Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 28 maja 2015

Wiosna i dwie wiosenne chwile


220515

Cudna chwila dnia: otwieram oczy i widzę słoneczne plamy na firance. Wstaję, otwieram drzwi i widzę słońce na świeżej zieleni drzew. Wychodzę na dwór i słyszę świergot jaskółek – dźwięk pięknych dni wiosny i lata. Wdzięk sylwetki i niezrównana gracja ich lotu ma na mnie czarodziejski wpływ: wyciszając i budząc uśmiech, dają to, czego bardzo brakuje mi na co dzień.

Wystąpiły u mnie pierwsze objawy braku wędrówek: w internecie przeglądam oferty wyposażenia turystycznego. Tylko nie mam potrzeby kupowania czegokolwiek, mając wszystko, co jest mi potrzebne, nierzadko nawet w nadmiarze - efekt wcześniejszych objawów tej choroby. Dzisiaj poprzestałem na zakupie dwóch map moich gór, bo mimo używania mapników, mapy szybko się zużywają. Nota bene: dawno temu wymyślono i wykonano pojazd wiozący ludzi na Księżyc, dobrego mapnika jeszcze nie wymyślono. Ten wynalazek jeszcze jest przed ludzkością. Sezon zacznę za kilka miesięcy, więc kto wie, co ja jeszcze kupię w swoich tyleż nieskutecznych, co irracjonalnych próbach gaszenia tęsknoty. Ciekawi mnie, kiedy zacznę wyciągać z szafy buty górskie i siedzieć w nich wieczorami w campingu… Po co je zabrałem w objazd po Polsce? Właśnie po to!

Przez ściany campingu wdziera się do środka festyn: głośne rozmowy ludzi, pisk dziewczyn, głuche odgłosy zderzania się samochodzików na autodromie, wycie silników karuzel i „artystów” w głośnikach. Zauważyłem, że owi artyści coraz częściej traktują zapytanie are you ready jako przerywnik czy okrzyk. Po prostu wykrzykują go bezsensownie, to znaczy bez intencji zapytania. Czy dlatego, że podoba się im? Któż to wie. Któryś z kolegów puszcza na swojej karuzeli nagrane wystąpienie didżeja z jakoby znanej dyskoteki. Otóż ten człowiek, rycząc i puszczając ryki na głośniki, co chwilę krzyczy do mikrofonu zapytanie, tym razem po polsku: dlaczego tutaj tak cicho?!!!

Może on już ogłuchł? Nie wiem. Wczoraj dowiedziałem się o niedawno odbytych wyborach prezydenckich. Właściwie to nic nie wiem.

Jasne, chociaż już niskie, światło prześwietla czystą, wyrazistą zieleń liści dębu, sylwetki ludzi są ciemne, ale ich obrys jest jasny, natomiast wokół głów świeci aureola. Nad szutrową dróżką unosi się kurz. Patrzę na niego, podoba mi się w sposób szczególny, bo jest wspomnieniem lat dzieciństwa na podlubelskiej wsi i warkoczy kurzu za motocyklami czy nielicznym wtedy samochodami. Dla mnie ten kurz ma zdolność zawracania czasu i jest symbolem letnich dni. Rano, wymieniając szczotki w silniku wózka na autodromie, zobaczyłem, że metalowa podłoga urządzenia jest przysypana skrzydlakami wiązu. Przyjrzałem się im: nasiona umieszczone były pośrodku, więc to wiąz szypułkowy. Gdy podniosłem głowę, ze zdumieniem zobaczyłem okazałego dęba. Skąd więc skrzydlaki? Poszedłem sprawdzić: po drugiej stronie parkowej alejki rośnie kilka młodych jeszcze wiązów, są beżowo-zielone od ogromnej ilości swoich nasion i liści jakże charakterystycznego kształtu. Przyglądając się pniom i konarom, pomyślałem, że w zimie nie rozpoznałbym tych drzew.

Kolejne miasto. Roznosząc segmenty ogrodzenia, zobaczyłem wielką kępę iglic. Patrzyłem chwilę na nie, a gdy podniosłem głowę i rozejrzałem się, zobaczyłem cały stok wzgórza w iglicach. Nie wiedziałem gdzie patrzeć, chciałem klęknąć albo usiąść przy nich, patrzeć i patrzeć i odczuwać, ale przecież byłem w pracy, ustawialiśmy ogrodzenie. Położyłem niesiony ciężar i poszedłem po następny, obiecując sobie przyjść tutaj nazajutrz, przed pracą.

Dlaczego iglica? Mógłbym powiedzieć tylko, że róża ma dość adoratorów, mnie nie musi być w ich tłumie, a niepozorna iglica potrzebuje mnie – i to byłaby prawda, ale jest i drugi powód. Kilka lat temu, w jakimś parku, zobaczyłem maleńki krzaczek w paroma kilkumilimetrowymi kwiatuszkami, a rósł tuż obok ustawianej karuzeli. Pomyślałem, że nie przeżyje – i poszedłem dalej za swoimi służbowymi sprawami. Po paru dniach nie było po nim nawet śladu. Po roku byłem tam ponownie, wspomniałem tamten kwiat i, pamiętając gdzie rósł, poszedłem zobaczyć, czy żyje. Rósł i kwitł! Jego widok tak mnie wzruszył, że zrobiłem mu kilka zdjęć i zatrudniając znajomych, dowiedziałem się nazwy roślinki: iglica pospolita. Od tamtej chwili stała mi się bliską, moją i piękniejszą.

Nazajutrz wstałem wcześniej i poszedłszy na spotkanie z iglicami, zobaczyłem kosiarzy ze spalinowymi kosiarkami. Ocalała jedna mała kępka, bo znalazła się po naszej stronie ogrodzenia. Rozglądałem się bezradnie mrugając łzawiącymi oczami. Patrząc na kwiatki rosnące tuż przy ogrodzeniu, kwiatki tak mi bliskie, tak ładne, nagle doznałem silnego wrażenia deja vu. Przy ogrodzeniu… plątało mi się po głowie. Po chwili z głębin pamięci przyszła odpowiedź: Luboń, łąka nad rzeką, wiele lat temu. Wtedy napisałem parę zdań, poszukam je.

Nie mogłem znaleźć tego tekstu wśród tysięcy plików tekstowych w laptoku, wyszukiwarka edytora tekstu też nie mogła go znaleźć, mimo iż parę słów pamiętałem i wykorzystałem je jako kluczowe, w końcu znalazła wyszukiwarka googli - w moim blogu. Jest w jednym ze starszych postów. Oto poszukiwany jego fragment.



15.06.2004

Patrzyłem na zarośnięty kwitnącym zielem nasyp przeciwpowodziowy nad Wartą.

Przede mną rósł wysoki na parę metrów krzak nieznanego mi badyla, obok kępka brzydkich, bezlistnych zielonych gałązek, na których rozkwitły delikatne kwiaty cudownego, mleczno-wrzosowego koloru. (Później dowiedziałem się, że to cykoria podróżnik, teraz dla mnie jeden z najpiękniejszych kwiatów.) Dalej wysepka chabrów pyszniła się swą nasyconą niebieskością, przywołując odległe, letnie wspomnienia, a wokół morze biało-miodowych kwiatów rumianku.

Stałem chwilę z siatkowym segmentem ogrodzenia w ręku, nie mogąc zdecydować się, gdzie je położyć, ale wyboru właściwie nie miałem, skoro wszędzie wokół kwitły kwiaty. Rozejrzałem się, parę metrów dalej zobaczyłem krzak z długimi, kolczastymi liśćmi i łodygami najeżonymi zbrojnie, a na szczycie kilka kwiatów. Podszedłem i chwilę patrzyłem na wielkie, piękne kwiaty łopianu, aż w końcu upuściłem ogrodzenie na rosłą kępę rumianku. Stałem i patrzyłem, bo wydawało mi się, że gdzieś, kiedyś... nie pamiętałem, że stałem już tak, w niemym zachwycie nad urokiem kwiatu zwykłego chwastu.

Nie wiedziałem, skąd to wrażenie.

Rokrocznie zdarza się nam trafić na parę takich placów - zarośniętych kwitnącymi w czerwcu ziołami. Ile to już razy widziałem te kwiaty rozdeptywane, przygniatane, rozjeżdżane kołami ciężarówek?

To prawda, wiele, ale ta chwila, gdy stałem nad nimi, zadziwiony, nie pamiętała o swoich poprzedniczkach. Przyjemność, jaką sobą niosła, miała urok świeżości, była pierwszą i chciałaby być jedyną.

Wyjątkową.

Patrzyłem na kwiaty rumianku przygniecione leżącym ogrodzeniem i ponownie na fioletowe, wielkie, kwiaty łopianu na wprost mojej twarzy.

Ta chwila była wyjątkowa, bo oto czas zawrócił przywołując dawny czas. Poczułem się tak, jakby wróciły szczęśliwe czasy, za którymi tęskni się, gdy źle i szaro wokół. Jakbym odzyskał coś cennego, coś prawie zapomnianego.

Nie wiem, co to miało być, ale gdy wciągnąłem w płuca ten letni zapach, spojrzałem na wysoki błękit nade mną, poczułem radość letniego czasu.

Dotknąłem najwyższego kwiatu łopianu i poszedłem po następny kawałek ogrodzenia.

Wieczorem, po znojnym dniu wypełnionym zwykłą harówą przy montażu urządzeń, poszedłem na brzeg nasypu, by jeszcze raz poczuć tę radosną magię lata. Łopianu nie było. Nic już nie było. W ciągu dnia słyszałem hałas spalinowych kosiarek, ale nie zwróciłem na niego uwagi, bo hałas towarzyszy mi w tej pracy codziennie.

Stałem i patrzyłem na wykoszony nasyp wału. Pospołu leżały całe naręcza rumianku, chabru, i te mleczno - fioletowe kwiaty. Wszystko.  Szukałem wzrokiem łopianu. Leżał także. Miałem łzy w oczach, bo pomyślałem, że z nimi jest tak jak i z nami, a piękno trwa tylko chwile i jest takie bezbronne...

Największy kwiat łopianu dotykał rosnących przy ziemi dzwonkowych kwiatów powoju. Jakby się z nimi żegnał - pomyślałem.

Nie mogę go tak zostawić. Przecież nie mogę!

Oderwałem parę jakichś dużych liści, dla ochrony dłoni owinąłem nimi łodygi łopianu i zabrałem do scanii. Na podeście odciąłem wierzchołki z kwiatami, włożyłem w słoik znaleziony w kuchni, zalałem wodą i zaniosłem do pokoju.

------------

Pamiętam tamte chwile swojego oczarowania i smutku, radości letniego czasu i łez w oczach. Teraz pamiętać będę dwie takie chwile odległe od siebie o jedenaście lat, o tyleż zdarzeń i przemian, także we mnie.

Na co dzień przeklinam swoją wrażliwość, bo przynosi mi udrękę, niepewność i ciągłe wątpliwości, łzy i zmienność nastrojów, a nade wszystko uprzykrzone szamotanie serca. Dzisiaj, teraz, jest mi droga nie tylko dlatego, że ja to ona, a bez niej nie byłoby mnie. Dzisiaj daje mi przeżycie, kwintesencję naszego bytowania tutaj.

Dopisek po dwóch dniach.

Dzisiaj, w pięknie słoneczny i ciepły wieczór, mając już wolny czas, poszedłem do iglic, ale zastałem je odmienione nie do poznania. Zobaczyłem iglice moich iglic, a zmarszczone płatki tamtych ładnych kwiatków znajdowałem w trawie. Iglica skończyła okres godowy i szykuje się do wystrzelenia swoich owoców. Nie żegnałem się z nią, bo wiem na pewno, że jeszcze spotkam ją kwitnącą w tym roku.







środa, 20 maja 2015

O kwiatach, drzewach i o pewnym zielu


 16 maja
Chciałem napisać coś w dopiskach, ale nie wiem co, bo w głowie mam pustkę. Wyciągnąłem mapę Kaczaw i szybko odłożyłem, nie szło mi wędrowanie po mapie; może powinienem sięgnąć po książkę?.. Tyle że zupełnie nie mam chęci na powieść, jakąkolwiek powieść, więc jeśli sięgnę, to po Ajschylosa, Platona czy Dawkinsa. Tak, ale to trudne lektury, wymagające skupienia, a we mnie jakiś bezwład… No i tak mi schodzi ten wieczór. Ostatni dłuższy wieczór, bo jutrzejszy będzie już przedprzeprowadzkowym, z konieczności krótszym. Na szczęście trasę też mamy krótszą, tylko siedemdziesięciokilometrową, do Mosiny.



Rano, jeszcze przed śniadaniem, poszedłem obejrzeć głogi różowe widziane wczoraj, gdy urwawszy się z pracy, szedłem do banku. Wiosna, czas kwitnienia: nowopoznana tawuła, bzy, kasztanowce, głogi, a wśród traw morze mniszków po metamorfozie: z ładnego kwiatu wyłoniła się zwiewna kulka nasion – dmuchawiec, dla mnie symbol pełni wiosny. Ostatnio dowiedziałem się, że to, co zostaje po oderwaniu się i odlocie wszystkich nasion, nazywa się głową mnicha; obejrzałem, faktycznie, przypomina sposób golenia głowy dawnych mnichów; od tej nazwy poszła nazwa gatunku: mniszek. Fajne. Lubię znać etymologię używanych nazw. 
Na poboczu ulicy, przy  betonowych płytach wiaduktu, kwitną maki. Zwykłe, pospolite i piękne maki. Widziane na brzegu pola, w zbożu, nierzadko w towarzystwie chabrów, są dla mnie ciepłym obrazem początku lata.




Tamaryszek. Ten z Żagania i ten z Trowbridge. Pierwszego zobaczę ponownie jeszcze w tym roku, drugiego zapewne nigdy. Mam wiele pomysłów na wydanie pieniędzy, jednym z nich jest powrót do UK i odwiedzenie znajomych miejsc, także poznanie tych, na poznanie których nie wystarczyło mi czasu bądź pieniędzy, gdy tam mieszkałem. Gdybym miał pieniądze, pojechałbym tam i nocą stanął pod wychylonymi nad ulicą gałązkami trzymającymi świecące kropelki wody; może ponownie przeżyłbym oczarowanie – jak wtedy, gdy wychyliły się do mnie po raz pierwszy - jakby wprost ze snu?

Oczywiście głogi, do których szedłem. Pąki tych kwiatów przywołują myśli o nabrzmiewaniu i obietnicy, o pociągającym uroku, są roślinną erotyką, a obok spełnienie: różyczka rozchylająca swoje płatki. Ulubione kwiaty mojego ulubionego pisarza.







19 maja

Nowe miasto, nowe miejsce: park w Mosinie. Z poprzedniego roku pamiętałem kilka drzew, ale gdy zobaczyłem je wczoraj, a przyjechałem wyjątkowo wcześnie, jeszcze przed zmrokiem, było tak, jakbym widział je po raz pierwszy. Monstrualny, a przy tym zdrowiutki, jesion stoi zaparty o ziemię potężnym rozszerzeniem podstawy swojego i tak już grubego pnia; pomnikowych rozmiarów lipa drobnolistna ma sporą dziuplę, ale jeszcze czerstwa z niej staruszka i obficie owocuje; głóg różowy ma prosty i gruby pień, a gęsta korona kończy się na dziesięciu metrach wysokości. Liczne rubinie akacjowe, strzeliście wysokie i grube; pociąga mnie u nich kontrast między delikatnymi listeczkami, a głęboko spękaną, jakby porozrywaną, korą; urzeka zapach ich kwitnienia. Rośnie tutaj wiele wiązów, a także wiekowy, przysadzisty dąb o klasycznie ładnej sylwetce; chciałbym mieć takie drzewo na swojej działce. 







W trawie nieprzeliczone różowe drobiny - kwiaty bodziszka. Nie wiem jakiej odmiany, raczej nie kosmatej, ale przecież pięknie bodziszkowatej. Rosną tutaj niemal wszędzie, jeśli nie całymi kobiercami, to chociaż pojedynczymi krzaczkami widzianymi co krok. Chodząc po placu, starałem się omijać je, ale gdy zobaczyłem, jak wiele z nich już jest rozdeptanych, gdy pomyślałem o tłumach ludzi, którzy w weekend zdepczą cały park, poczułem zniechęcenie. Chciałem posiedzieć wśród tych drobnych kwiatów póki jeszcze są całe, ale przecież byłem w pracy. Gdy już mogłem, kwiaty zamknęły oczy usypiając. Jutro rano pójdę do nich i obudzę je.

Bodziszkowy park i bodziszkowy tydzień. Tak chciałbym zapamiętać tych kilka majowych dni.



Może coś z zaległych tekstów? Proszę, oto jeden z czasu mojej bytności w UK.



Pierwsze były zawroty głowy, takie normalne, tyle że bez zbierania na wymioty. Później poczułem chłód – ten już nie był normalny. Słuchałem siebie starając się jak najwyraźniej uzmysłowić sobie, niejako sobie samemu przestawić swoje wrażenia, ale już wtedy wiedziałem, że nie będzie to łatwe, bo różnice w odczuwaniu wyprowadzały poza znany moim zmysłom świat. Można tylko silić się na porównania, a że żadne nie będzie dokładne, pozostaje więc uściślać je poprzez mnożenie ich ilości.

Więc chłód – co było w nim niezwykłego? No właśnie o to chodzi, że nie bardzo wiem. Był inny i już. Wtedy pomyślało się mi, że czuję go jakby od środka, nie głęboko w piersi, a pod skórą, ale przecież chłód czuje się od zewnątrz, prawda? Było tak, jakby krew mnie chłodziła, albo zimny metal włożony pod skórę. Położyłem się, ciągle słuchając siebie, i zaraz zauważyłem, że... że po prostu dobrze było mi tak leżeć. Inaczej, ale dobrze, i znowu miałem kłopot w określeniu tej różnicy. Nic mnie nie gniotło (jak często, nawet leżąc, odczuwa się swój ciężar po cierpnięciu boku, na którym się leży), nie odczuwałem potrzeby zmienienia pozycji ciała. Wydawało mi się, że z mniejszą siłą moje ciało naciska na materac łóżka, ale gdy podniosłem rękę, czułem normalny jej ciężar. Może trochę podobne uczucie miewa ten, którego coś mocno boli, a gdy ból ustanie, przychodzi chwila ulgi, błogostanu. Nie, nie czułem błogostanu, było mi po prostu dobrze leżeć i nic mnie nie uwierało. Każda pozycja wydawała się wygodna do długiego leżenia. Leżąc, wydawało mi się, że głosy sąsiadów przez ścianę słyszę wyraźniej niż zwykle. Wyostrzone zmysły? Chyba mam je nadwrażliwe. Wstałem i spojrzałem na ekran włączonego laptoka. Był wyrazisty, idealny. Więc jednak? Dla próby zdjąłem okulary, ale próba przeczytania drobnych liter okazała się być nieskuteczna. Więc nie? Nie wiem. Coś było inaczej. Chyba... chyba czas trwania bodźców zmysłowych... Tak! Wydawało mi się, takie miałem wrażenie, iż wszystko dłużej odbieram. Jakbym słyszał dźwięki jeszcze chwilę po ich ustaniu, a obraz widział dłużej niż trwała chwila patrzenia, ale przy tym nie było żadnych wrażeń związanych z przemieszczaniem się czasu, z nachodzeniem na siebie bodźców sąsiadujących ze sobą czasowo. Dziwne uczucie.

Później przyszła troska i złość na siebie – ale już bez związku z eksperymentem; po prostu nie znałem czasu trwania tych zmian, a za osiem godzin miałem wstawać i jechać do pracy. Z tą myślą usnąłem. Rano słuchałem siebie z nieufnością i niepokojem, ale na szczęście wszystko wróciło do normy.

Jakie wnioski? Nie będę tego powtarzać. Ten jeden wypalony skręt wystarczy. Lepiej poczuć zawrót głowy po wypiciu dużej lampki koniaku, bo ma się więcej wrażeń zmysłowych w czasie jego smakowania.


Wieczorny dopisek.

Właśnie przejrzałem zdjęcia robione rano. Cóż, znowu trafiłem kulą w płot w rozpoznaniu gatunku, co powoli staję się moją normą: teraz myślę, że to jednak bodziszek kosmaty, tylko ja, ślepy mimo okularów, nie widziałem ich kosmatowatości. Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę.
Tak czy inaczej piękne kwiecie.






środa, 13 maja 2015

O pięknie, dębach czerwonych i o bezdotykowej technologii


Przeprowadzka. Trzy dni względnego spokoju, pracy ledwie dziesięciogodzinnej, i następna przeprowadzka. Nocna jazda w stanie silnego zmęczenia, pieczenie oczu zatartych brudnymi palcami, ciężki ryk przeciążonego silnika i następne miasto. Jeden tydzień – jedno miasto. Jeden tydzień i 80 lub 90 godzin pracy. Liczę przeprowadzki do wakacji, do tego cudownego okresu ośmiu tygodni bez pakowania sprzętu i nocnych jazd, z ledwie siedemdziesięciogodzinnym tygodniem pracy. Jest maj, najpiękniejszy czas, a ja popędzam dni!

Obok lunaparku jest myjnia, a wokół niej napisy: „bezdotykowa technologia mycia”. Pytałem się kolegów, czy dostrzegają nielogiczność tego napisu, ale wszyscy uznali, że napis jest dobry, albo po prostu wzruszali ramionami. Poraża mnie obojętność ludzi na błędy językowe i ich nieporadność w posługiwaniu się ojczystym językiem. Ja też nie jestem znawcą polszczyzny, ale przynajmniej staram się i wstydzę się swoich błędów – oni nie. Ignorancja osiąga szczyty nie większe od wydajności najnowszych procesorów. Kiedyś kolega, na co dzień i od wielu lat używający komputera, nieźle znający się na technicznej jego obsłudze, obwieścił mi triumfalnym tonem swój sukces: znalazł kombinację przycisków potrzebnych do napisania litery ź. Przez chwilę patrzyłem na niego nie mogąc zrozumieć powodu jego dumy, a ten był przecież taki prosty: kolega po prostu nie pisze, więc dla niego było to trudne. Nie bez powodu masowo sprzedawane są komputery bez klawiatury i nie ma telefonów z porządnymi przyciskami qwerty. Historia zatacza krąg: kiedyś ludzie zaczęli pisać obrazkami i oto teraz powracamy do tamtych czasów, do ikonek zastępujących prawdziwe pismo. Czy wrócimy też do chrząkania, jako sposobu porozumiewania się? Gdy słucham moich kolegów w pracy, poważnie obawiam się szybkiego nadejścia takich czasów.

Czy mógłbym wyjaśnić im swoją radość i dumę z powodu napisania dobrego tekstu? Kiedyś próbowałem, dawno temu, teraz już nie. Dwa światy - powiedziałbym swoim zwyczajem - ale przecież mimo tak wyraźnej granicy, te światy są jednym, moim. Światem, w którym żyję i pracuję od trzydziestu lat. Jeden świat z tysięcznymi granicami.

Szczecin. Planowałem pójść na Plac Grunwaldzki, dla mnie symbol tego miasta; chciałem zobaczyć jego rzadko spotykany układ architektoniczny: na dużym, okrągłym placu łączy się, niczym szprychy koła, osiem symetrycznie dobiegających ulic. Nie miałem kiedy tam iść, bo albo praca, albo deszcz stały na przeszkodzie.

Za to miałem możliwość obejrzenia ładnych dębów czerwonych rosnących tuż obok campingu. 





Ich pnie są niskie, konary wyrastają się na wysokości metra, korony są szerokie, a drzewa czynią sympatyczne wrażenie zabawek lub liliputów. Tyle razy widziałem wiosnę, a nigdy nie przyglądałem się kwitnieniu dębów – i nie tylko im!  Szkoda, że nie zobaczę tych dębów jesienią, gdy kolorem swoich liści będą uzasadniać swoją nazwę.

Po drugiej stronie ulicy rosną inne dęby, wydaje mi się, że bezszypułkowe, ale tylko wydaje. Tyle lat żyję, a nie wiem, jakie to drzewa! Niewiedza jest dokuczliwa, zwłaszcza przez swoje ograniczanie widzenia świata.

Zawziąłem się szukając, czytając i porównując. Teraz wiem: to na pewno są dęby bezszypułkowe. Wiedząc, lepiej się czuję.



Wspomniałem pewien listopadowy wieczór w Trowbridge i nagle zapragnąłem posłuchać kantaty Bacha Ein feste Burg. Dlaczego akurat ten utwór? – zapytałem siebie, przywykły do analizowania swoich stanów. Po chwili przypomniałem sobie, że to pragnienie było echem tamtego dnia: wtedy słuchałem właśnie tej kantaty. Tamten czarny wieczór jesienny związał się w mojej pamięci z cudnym głosem kobiecym śpiewającym arię. Wysłuchałem utwór postanawiając sobie wrócić do zaniedbanych ostatnio kantat.

Miałem coś napisać, coś ważnego czy ładnego, ale zapomniałem; na głowie mam awarię karuzeli, z którą nie mogę sobie poradzić. Tak na marginesie: dla mnie często napisanie czegoś ładnego znaczy tyle właśnie, co ważnego. Więc może coś ze starych tekstów?

Niech będzie ten. Przeleżał w szufladzie pięć czy dziesięć lat, ale w końcu doczekał się publikacji.




Skrzętnie zbieram słowa, myśli, wrażenia. To mój urobek, tym bardziej cenny, im trudniejszy do zauważenia i wydobycia z siebie. To mój skarb.

Słuchając ostatnio muzyki Preisnera poczułem się tak, jakbym czytał swoją nienapisaną powieść, która wydawała mi się już istniejąca, ustalona w szczegółach, a pozostało jedynie oblec ją w słowa. Trudno mi wyjaśnić to ulotne wrażenie związku między pisaniem a muzyką; wydawałoby się, że jest tylko jeden, ten oczywisty, mianowicie budzenie przez muzykę pragnienia przeżywania innych wzruszeń estetycznych, ale - może tylko bronię się przed tym łatwym wytłumaczeniem? - jest tutaj coś jeszcze, jakaś nowa jakość, tajemniczy dla mnie rezultat obcowania z pięknem. To coś bardziej podobnego do tworzenia nowego piękna, a nie jedynie obcowanie z jednym jego przejawem budzącym pragnienie nowego przeżywania.



"Trudno powiedzieć, czy dążenie do obcowania z przyrodą wynika z chwilowej potrzeby przeżycia swego rodzaju przygody mającej uzupełnić jakieś luki w naszej psychice, czy też są objawem głębszego pragnienia kontaktu z otaczającym nas światem w jego formie pierwotnej, kontaktu, by móc na przykład wyostrzyć nasz instynkt samozachowawczy, ową naturalną samoobronę przed degeneracją. A może jest to po prostu łaknienie piękna, jakiś wrodzony imperatyw estetyczny, nakazujący nam obcowanie z owymi arcydziełami, których surową i zarazem nieskazitelną formę tworzy wielka artystka-przyroda."

(Ładne) słowa Włodzimierza Puchalskiego, przyrodnika i fotografa, przepisane z 98 strony National Geographic, numer z września 2009.



Czy potrzebę obcowania z pięknem mamy wrodzoną? Czasami wydaje mi się, że tak, czasami odwrotnie. Jeśli tak, to wtedy należałoby uznać za fakt zatracenie tej potrzeby przez wielu ludzi. Jeśli nie, to co, jakie cechy naszej psychiki i jakie fakty z naszej biografii, budzą ją do życia? Nie wiem. Raczej skłonny byłbym przychylać się do drugiego wytłumaczenia: do uznania naszej potrzeby kontaktu z pierwotną przyrodą, jako dziedzictwem nieskończonego ciągu pokoleń naszych przodków, które to dziedzictwo w jakiś tajemny sposób tkwi w nas. A piękno? Czy byłoby ubocznym rezultatem ewolucji dającej nam umysł zdolny do tworzenia abstrakcji? Natura umożliwiła nam zadanie sobie pytania o sens, ale sensu nie dała, więc my sami, szukając go, odkryliśmy zbawczą moc piękna i od tamtej pory szukamy piękna wszędzie i wszędzie tworzymy. Czasami myślę, że byłoby mi łatwiej, gdybym zdolność dawania sensu, źródło siły i radości, znalazł w innym miejscu, na przykład w mamonie, albo w religii, a nie w czymś tak ulotnym, jak piękno...



Post scriptum
Janek Łęcki zwrócił mi uwagę na błąd w nazwie tekstu. Przyznałem mu rację: powinienem napisać o dębach czerwonych, już poprawiam. Dlaczego tak? Bo taka jest nazwa tego rodzaju dębów. Dąb czerwony, a nie czerwony dąb. Pierwotnie użyta przeze mnie kolejność słów sugeruje, iż piszę o dębach, których kolor jest czerwony, a tak nie jest, bo dębaczki stoją sobie ubrane w ładną, świeżą zieleń.
Dziękuję, Janku, za smsa.


czwartek, 7 maja 2015

Żagański park


Trzeci dzień maja.

Jak zwykle położyłem się późno (kiedyś stróż powiedział mi, że światło gaszę jako ostatni), nastawiając budzik na siódmą. Mniej niż sześć godzin snu – myślałem - trochę mało, ale pojutrze wyjeżdżamy z Żagania, więc tylko jutro rano mogę odwiedzić park. Aura dała mi rześki i słoneczny ranek. Ranek, którego powietrze wdychałem z radością, co wcale nie jest u mnie częste.

Mam w tym parku ulubione drzewa, wśród nich na pierwszym miejscu buk czerwony. Jest ich tam kilka, pięknych, rosłych, zgrabnych niczym baletnice, ale ten jeden jest mój. Podchodziłem do niego ogarniając go spojrzeniem – jakbym w rysach twarzy długo nie widzianej bliskiej osoby szukał dawnych lat.



Kiedyś przez tydzień mieszkałem w jego sąsiedztwie, był maj, zaczęła się gwałtowna burza. Schowałem się do swojego pokoju i siedząc w fotelu, przez otwarte drzwi patrzyłem na to drzewo targane porywami wiatru. Burza szybko ustąpiła, wyszło słońce, uspokoiło się. Mokre, świeże i połyskliwe liście buka były prześwietlone słońcem, drzewo stało tak spokojnie, jakby, zadowolone, chciało wchłonąć w siebie deszcz, stało ociekając miriadami kropel wody błyszczących w słońcu. Pamiętam feerię świateł wokół drzewa, wyjątkowe współgranie promieni słońca i kropel deszczu, w którym światło ociekało, a woda świeciła, pamiętam swoje zapatrzenie.

Ta chwila ma już około dziesięciu lat, ale nadal jest żywa. Bywa, że gdy zobaczę słońce na mokrych liściach drzew, budzi się we mnie jej wspomnienie i ponownie wraca do mnie przeżywane wtedy oczarowanie. Ta chwila zdarzyła się tutaj, gdzieś w tym miejscu stał mój wóz, w którym miałem pokój. Drzewo nie zmieniło się, cóż dla niego znaczy dziesięć lat, a ja…

Miałem tylko godzinę czasu, a przecież chciałem jeszcze zobaczyć buk pendula nad stawem i znajome platany: tamte dwa rozgałęzione i ten z dziuplą. No i oczywiście ogromną topolę nad Bobrem. Poszedłem więc na ich spotkanie.

Kiedyś stałem pod tym dwupiennym platanem i paznokciem odrywałem płaty jego kory. Gdy wszystkie ledwie trzymające się płaty odpadły, robiłem krok dalej wokół jego dwumetrowego pnia i odrywałem następne płaty. Nie wiem dlaczego to robiłem, po prostu podobało mi się, a może przypomniało mi się spotkanie z Jesienią, która w podobny sposób odrywała kolorowe liście z czeremchy? To możliwe. Dzisiaj zobaczyłem na pniu tabliczkę pomnika przyrody.

Drugi znajomy platan ma niską, ale długą, dziuplę. Zajrzałem do niej, zawsze zaglądam, gdy odwiedzam to drzewo, i jak zawsze pomyślałem, że chyba nie musiałbym podkulać nóg, żeby zmieścić się w niej cały. Dziwna jest ta dziupla, bo nie zauważyłem innych spróchniałych miejsc, drzewo wydaje się być w dobrej kondycji zdrowotnej.

Niedaleko stąd, pod Szprotawą, rośnie bardzo stary dąb. Wiele razy przejeżdżałem przez wioskę, w sąsiedztwie której rośnie, widziałem tabliczkę z drogowskazem do dębu, ale jadąc ciężarówką, nie miałem możliwości zaparkowania. Raz jeden jechałem busem i w ciągu dnia; okazji nie przepuściłem. Drzewo jest ogrodzone, ale że nikogo tam nie było… tak, przyznaję, złamałem zakaz wchodząc do drzewa i na dokładkę nic a nic nie żałuję, bo przeżyłem niesamowitą chwilę w drzewie. Tak, w drzewie. Pień jest w środku wypróchniały do wysokości kilku metrów, ale oczyszczony z próchna; dziupla może pomieścić kilka osób. Gdy po wejściu wyprostowałem się i spojrzałem w górę, zobaczyłem, jak przez nieregularne okna, światło wpadające do wnętrza przez górne dziuple, pozostałości po uciętych konarach, i nierówne wnętrze dziupli. Widok po prostu piękny, ale i budzący normalnie nieosiągalne dla mnie wrażenie. Otóż poczułem tam coś, czego nie mogę poczuć w świątyni: obcowanie z sacrum.

Ten trzeci żagański platan jest wielopienny i najbardziej rozłożysty, jak przystało platanowi. Dla przyjemności ponownie zmierzyłem krokami rozpiętość jego korony: ma 35 metrów! Te drzewa są jasne i widne; stojąc przy pniu z głową zadartą, można oglądać ich majestatyczne konary i powyginane gałęzie. Wzrok gubi się w ich poplątanym labiryncie, a umysł doznaje ożywczego poczucia małości człowieka i zbawiennego wpływu obcowania z pięknem natury.








A tuż przy moich butach maleńki cis, cisek właściwie, przytulił się do ogromnego pnia platana; znalazł swojego kuzyna, czy kumpla?

Najbardziej regularny, najefektowniejszy, buk płaczący rosnący tutaj, kilka lat temu mocno się pochylił; miałem nadzieję na jego podparcie i dalszy żywot, ale drzewo nie przeżyło. Został po nim pochylony pniak. Buk rosnący nad stawem ma się dobrze, chociaż już nie moczy swoich gałęzi w wodzie: ma je równo ucięte. Bodajże w minionym roku prowadzono prace porządkowe w parku, może przy tej okazji ktoś stwierdził, że tak będzie ładniej? A czy tak jest? Nie. Drzewo oszpecono.



Tak przy okazji: teraz już nie mówi się odnowienie, ani nawet restauracja (nawet, bo wyraz jest obcy, ale zadomowiony w naszym języku). Ktoś wyczytał w słowniku nowe słowo i oczywiście wszyscy je  powtarzają: rewitalizacja. Słowo użyte jest tutaj niewłaściwie, bo nie było potrzeby przywracania parku do życia, ani nawet ożywiania go; w zasadzie cała ta rewitalizacja była posypaniem ścieżek piaskiem i postawieniem tablic reklamujących firmę posypującą. Odnieść można wrażenie, że niektórzy ludzie wydają się sobie mądrzejsi, gdy używają obcych słów.

Rośnie w parku kilka wiązów, a są one dla mnie szczególne dlatego, że są pierwszymi rozpoznanymi przeze mnie drzewami tego gatunku. Oczywiście odwiedziłem je. Próbowałem sfotografować ich przypory, ale duży kontrast oświetlenia uniemożliwił mi zrobienie poprawnych zdjęć.

Topole właściwie nie grzeszą urodą, jednak swoją wielkością, także rosochatością pni, poszarpaną korą, wrażenie czynić potrafią. Taka jest wielopienna topola nad Bobrem.


Znam w tym parku dwa zagajniczki cisowe; największe okazy mają chyba ze czterdzieści centymetrów średnicy, są więc grubaśne. Ich kora czyni wrażenie nie mniejsze od urody ich owoców. 



W Trowbridge, miasteczku pod Bristolem, gdzie mieszkałem przez rok, rośnie największy i najbardziej rozłożysty cis jakiego widziałem. Do tego drzewa wchodzi się, bo gałęzie dotykają ziemi. Tam po raz pierwszy zobaczyłem i doceniłem niezwykłość cisu. Zapewne nie zobaczę już go, ale mam nasze cisy, a po tamtym zostały mi zdjęcia.





Zegar bije dziewiątą, muszę już iść, muszę pracować – na dźwięk dzwonów pojawiły się myśli wbrew mnie, jakby myślał ktoś za mnie. Rozglądałem się, żegnając park. Dlaczego nastawiłem budzik na tak późną godzinę? Przecież mogłem wstać wcześniej.

Poszedłem. Wrócę tutaj za cztery i pół miesiąca, na jarmark w dniu świętego Michała.

Jeszcze tylko skręciłem do dwóch znajomych grabów, to tylko parę kroków. Większy chyba przekracza połowę metra średnicą swojego pnia, mniejszy niemal mu dorównuje. Pnie nie są już tak gładkie i wyraziste w srebrnoszarym rysunku pasemek, są jak przedramienia starego dokera, ale wyżej widać ów grabowy podpis na konarach…

Natrętna myśl o konieczności powrotu nie pozwalała kontemplować widoku. Wyciągnąłem rękę, dotknąłem liści grabu i odszedłem.

Musiałem iść, zaraz zaczynałem pracę.


Na życzenie Aniki, czytelniczki moich tekstów, dodaję te zdjęcia.
Dziupla jest niska, ale wczołgać się do niej można. Tylko co byłoby w czasie deszczu?...