300621
Kiedy się obudziłem, usłyszałem szum deszczu. Wstawałem bez entuzjazmu, jak zwykle ostrożnie podnosząc się i prostując ramiona. Ranny zestaw powitalny był typowy: po wstaniu zakręciło mi się w głowie, a przeciągając się (czyli gimnastykując), poczułem w ramieniu lekki ból.
Zmiany następują niepostrzeżenie, rozłożone na całe lata. Któregoś ranka uświadomiłem sobie, czy raczej w końcu przestałem nie dostrzegać, że czuję się jak po męczącej pracy fizycznej, obolały, a ciało wymaga stopniowego rozruszania się, by nabrało jako takiej sprawności. Na szlaku któregoś dnia zauważyłem, że rów, który kiedyś swobodnie przeskakiwałem, teraz przechodzę z ostrożnością, którą należałoby nazwać niezdarnością; zbocza są jakby bardziej strome, a trasy dłuższe.
To, co dotyczy wszystkich, dotyczy i mnie, bo wyjątków tutaj nie ma, a jednak z ukrywaną chciwością słucham słów znajomych chwalących moją kondycję, bo przecież tylu emerytów jest rozlazłymi staruszkami, czyli po prostu się pocieszam.
Poczyniłem ciekawą obserwację. Otóż nieznanych mi ludzi uznaję za rówieśników wtedy, gdy mają (jak się później okazuje) dziesięć lat mniej, a równolatków postrzegam jako sporo starszych, co częstym jest przejawem niepełnej zgody na starzenie się.
* * *
Wstęp pasujący do ranka, można powiedzieć.
Pojechałem do Bolesławca trasą ciekawą i lubianą: bocznymi drogami przez całe Góry i Pogórze Kaczawskie. Korzystając z okazji stworzonej przez deszcz, postanowiłem jeszcze raz spróbować znaleźć miejsce dzikiego parkingu, na którym kiedyś zatrzymałem się jadąc lunaparkową ciężarówką. Tam, siedząc na zboczu wzgórza i patrząc na ładny, pogórzański krajobraz, ułożyłem opowiadanie.
Pięć lat temu opublikowałem je na blogu, jest tutaj.
Dzisiaj uważnie przejechałem drogę do i z Bolesławca, ale miejsca nie rozpoznałem. Trzeba mi pogodzić się z faktami: nie dość, że pamięć płata figle, wiele zmieniając, to jeszcze możliwe, a nawet pewne, są zmiany rzeczywiste. Tego dzikiego parkingu na pewno już nie ma, a kilkanaście lat zmienia nawet krajobraz – po prostu widoków może już nie być, zostały zasłonięte przez drzewa. Nie znajdę tego miejsca, ale gdy wspomnę tyle innych powrotów po latach, myślę, że może i dobrze, bo pamiętane obrazy nie doznają uszczerbku w zestawieniu z rzeczywistością.
A opowiadania do dzisiaj nie zmieniłem na powieść i nie zmienię. Tak będzie lepiej – z różnych powodów.
* * *
Przestało padać około dziewiątej, krótko później zaparkowałem we wsi Czaple. W dalszej części dnia pogoda mi sprzyjała: było 18, może 20 stopni i wiał lekki wiatr, ale słońce tylko widywałem.
Wioska Czaple nazywana jest wioską piasku i kamienia, ponieważ od lat dobywa się tam piaskowiec i kruszywa budowlane, a mieszkańcy nie tylko dbają o wygląd wioski, ale i podkreślają swoje związki z kamieniem i jego obróbką.
Kiedy pięć miesięcy temu byłem tutaj z Jankiem, temperatura była niższa o 40 stopni; na otwartych przestrzeniach wiatr pozbawiał oddechu. Dzisiaj słyszałem wilgę, wtedy szczęk swoich zębów i wiatr. Aura tamtego dnia wydaje się niemożliwa, nierzeczywista, jakbym na innym kontynencie był wtedy, a przecież wystarczyło kilka miesięcy czasu, by diametralnie odmieniło się oblicze Ziemi.
Poszedłem trochę na ślepo, ot, po prostu celując na bok od masywu leśnego, mając zamiar obejść go wokół. W najdalszej części pętli spodziewałem się dotrzeć do wielkiej linii energetycznej, którą z dala widziałem w zimie.
W wiosce Nowa Wieś Grodziska przechodziłem obok dużego i solidnie postawionego budynku stacji kolejowej.
Oczywiście stał pusty, nieużywany, niepotrzebny – jak wiele takich budynków w Sudetach i na pewno nie tylko tam. Nieco wcześniej widziałem zardzewiałe, rozkręcone tory i drzewa między szynami. Wielkość budynku stacji, wioskowej przecież, świadczy nie tylko o zamożności, ale i ważności trakcji kolejowej dla rozwoju wioski i okolicy. Mieć połączenie kolejowe ze światem, to była nobilitacja i przepustka do rozwoju. A teraz drzewa rosną między podkładami kolejowymi. Budynek, zbudowany wielkim nakładem pracy i pieniędzy, niszczeje nikomu niepotrzebny. To smutne.
Widziana z bliska linia przesyłu energii elektrycznej robi wrażenie. Masywne i bardzo wysokie słupy dźwigają sześć potrójnych przewodów wiszących na długich izolatorach szklanych. Na mapie podana jest informacja o napięciu 400 kV, czyli czterystu tysięcy voltów. Taką linią można przesyłać wielkie moce wystarczające do zasilania całych miast. Konstrukcję słupa oglądałem z bliska, a nawet stałem między jego nogami z zadartą głową i patrzyłem na ażurową wieżę.Tak, byłem pod wrażeniem, nawet podwójnym: konstrukcji, ale i wyobrażenia przesyłanej mocy. Energia elektryczna powinna nas zadziwiać, a jeśli tego nie robi, to tylko z powodu naszego przyzwyczajenia lub braku wiedzy.
Mamy kłopoty z czystym jej wytworzeniem i magazynowaniem, ale trudno wyobrazić sobie energię bardziej uniwersalną i wygodniejszą w niezliczonych zastosowaniach. Bajecznie prosty silnik elektryczny pod wpływem tej energii będzie się kręcił niemal bezgłośnie, z minimalnymi stratami i przez wiele lat, a napędzać może miniaturowe wiatraczki chłodzące procesory w laptopach lub potężne silniki lokomotyw. Potrafimy tę energię zamienić na ruch, zimno, ciepło, światło, ale też na plazmę, w której topić się będzie stal albo na wiązkę światła o niewyobrażalnie niszczycielskiej mocy. Żeby mieć ją pod ręką, wystarczy parę drucików, ponieważ ta energia nic nie waży, nic nie wydziela – niemal nieuchwytna, jakby jej nie było. Jest czarodziejska. Jej wynalezienie i rozpowszechnienie diametralnie odmieniło naszą cywilizację i radykalnie poprawiło wygodę życia, do czego walnie się przyczynił Nicola Tesla. Kto o nim wie, kto pamięta? Po jaką cholerę uczymy się w szkołach o politykach (za przeproszeniem), których zawodem była i jest brudna walka o wpływy, a nie o geniuszach odmieniających nasze życie?
Nowa Wieś Grodziska jest dużą wsią, wydaje się zamożna, wiele jest odnowionych lub nowych budynków i kilka zakładów kamieniarskich. W jej centrum skręciłem w drogę prowadzącą do kopalni piaskowca na wzgórzu Kopka. Chciałem przez teren kopalni przejść na drugą stronę masywu, jednak spotkany na drodze pracownik grzecznie, ale stanowczo, wyprosił mnie z kopalni. Bez protestu zawróciłem, co widać na mapie, bo przecież wiedziałem, że miał prawo to zrobić, a ja idąc tamtędy nie liczyłem – niedzielny wędrowca – na spotkanie ludzi.
Dobrze się stało, bo po zawróceniu i przejściu na skraj wsi, znalazłem ładną dróżkę polną, która zaprowadziła mnie na wzgórze z widokami gór i pogórza kaczawskiego; w niebieskiej dali szukałem znajomych szczytów głównych pasm. Wspomnę o dużej ilości delikatnych i ujmujących kwiatów powoju widzianych gdzieś tam właśnie i o polu wąsatego jęczmienia o pięknej barwie. Nie wiem, jak ją nazwać, każda wymyślona nazwa wydaje mi się nieprawdziwa. Zauważyłem, że ładnie ją podkreślają wąsy kłosów, czyniąc barwę niemal materialną, aksamitną i ruchliwą jak same kłosy. Do wioski schodziłem polną drogą prowadzącą między dwoma polami rzepaku. Był największy z widzianych: sięgał mi piersi, a najwyższe krzewy (bo jak inaczej je nazwać?) głowy. Przy ziemi były grube jak chłopski kciuk; ich gęstwina była nie do przejścia. U stóp wzgórza wyszedłem na uroczą drogę wiodącą daleko, po horyzont; obiecałem sobie wrócić tam i poznać ją całą.Pokręciłem się po wsi, chcąc dowiedzieć się, dokąd prowadzi droga widziana w zimie. Wyszliśmy wtedy (byłem z Jankiem) z lasu, a widząc otwartą przestrzeń i polną drogę, wszedłem na nią. W ten mroźny dzień domy wydawały się nie tylko schronieniem, ale symbolem ciepła i powrotu. Od razu pojawiła się myśl o mężczyźnie wracającym z długiej wędrówki do domu, do żony. Dzisiaj szedłem od wioski w stronę lasu, gdy miejsce wydało mi się znajome. Obejrzałem się i stwierdziłem, że właśnie ten widok tak mi się spodobał w zimie, że na niego patrząc, ułożyłem historyjkę o powrocie do domu. Patrząc dzisiaj na tak bardzo odmienioną drogę, wspomniałem też tamtą fantazję, napisaną dawno temu.
Oto dwa ujęcia: z lipca i z lutego.
Do samochodu wróciłem dość wcześnie, chcąc jeszcze podjechać parę kilometrów na parking w pobliżu wzgórza Wójcik Wielki. Jest zalesione, widoków z niego nie ma, ale na szczycie stoi wieża obserwacyjna leśników czy synoptyków, chciałem zobaczyć ją z bliska. Nie zobaczyłem, bo samochód odmówił współpracy. Nie chcę się o tym rozwodzić, powiem tylko, że od dzisiaj aż do powrotu do domu, zapalanie samochodu związane było z niepewnością. Cóż, dwadzieścia jeden lat dla samochodu to osiemdziesiątka dla mężczyzny, ale mimo niedomagań zawiózł mnie przecież do domu, nie zostawił gdzieś w Polsce, więc winien mu jestem naprawę. Decyzja reanimacji staruszka jest nie tylko skutkiem mojej łatwości przyzwyczajania się do rzeczy, ale i zasad: otóż rzeczy wyrzuca się wtedy, gdy nie nadają się do użytkowania ani do opłacalnej naprawy.
Ziemi winniśmy dbałość, bo jedynym jest naszym domem i jedyną żywicielką.