Dzisiaj szedłem od wioski w stronę lasu, gdy miejsce wydało mi się znajome. Obejrzałem się i stwierdziłem, że właśnie ten widok tak mi się spodobał w zimie, że na niego patrząc, ułożyłem historyjkę o powrocie do domu. Patrząc dzisiaj na tak bardzo odmienioną drogę, wspomniałem też tamtą fantazję, napisaną dawno temu.

Oto dwa ujęcia: z lipca i z lutego.


 

Do samochodu wróciłem dość wcześnie, chcąc jeszcze podjechać parę kilometrów na parking w pobliżu wzgórza Wójcik Wielki. Jest zalesione, widoków z niego nie ma, ale na szczycie stoi wieża obserwacyjna leśników czy synoptyków, chciałem zobaczyć ją z bliska. Nie zobaczyłem, bo samochód odmówił współpracy. Nie chcę się o tym rozwodzić, powiem tylko, że od dzisiaj aż do powrotu do domu, zapalanie samochodu związane było z niepewnością. Cóż, dwadzieścia jeden lat dla samochodu to osiemdziesiątka dla mężczyzny, ale mimo niedomagań zawiózł mnie przecież do domu, nie zostawił gdzieś w Polsce, więc winien mu jestem naprawę. Decyzja reanimacji staruszka jest nie tylko skutkiem mojej łatwości przyzwyczajania się do rzeczy, ale i zasad: otóż rzeczy wyrzuca się wtedy, gdy nie nadają się do użytkowania ani do opłacalnej naprawy.

Ziemi winniśmy dbałość, bo jedynym jest naszym domem i jedyną żywicielką.

 














niedziela, 11 lipca 2021

Pola i górki kaczawskie

 

290621

Różne miałem plany na drugi dzień urlopu, w końcu pojechałem pod Rochowice, w miejsca odwiedzone ostatnio pół roku temu. Wtedy przyjechałem nieco za wcześnie, siedziałem w samochodzie pijąc kawę i czekałem na brzask. Z czerni zimowej nocy powoli wyłaniały się zamglone kontury najbliższych domów wioski – dalsze tonęły we mgle. Poszedłem na wyczucie, polem, widząc jedynie niewyraźne kontury bliskich drzew. Dopiero rozpoznanie budynku, do którego się zbliżyłem, pozwoliło mi ustalić, gdzie jestem, i wybrać odpowiednią drogę.

Teraz, gdy mieszkam sześćset kilometrów od Gór Kaczawskich, fakty znania polnych dróżek pod małą wioską kaczawską, rozpoznania ukrytego na odludziu domu czy duktu pozwalającego wygodnie przejść las, dziwią mnie. Zna się przecież swoją najbliższą okolicę, a nie polne drogi na drugim końcu kraju. Chyba za naturalną uznaję tym mniejszą znajomość, im większa jest odległość.

Była godzina szósta, gdy poszedłem śladami sprzed półrocza, ale w jakże odmiennej scenerii! Co prawda ranek słoneczny nie był, ale ciepły i jasny. Polem nie dało się iść, ścieżką prowadzącą brzegiem pól też nie, musiałem więc korygować trasę, wyszukując uczęszczane drogi.

Uczę się letnich wędrówek, ponieważ są inne. Bardzo wysokie i gęste trawy utrudniają, a w niektórych miejscach uniemożliwiają marsz. Ranna rosa, o której mówi się, że jest łzami Eos opłakującej Memnona, rosa tak pięknie wyglądająca w słońcu, potrafi błyskawicznie zmoczyć ubranie powyżej kolan.

Chcąc iść wygodnie, należałoby trzymać się tylko często używanych dróg, co ogranicza swobodę wędrówek. W zimie jest po prostu większa, o ile oczywiście nie ma odwilży lub śnieżnych zasp. W upalny dzień cień lasu jest miły, ale lubiany też jest przez komary.

Strumyk Polny skrył się w zaroślach tak dokładnie, że ledwie słyszałem jego omdlałe szepty, a zobaczyć nie mogłem. Niewiele dalej na przydrożnym drzewie zrobiona jest ławka pełniąca funkcję myśliwskiej ambony. Przecież mam mnóstwo czasu – powiedziałem sobie – więc jego część mogę poświęcić na spokojne obejrzenie okolicy, wsłuchanie się w odgłosy przyrody i w siebie. Po drabinie dostałem się na górę i usiadłem. Było dobrze: muchy nie znalazły mnie tam.

Chciałbym jak najwięcej przeżyć i zapamiętać w czasie tych kliku letnich dni, tak wyjątkowych dla mnie, a to znaczy, że cały powinienem być tutaj i teraz – i nigdzie więcej. Nie jest to łatwe dla mnie, bo uwaga rozprasza się, myśli same gdzieś wędrują, a walka z nimi nie jest dobrym sposobem.

Przeczytałem gdzieś myśl o zostawianiu cząstki siebie w poznanych miejscach, ale czy to prawda? Można przecież powiedzieć, że jest dokładnie na odwrót: że zabieramy ze sobą jakąś cząstkę miejsca, w którym przeżyliśmy coś dobrego, ale cóż to mogłoby być, poza pamięcią? Wszystko jest w nas, dlatego daremnym jest szukanie na zewnątrz tajemniczego pierwiastka ciągnącego nas w ładne miejsca. Przyczyną jest potrzeba naszego ducha.

Rozglądam się wokół, patrzę na kwiaty, na wszystkie letnie widoki trwające tak krótko. Chcę utrwalić widziane obrazy, zabrać je ze sobą i przechować na czas zimy – tak długi, tak bardzo długi czas.

Z zamyślenia wyrwał mnie cichy szelest. Spojrzałem w dół i pod drzewem zobaczyłem koziołka sarny. Stał kilka metrów ode mnie, spokojnie skubiąc trawę; wydawało mi się, że wybierał kłosy. Nie wiem, co go przestraszyło, ale zdjęcie zdążyłem zrobić. Czyż nie jest przystojniakiem?


 

Tak, wiem, że zima i lato trwają po trzy miesiące, ale to przecież nieprawda! Lato mija tym szybciej, im usilniej chcę je zatrzymać, zima rozciąga swe paskudne macki od grudnia (albo i listopada) aż do kwietnia, i nijak nie daje się popędzić ani przepędzić.

Schodziłem do wioski Stare Rochowice, chcąc ją przeciąć i wejść na wzgórza za nią. Na brzegach pól i nieskoszonych łąkach trwa oszałamiający festiwal kwitnienia. Przyglądałem się nieznanym kwiatom, z przyjemnością rozpoznawałem znajome, a wszystkie próbowałem zapamiętać. Chwilami ochraniacze miałem pokryte żółtym pyłem, mikroskopijnymi nasionkami traw, które jakby się kurzyły, trącone butem.

Kilka lat temu, gdy byłem tutaj po raz pierwszy, szedłem do wioski z przeciwnej strony, zachwycony piękną drogą i widokami. Dzisiaj planowałem ją odszukać, ale musiałem zrezygnować z planowanej trasy z powodu wysokich i gęstych traw. Oczywiście podejmę próbę, ale późną jesienią lub w zimie; może czas się cofnie i ponownie przeżyję oczarowanie?...

Przypomniała mi się wyprawa tutaj z kolegą. Była zima, wiał bardzo silny wiatr. Tak silny, że trudno było iść, a na otwartej przestrzeni nie mogłem nalać herbaty do kubka, bo wiatr ją porywał. Naprawdę! Raz jeden doświadczyłem czegoś takiego – właśnie gdzieś tutaj. Z tamtej wyprawy pamiętałem też przydrożne czereśnie i moją cichą nadzieję spróbowania kiedyś ich owoców. Dzisiaj je odnalazłem.

Te letnie dni to także czereśnie: moje obżeranie się nimi po kilka razy dziennie, lepkie i czerwone dłonie, klejące się uchwyty kijów, mycie ich w strumieniu albo i wodą niesioną w plecaku, i znowu przerwa pod drzewem z niskimi gałęziami oblepionymi czerwonymi owocami. Pamiętając o zimie robi się zapasy, więc je robię.

 Za rozległymi łąkami jest las, za nim wioska, a za wioską masywna, kopulasta Poręba, jedna z największych gór kaczawskich. Na wprost niej, po drugiej stronie wąskiej doliny z domami na dnie, wznosi się mniejsza, ale bardzo widokowa góra – Popiel. Ze szczytu widok jest panoramiczny, a widać Góry Wałbrzyskie i Ołowiane, Karkonosze i wiele szczytów kaczawskich. Skręcając z szosy na łąkę, w ciągu dwudziestu minut, może w pół godziny, wejdzie się na tę górkę wznoszącą się kilkanaście pięter nad podnóże. Szybkość wejścia na szczyt jest cechą zdecydowanie kaczawską i bardzo przeze mnie cenioną. Wierzchowina karkonoska zapewnia bardzo ładne widoki, ale by wejść na nią, trzeba przez dwie godziny iść lasem pod górę. Hmm, czy wszystkie widoki są bardzo ładne? Niekoniecznie te bardzo dalekie są najładniejsze, a to z powodu jakże często niedostatecznej przejrzystości powietrza i zaniku szczegółów. Z wysokości Popiela widać niebieskie kontury Gór Wałbrzyskich i Karkonoszy, ale nie tyle dla nich wszedłem tam dzisiaj, co dla zobaczenia bliskich wzgórz i doliny schodzącej ku Świdnikowi. Widziałem polną drogę, która zauroczyła mnie kiedyś tak bardzo, że radykalnie zmieniając plan dnia, poszedłem ku niej. Zobaczyłem też znajomy świerk rosnący niżej na zboczu i nowy maszt antenowy na Porębie, natomiast z odległości dziesięciu, a tym bardziej dwudziestu, kilometrów trudno dostrzec szczegóły mniejsze od góry.

Wracałem innymi drogami. W wiosce zwróciłem uwagę na piękny mur kamienny wokół kościoła, a patrząc na niego wspomniałem swój pobyt w Anglii, odwiedziłem znajomego buka w starej kopalni, gdzie na zlecenie Janka szukałem lilii, a kiedy usiadłem dla odpoczynku, obsiadły mnie motyle i pozwalały się fotografować.





 
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy zaparkowałem pod hotelem. Chciałbym chodzić całe dnie, jak w zimie, ale przecież i spać trzeba. Usnąłem krótko po zapadnięciu ciemności.

 




















czwartek, 8 lipca 2021

Letni urlop, dzień pierwszy

 

280621

Na Dudziarzu.

Z opóźnieniem, ale jednak udało mi się pojechać na długo oczekiwany letni urlop. Spędziłem całe siedem dni w Sudetach, oczywiście głównie w Górach Kaczawskich, odwiedziłem przyjaciół, poznałem smak letnich wędrówek i dzikich czereśni. Nie powiem, żebym wracał syty wrażeń, bo cóż to jest siedem dni naprzeciw wielkości wspomnień, oczekiwań i tęsknoty?…

Następny urlop, tym razem jesienny, w czasie „złotej polskiej”, na którą mam nadzieję trafić, powinien być dłuższy.

W ciągu dziesięciu lat mojego bywania w Sudetach ledwie parę razy zdarzyło mi się spędzić letni dzień na szlaku, więc tak naprawdę byłem w górach o nieznanym obliczu. Góry Kaczawskie są niskie, wiele tam pól i łąk, wiele polnych dróg, radykalnie zmieniających oblicze w rytm pór roku. W zimie miałem większą swobodę wyboru trasy, skoro poza nielicznymi wyjątkami iść mogłem wszędzie, także na przełaj, polami. Teraz z powodu rosnących zbóż wypada je omijać, a trawy na miedzach i mało używanych polnych drogach znacznie utrudniały marsz nimi; czasami bardziej do przedzierania się był podobny.

Odniosłem wrażenie wyjątkowej wysokości traw w tym roku: wiele z nich sięgało pasa, sporo piersi, a jeden z gatunków sięgał mi głowy i wyżej. Jeśli przy ziemi rosły też inne gatunki, a tak na ogół bywało, na przykład przytulia czepna, iść można było, ale w specjalny sposób: wysoko podnosząc nogi dla przygniatania zielonego gąszczu.

Pierwszego dnia włóczęg miałem pokrwawione przedramiona. Zwykle chodząc w wiatrówce, na nachylone ku ścieżce pędy różane niewielką zwracałem uwagę, byle nie zaczepić o nie głową, ale w te dni takie przyzwyczajenie okazało się szkodliwe, ponieważ wystarczyło muśnięcie końca gałązki o nagą rękę, by ostry haczyk wbił się w skórę; jeśli nie zatrzymałem się natychmiast, wyrwany z ciała kolec ranił mnie. Janek wyszukał w plecaku opatrunki i, przejęty, zaklejał krwawiące pręgi. Później pamiętałem o omijaniu kolczastych gałązek.

Zwiniętą wiatrówkę nosiłem w plecaku, chodząc tylko w T-shircie. Na głowie miałem białą czapkę, przedramion i karku nic nie chroniło, więc teraz jestem opalony na ciemnobrązowo, ale tylko tu i tam.


 Temperaturę w te dni miałem dobrą, akceptowaną, bo około dwudziestosześciostopniową, jednak moim nogom i stopom, w długich spodniach i masywnych buciorach, było gorąco. Zaznaczę jednak, że odczuwane ciepło na stopach nie było parzeniem, jak w plastikowych tanich butach. Znosiłem je nieźle dzięki odpowiednim skarpetom i całkowicie skórzanym butom.

W czasie przerw, właściwie cały czas, chociaż z różnym natężeniem, dokuczały owady. Zdarzało się trafiać na miejsca spokojne, bez bzykających paskudztw, ale i bywało odwrotnie: nie mogłem chwili usiedzieć w bezruchu. Wtedy mile wspominałem jesienny i zimowy czas spokoju. Tylko wtedy, zaznaczę.

Przez tyle lat patrzyłem na nagie drzewa czereśniowe marząc o letnich dniach smakowania ich owoców, i dopiero w te dni mogłem jeść i patrzeć. Tak, patrzeć, bo widok czerwonych owoców wśród zielonych liści, w ciepły, słoneczny dzień, mam za piękny i budzący we mnie miłe wrażenia.

 Z biegiem moich lat coraz bardziej doceniam urodę kwitnienia dziko rosnących roślin. Czasami próbuję sobie przypomnieć, jak było ze mną dwadzieścia czy czterdzieści lat temu, i w pierwszej chwili tamten ja wydaje mi się niewrażliwy, niepatrzący, ale to nieprawda. Po prostu przez te wszystkie lata gdzieś pędziłem, coś goniłem, ku czemuś dążyłem, nie mając zbyt wiele czasu na kontemplację piękna przyrody. Teraz, widząc miałkość tamtych gonitw, zwracam się ku przyrodzie i jej przeżywaniu, a szerzej: ku pozytywnemu przeżywaniu swoich dni.

* * *

Na pierwszą wędrówkę zaprosiłem Janka, a poszliśmy na zbocza Dudziarza. Wybrałem tę górę ze względu na różany lasek rosnący na jednym ze zboczy; po prostu chciałem zobaczyć kwitnące róże. Muszę przyznać, że nie znam na pamięć rozczłonkowanych zboczy tej góry, mimo spędzenia tam kilku już dni. Nie zawsze wiem, co zobaczę za grzbietem, a zagajnik, w którym rosła lilia złotogłów, widziana rok czy dwa temu, szukałem i do końca nie miałem pewności znalezienia. Podobnie było z różanym laskiem: dopiero na koniec dnia uświadomiłem sobie, że rósł on na zboczu, które dzisiaj widziałem łyse. U stóp, pod drzewami, widziałem stertę ściętych gałęzi, część z nich rozpoznałem jako różane. Trudno. Nie udało mi się zobaczyć tego lasku, wyjątkowego przecież, w porze intensywnego kwitnienia, ale tak bywa z powrotami. Oczywiście widziałem wiele kwitnących krzewów, wiele kwiatów oglądałem i wąchałem, ujęty ich skromnością, czując delikatny, subtelny zapach.

 Odwiedziliśmy nasze znajome: wielką, bardzo wielką lipę i okazałą, a przy tym zdrową czereśnię. Obie mają się dobrze.

Dzięki Jankowi poznałem w końcu nazwę rośliny widywanej całe życie. Babki są pospolitymi roślinami, a dopiero teraz poznałem je z nazwy! Byłem ślepy. Teraz też niewiele widzę, niewiele wiem, ale chcę poznać, chociaż z nazwy.

Nie ją jedną poznałem w te sudeckie dni.

Goździk kropkowany, intensywnie różowy, kropkami zdobiony wdzięczny kwiatek łąk i przydroży, słoneczny jastrun i doskonałe kształtami gwiazdnice. Wielkokwiatowych niewiele widziałem, ale inne, z małymi kwiatuszkami, pospolite i chyba też gajowe, tych widziałem mnóstwo.

Kiedyś zauważyłem, że znaną z imienia roślinę dostrzegam częściej i po prostu jest ładniejsza, a gwiazdnice zawsze mi się podobały, tylko… hm, właściwie nie wiem, dlaczego dopiero teraz zainteresowałem się nazwami.

Janek rozpoznawał też motyle, tak więc wokół nas fruwały nie tylko różne pazie i zorzynki, ale i nazwy – plącząc mi się w oczach i w głowie. Na ścieżkach ja byłem przewodnikiem, wśród roślin i motyli – Janek.

Wieczorem, ale jeszcze przed zachodem słońca, zawitałem w bolkowskim hoteliku znanym mi z poprzednich wędrówek wschodnią częścią moich gór. Z powodu długości obecnych dni trudno mi było zorganizować czas. Tak przywykłem do wędrówek od świtu do zmierzchu, że odruchowo tylko takie uznaję za właściwe, a przecież teraz po prostu nie da się tak długo chodzić i tak mało spać. Mimo tego miewałem poczucie straty czasu, gdy wstawałem po wschodzie słońca i przed zachodem wracałem do hotelu.

Jednak wstawanie w słoneczny ranek (a nie ciemną nocą, jak jesienią i w zimie, gdy jadę na łazęgę) ma wielki urok, zwłaszcza, jeśli przez okno widzi się góry. W odległości paru kilometrów, między dwiema pokaźnymi zalesionymi górami, widziałem odkrytą przełęcz. 

 

Wyobrażałem sobie pyszny widok stamtąd, układałem plan poznania gór i przełęczy, gdy nagle w promieniach słońca zalśniło coś białego pod szczytem góry. Dopiero wtedy poznałem ją: to Poręba, najwyższy szczyt w tym paśmie Gór Kaczawskich, a widokowa przełęcz jest mi znana. Góry z każdej strony i w każdej porze roku wyglądają inaczej.

Nastawiłem budzik na piątą i położyłem się ledwie nastała noc, tulony myślą o kilku następnych dniach w moich górach.